Z własnej woli chyba w życiu nie wybrałabym się do takiego gabinetu.A tutaj ktoś postanowił mi zafundować cały zabieg! Z czasem radość zmieniła się w przerażenie...
Nigdy nie byłam szczęściarą
Nigdy niczego nie udało mi się wygrać. Nawet w dzieciństwie, ilekroć brałam udział w jakichś szkolnych konkursach, zwykle zajmowałam czwarte miejsce. Raz, pamiętam, nauczycielka wuefu, znając moje zamiłowanie do biegania, wydelegowała mnie do udziału w międzyszkolnej olimpiadzie sportowej. Byłam pewna, że tym razem stanę na podium, bo nagród miało być pięć.
Na mecie zameldowałam się oczywiście jako czwarta, ale potem okazało się, że ktoś coś pokręcił – i w rezultacie załapałam się jedynie na dyplom.
Wtedy ostatecznie straciłam wiarę, że kiedykolwiek coś wygram, a przy okazji na zawsze zniechęciłam się do sportu.
Kiedy więc wiele lat później odebrałam list z informacją, że przypadła mi główna nagroda w konkursie organizowanym przez znaną firmę kosmetyczną, o mało nie wyrzuciłam go do kosza. Byłam pewna, że to jakiś żart. W ostatniej chwili moja córka, która akurat wpadła z wizytą, przechwyciła list i zadzwoniła pod numer znajdujący się w nagłówku.
Okazało się, że to wcale nie żart! Robiąc zakupy w perfumerii, wypełniłam kupon, który okazał się szczęśliwy…
– W nagrodę dostaniesz bon na zabieg odmładzający do gabinetu medycyny estetycznej! – relacjonowała mi Justyna.
– Co? Zabieg odmładzający? – powtórzyłam zdezorientowana. – Czyli jaki?
– Oj, mamo, czy to ważne jaki? – wzruszyła ramionami córka. – Na pewno zrobią cię na bóstwo – uściskała mnie serdecznie.
Cieszyłam się na ten zabieg
Miałam mieszane uczucia. Niby cieszyłam się, że w końcu los się do mnie uśmiechnął i choć raz w życiu dał mi coś w prezencie. Ale z drugiej strony, miałam poważne obawy, czy mnie rzeczywiście da się jeszcze odmłodzić.
Skończyłam 50 lat i niestety, na tyle wyglądałam – w solidnym makijażu. Bez niego wyglądałam znacznie… nie, nie starzej. Poważniej.
Od kiedy przeczytałam książkę „Masz tyle lat, na ile się czujesz”, słowo „starość” wykreśliłam ze swojego słownika. To jest, zdaniem autorki, główna zasada zachowania młodego wyglądu przez długie lata. U mnie, jak dotąd, nie za bardzo się sprawdzała, ale postanowiłam się nie poddawać. A także – zgodnie z zaleceniami wspomnianej autorki – nie poddawać się żadnym zabiegom odmładzającym. Widać nie wzięła ona jednak pod uwagę sytuacji wyjątkowej, czyli wygrania takiego zabiegu w konkursie.
A że, jak wiadomo, darowanemu koniowi… No to zaraz po odebraniu bonu w perfumerii zatelefonowałam do gabinetu, żeby się umówić na zabieg.
– Proszę przyjść w następną środę – oznajmiła mi recepcjonistka, po czym zaczęła wymieniać listę badań lekarskich.
– Czy to naprawdę konieczne? – spytałam zszokowana.
Przecież miałam sobie poprawiać urodę, a nie oddawać nerkę do przeszczepu!
– Konieczne – potwierdziła kobieta i rozłączyła się.
„Nawet dobrze się składa – pomyślałam bez przekonania. – Przynajmniej w końcu zmobilizuję się, żeby dać się przebadać”. Rzadko chodziłam do lekarza, a miałam świadomość, że w moim wieku raz na jakiś czas wypada zrobić sobie przegląd techniczny.
W środę rano, machając plikiem wyników badań, zameldowałam się w recepcji gabinetu medycyny estetycznej.
