Tamtego letniego dnia postanowiłam posprzątać piwnicę. To mało twórcze i ogłupiające zajęcie, dlatego długo z nim zwlekałam. Przebrałam się w dres i zeszłam na dół. Uzbrojona w gumowe rękawice zaczęłam segregować rzeczy na półkach, oddzielając te „do wyrzucenia” od tych „do zachowania”.
Byłam w połowie drugiej półki, kiedy w rogu zobaczyłam jakieś tekturowe, całkiem spore pudełko. Stało tam przykryte dwoma większymi. Pokrywający je kurz świadczył o tym, że musiało być w tym miejscu już przez jakiś czas, a ja za Boga nie pamiętałam, co może się w nim kryć.
Jednak słusznie upierała się, by ich szukać u mnie!
Kiedy je otworzyłam zaciekawiona, zalała mnie fala gorąca. Przede mną leżały mocno już podniszczone zdjęcia męża z czasów jego dzieciństwa… „A ja się upierałam, że ich u mnie nie ma!” – pomyślałam ze zgrozą i poczułam dojmujący wstyd. Przed oczami stanęła mi ściągnięta bólem twarz teściowej, która prosi mnie, abym je odnalazła.
– Jestem pewna, że Jacek zabierał je z domu, kiedy się wyprowadzał – mówiła głosem złamanym cierpieniem. – Wiele z nich było tylko w jednym egzemplarzu. Proszę, poszukaj, może je gdzieś znajdziesz. Dam je do fotografa, zrobi odbitki, ja także chciałabym je mieć…
Z jednej strony rozumiałam ją, a z drugiej…
Prawdę mówiąc, to zwyczajnie guzik mnie obchodziły jej uczucia. A tak, taka jestem. Ona jakoś o moje nie dbała, kiedy wchodziłam do jej rodziny! Może i nie sprzeciwiała się jawnie mojemu małżeństwu z Jackiem, ale wyraźnie czułam, że mi też nie sprzyja.
Moja teściowa jest kobietą oschłą, która swoją wyniosłością potrafi wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej opanowanego człowieka, a co dopiero 25-letnią dziewczynę, jaką byłam w czasie, gdy się poznałyśmy! Czułam zawsze, że w jej mniemaniu jestem kimś gorszym, bo pochodzę z małego miasteczka i nie mam dyplomu magistra. Nie obchodziło jej to, że ciężko pracuję, potrafię się sama utrzymać i nie zamierzam o nic jej prosić.
Dopiero po latach zrozumiałam, że na tym właśnie polegał mój błąd. Nic od niej nie chcąc, pozostałam niezależna do końca. To znaczy do śmierci Jacka. Ten dzień wrył mi się w pamięć jak jakiś film, klatka po klatce. Byliśmy zaledwie trzy lata po ślubie. Mieliśmy jechać do moich rodziców i Jacek pakował rzeczy do samochodu. Auto stało przy naszej, dość ruchliwej, ulicy.
Kiedy mój mąż wkładał walizkę do bagażnika, jakiś idiota pomylił rząd parkujących przy krawężniku samochodów z pasem do skrętu w prawo i z impetem władował się w tył auta, które stało przed naszym, a ono z jeszcze większym impetem uderzyło w tył naszego i zmiażdżyło mojego męża. Jacek zmarł w drodze do szpitala z powodu krwotoku wewnętrznego. Byłam wtedy w drugim miesiącu ciąży i pod wpływem szoku poroniłam.
Myślała tylko o tym, czy wieńce równo leżą!
Na pogrzebie zachowywałam się niczym bezwolna kukła, jakby mnie to wszystko nie dotyczyło. Denerwowała mnie nadaktywność teściowej, która biegała, dbając o każdy szczegół uroczystości. Dzisiaj wiem, że w ten sposób starała się zapomnieć o bólu, ale wtedy… Jakże ja jej nienawidziłam! Uważałam ją za pozerkę, którą obchodzi tylko to, czy wieńce będą równo okrywały trumnę z moim ukochanym mężem, a zwłaszcza co ludzie powiedzą.
Dlatego, kiedy zadzwoniła do mnie później, czy nie mogłabym odnaleźć zdjęć z dzieciństwa Jacka, bo jej bardzo na nich zależy, zbyłam ją bezdusznie. „Nie wiem, o czym mówisz, kobieto, ale nawet gdybym je miała, to i tak bym ci ich nie oddała! Są moje!” – pomyślałam mściwie.