– Co dzisiaj robimy? – dziewczę młodsze od mojej córki uśmiechnęło się do mnie szeroko, odsłaniając idealnie równe, białe jak śnieg zęby; a po chwili, mierząc mnie wzrokiem, rzuciło domyślnie: – Liposukcja?
– Żadne takie! – miałam ochotę tę dziewuchę walnąć.
Powstrzymałam się jednak i podając jej bon z perfumerii, wyjaśniłam z godnością:
– Zabieg odmładzający.
– Ach, pani z tą nagrodą – dziewczyna powiedziała to takim tonem, że poczułam się jak żebraczka. – To będzie laser. Proszę przejść do poczekalni, ktoś panią wywoła po nazwisku.
Zaczęłam się trochę bać
Przez następną godzinę siedziałam sztywno na brzegu eleganckiego, skórzanego fotela, kątem oka obserwując wywoływanych po kolei pacjentów. Wszyscy ci ludzie wchodzili do gabinetu, ale z niego nie wychodzili!
Przypomniał mi się horror o psychopatycznym mordercy, który udając lekarza, zwabiał do siebie ludzi, a potem ich torturował w ciemnej piwnicy… Na szczęście, zanim moja wyobraźnia przejęła nade mną kontrolę, usłyszałam swoje nazwisko.
Pomieszczenie, do którego weszłam, bardziej przypominało hotelowy pokój niż gabinet lekarski. Za biurkiem siedział starszy mężczyzna i studiował jakieś papiery. Po dłuższej chwili podniósł głowę, a wtedy okazało się, że wcale nie jest taki stary, jak mi się w pierwszej chwili wydawało. Miał twarz gładką niczym pupa niemowlaka i kompletnie pozbawioną wyrazu. Wrażenie było piorunujące. Zupełnie jakby ktoś przykleił starcowi karnawałową maskę młodzieńca.
– Pani na laser? – zaczął, lustrując moją twarz świdrującym wzrokiem. – Cóż, nie wiem czy to dobry pomysł – zadumał się.
– Wygrałam ten zabieg…
– Tak, wiem – uniósł do góry dłoń, przerywając mi w pół słowa. – Ale w pani wypadku sam laser niewiele pomoże.
– Tak podejrzewałam – westchnęłam z głębi serca.
– Jeśli chce pani wyglądać młodziej, konieczne będzie podniesienie kącików oczu, poprawienie owalu twarzy, wygładzenie zmarszczek koło ust…
Poczułam się, jakby ktoś wrzucił mnie do wrzątku. Krew się we mnie zagotowała, a wnętrzności fiknęły koziołka, zalewając mnie żółcią. To ja robię sobie nadzieję, jeżdżę po mieście, wykonuję nikomu niepotrzebne badania, marnuję czas w poczekalni, żeby na koniec usłyszeć od jakiegoś bubka, że to wszystko na marne?! „O nie! – wrzasnęło we mnie moje drugie, zwykle ukryte, ja.– Raz w życiu coś wygrałam i wykorzystam tę nagrodę do ostatniego laserowego tchnienia!”.
– Zrobi mi pan ten zabieg odmładzający czy nie? – syknęłam przez zaciśnięte zęby.
– Oczywiście – odparł lekarz lodowatym tonem. – Za chwilę pielęgniarka nałoży pani maść przeciwbólową, a za godzinę, gdy skóra się pani znieczuli, zaczynamy. A! – dodał, patrząc na leżące przed nim dokumenty.
– Badania są potrzebne tylko przy zabiegach chirurgicznych. Ale zawsze może pani pokazać wyniki interniście.
Zjawiła się pielęgniarka i innym wyjściem – w końcu się dowiedziałam, gdzie znikali poprzedni pacjenci – wyprowadziła mnie z gabinetu. Znalazłam się w jakiejś pakamerze z czterema drzwiami. Jedne miały okienko, przez które zobaczyłam łóżko operacyjne i ogromną, zawieszoną nad nim lampę; pozostałe drzwi były zamknięte. Pielęgniarka posadziła mnie na krzesełku i posmarowawszy mi czymś skórę, wyszła.
Z twarzą działo się coś niepokojącego
Wkrótce moją twarz oblazło stado gryzących, niewidzialnych mrówek. Piekło jak cholera. Siedziałam jednak posłusznie, próbując odwrócić swoją uwagę od nieprzyjemnego uczucia. Zastanawiałam się, co znajduje się za zamkniętymi drzwiami. I wtedy usłyszałam jęk. Szybko ucichł, lecz zaraz się powtórzył, by po chwili zamienić się w szloch. Dobiegał zza drzwi sąsiadujących z salą operacyjną.
Pchnięta niepokojem wstałam i nacisnęłam klamkę. Zobaczyłam zaciemniony pokój z łóżkiem, na którym leżała… żywa, jęcząca mumia. Nie zemdlałam chyba tylko dlatego, że widok wydał mi się zbyt absurdalny, żeby był prawdziwy. Chwilę trwało, zanim zorientowałam się, że tylko twarz mumii jest obandażowana. Ręka, do której podłączono kroplówkę, wyglądała jak ludzka i niewątpliwie należała do kobiety.
– Co pani tu robi? – usłyszałam za plecami srogi głos.
Pielęgniarka minęła mnie szybko, podeszła do mumii i poprawiła coś przy kroplówce. Potem, odwróciwszy się w moją stronę, rzuciła sucho:
– Czas na panią!
Byłam zbyt wystraszona, żeby cokolwiek powiedzieć. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do pokoju, który przypominał gabinet kosmetyczny. Wspięłam się na wysokie łóżko i przygotowałam na najgorsze. Intuicja mnie nie myliła.
Zabieg, mimo zastosowania maści znieczulającej, był bolesny i okropnie nieprzyjemny. Świecąca nad głową lampa wdzierała mi się pod zaciśnięte powieki, laser buczał jak przedpotopowa wiertarka, a w powietrzu rozchodził się swąd palonej skóry. „To nieważne, wkrótce będę ładniejsza” – powtarzałam sobie w myślach słowa pocieszenia.
Po kwadransie, który mnie wydawał się wiecznością, lekarz wręczył mi chłodzący okład i kartę z instrukcją, jak pielęgnować skórę po zabiegu laserowym.
Następnie, oznajmiwszy:
– To wszystko, do widzenia – po prostu wyszedł z gabinetu.
I co mi z tego przyszło?
Podeszłam do lustra. Moja twarz nie prezentowała się najgorzej. Wprawdzie była czerwona i opuchnięta, jednak od biedy mogłam uchodzić za poparzoną słońcem. Na wszelki wypadek zamówiłam taksówkę. Podróż autobusem, o tej porze niewątpliwie zatłoczonym, przerażała mnie nie tyle z obawy przed ewentualnymi komentarzami pasażerów, ile z lęku, że moja uszkodzona skóra mogłaby zostać zakażona jakąś komunikacyjną bakterią.
Droga minęła mi bez przygód – pomijając znaczące spojrzenia taksówkarza odbijające się podczas jazdy w lusterku. Gdy już wysiadałam, mężczyzna rzucił z uśmiechem:
– Nieźle się zabalowało, co?
Zmęczona emocjami puściłam tę uwagę mimo uszu. Tego wieczoru nie myłam twarzy ani jej nie kremowałam, a jedynie, zgodnie z zaleceniami, okładałam zimnymi kompresami. Kładąc się spać, miałam nadzieję, że rano wstanę, jeśli nie bez zmarszczek, to przynajmniej chociaż o kilka lat młodsza. Rzeczywistość okazała się bardzo odległa od marzeń.
Kiedy po przebudzeniu spojrzałam w lustro, przeżyłam szok. Wyglądałam jak z najgorszego koszmaru: opuchnięta, czerwona, straszna! Dość powiedzieć, że gdy tego dnia wpadła córka, aby spytać, co u mnie, i potwierdzić planowany na niedzielę wspólny obiad, na mój widok natychmiast zmieniła plany.
– Nie gniewaj się, mamo, ale lepiej, żeby Ola nie widziała cię w takim stanie. Mogłaby mieć potem koszmary – rzuciła.
Moja czteroletnia wnuczka nie należy do strachliwych. Jeśli więc Justyna uznała, że lepiej jej oszczędzić widoku babci, musiało być ze mną bardzo źle…
Przez następne dni z daleka obchodziłam lustra, żeby samej siebie nie straszyć przerażającym odbiciem. Na szczęście przewidująco wzięłam urlop aż do końca tygodnia, więc przynajmniej o pracę nie musiałam się martwić. W takim stanie nie odważyłabym się pokazać nikomu. Nawet ze śmieciami wychodziłam w nocy, i to – mimo lata – w kapturze.
Nie miałam nadziei na poprawę
Od soboty przestałam sypiać. Twarz tak strasznie mnie swędziała, że całe noce marzyłam tylko o tym, żeby w końcu móc się podrapać. Nie mogłam tego jednak zrobić, dopóki skóra się nie wygoiła, co – jak wyczytałam w ulotce otrzymanej od lekarza – miało trwać trzy do pięciu dni. W poniedziałek rano, pomimo zmęczenia nieprzespaną nocą, gotowa byłam pójść do pracy. Przełamując lęk, zerknęłam w lustro i… bez zastanowienia pognałam po telefon.
– Potrzebuję jeszcze kilku dni urlopu – zaskomlałam.
– Coś się stało? – spytała zaniepokojona szefowa.
– Nie… To znaczy tak… Właściwie – za nic w świecie nie przyznałabym się, że z własnej woli wkopałam się w takie tarapaty. – Mam silną alergię – wymyśliłam na poczekaniu.
Im dłużej patrzyłam w lustro, tym mocniej wierzyłam, że rzeczywiście za mój odrażający wygląd odpowiada jakiś alergen. A może żywiąca się komórkami bakteria, którą zostałam zakażona podczas zabiegu?! „W efekcie niedługo zejdzie ze mnie cała skóra i zostanie mi na twarzy tylko nietknięty laserem wielki nos” – fantazjowałam.
– Sądzisz, że powinnam pojechać na pogotowie? – pytałam córkę, coraz bardziej przerażona brakiem poprawy.
– Nie, czas leczy wszystkie rany – uspokajała mnie słowami, którymi pocieszałam ją, gdy przeżywała nastoletnie dramaty.
W czwartek w końcu nastąpił przełom. Opuchlizna ustąpiła i zaczęłam wyglądać jak człowiek. Ulgę, jaką poczułam, mogłabym porównać jedynie do wydania na świat dziecka po wielogodzinnym porodzie.
W poniedziałkowy poranek, półtora tygodnia po zabiegu, uznałam, że mogę wreszcie pójść do pracy. Byłam bardzo ciekawa, czy ktoś zauważy, że wyglądam młodziej. W głębi duszy miałam nadzieję, iż wprawne oczy koleżanek dopatrzą się pod grubą warstwą podkładu choć minimalnych zmian.
Nic z tych rzeczy! Dzień mijał jak zwykle. W przerwach od pracy rozmawiałyśmy o chłopach, dzieciach, wnukach, psach… Ani słowa o tym, że wyglądam lepiej niż przed urlopem!
W końcu nie wytrzymałam:
– Dziewczyny, nie zauważyłyście, że na mojej twarzy coś się zmieniło? – spytałam, uśmiechając się tajemniczo.
Koleżanki dłuższą chwilę przyglądały mi się w milczeniu, intensywnie szukając tropu.
– Już wiem! – Jolka, najmłodsza w naszym zespole, klepnęła się w czuło. – Zapuściłaś brwi!
A potem, chyba żeby mnie już całkiem załamać, dodała:
– Nie obraź się, Joasiu, ale z wyskubanymi brwiami wyglądasz znacznie młodziej.
Czytaj także:
„U kosmetyczki słuchałam pikantnej historii o romansie z żonatym facetem. Szybko pojęłam, że flądra obok mówi o moim mężu”
„O kochance męża dowiedziałam się od... plotkujących bab u kosmetyczki. Zbladły, gdy oznajmiłam, że mówią o moim życiu”
„Wściekałam się, że przy dziecku nie mam czasu umyć włosów, a teściowa lata po kosmetyczkach. To niesprawiedliwe”