Teściowa zaczepiała mnie o te archiwalne fotografie jeszcze kilka razy. Raz odwiedziła mnie nawet w tej sprawie, lecz jej wizyta tylko mnie rozsierdziła. Wykrzyczałam, że ma się ode mnie raz na zawsze odczepić.
– Nie rozumiesz, że ich nigdy nie widziałam?! Nie mam pojęcia, co z nimi zrobił Jacek! – wydarłam się na nią.
Więcej się do mnie nie odezwała. A ja przez cały ten czas, aż do dnia sprzątania w piwnicy, byłam przekonana o prawdziwości swojego przekonania. Od śmierci męża zdążyłam przebrać jego rzeczy, posegregować i zachować tylko niektóre, resztę wyrzucając lub oddając do PCK. Nie przyszło mi do głowy, że gdzieś w piwnicy stoi jeszcze jedno – zapomniane po przeprowadzce – pudełko, które pewnie Jacek zniósł tam przypadkiem i o nim zapomniał.
Zabrałam je do mieszkania, ostrożnie wytarłam z kurzu, otworzyłam wieczko i rozłożyłam przed sobą na stole wszystkie znajdujące się w nim fotografie. Zobaczyłam nastoletniego Jacka na jakiś zawodach szkolnych, jak roześmiany biegnie po boisku, unosząc w górę ręce i ciesząc się z wygranego meczu. Były też inne zdjęcia Jacka – na podwórku z kolegami, na wakacjach rodzicami. I jeszcze inne – maleńki Jacek w niemowlęcych śpioszkach… „Czy tak wyglądałoby nasze dziecko?” – pomyślałam i z oczu popłynęły mi łzy. Mój ukochany mąż odszedł tak nagle, zupełnie bezsensowną śmiercią, a mieliśmy jeszcze tyle planów…
Z zadumy wyrwała mnie pewna myśl. Otarłam łzy, zgarnęłam zdjęcia do pudełka, przebrałam się pojechałam z nimi do przyjaciółki, która jest graficzką i ma w domu dobrej jakości skaner. Zeskanowała mi wszystkie fotografie, niektóre podniszczone i wyblakłe, pożółkłe lub poszarzałe… Miały przecież ze 30 lat i nie były przechowywane w dobrych warunkach!
– Jeśli chcesz, to je trochę wyretuszuję – zaproponowała.
Sama nie śmiałam jej o to prosić, bo wiedziałam, że to żmudna praca.
Następnego dnia poszłam do punktu fotograficznego i poprosiłam o odbitki wyretuszowanych zdjęć. Każde w dwóch egzemplarzach. Jedne zostawiłam sobie, a do kilku z tych drugich kupiłam ramki i passe-partout, po czym je oprawiłam. A potem wyruszyłam pod znany mi blok, w którym nie byłam ani razu od śmierci mojego męża. Wystukałam kod do domofonu, który nadal miałam w pamięci, i pokonawszy schodami dwa piętra, stanęłam pod drzwiami teściowej. Zawahałam się na chwilę, kiedy nagle one się otworzyły i stanęłam z nią twarzą w twarz.
– Słyszałam w domofonie, że ktoś wstukuje kod. Myślałam, że może listonosz do mnie przyszedł… – powiedziała wyraźnie speszona moją obecnością.
– To tylko ja… – wydukałam, ściskając pod pachą pudełko.
Wpuściła mnie do środka. Przez chwilę w korytarzu zrobiło się jakoś ciasno i niezręcznie. Nie wiedząc, co robić, wcisnęłam jej do ręki nieszczęsne pudełko.
– A to co? – zapytała. – Zdjęcia.
Zaskoczona uchyliła przykrywkę.
– Są oryginały i wyretuszowane kopie. Niektóre pozwoliłam sobie oprawić, gdybyś chciała… – dodałam, czując, że na widok jej pooranej bruzdami twarzy ogarnia mnie wzruszenie.
– Znalazłam je dopiero teraz – usprawiedliwiłam się szybko, chociaż nie wiem, czy mnie usłyszała, wpatrzona w zdjęcia jedynego syna.
Jedno słowo stało się kluczem do naszych serc
– Dziękuję – wyszeptała wyraźnie wzruszona moim darem.
– Proszę… – zawahałam się, po czym dodałam: – Mamo.
To jedno słowo podziałało jak klucz do naszych serc. Nagle tak jakby zrozumiałyśmy, że na zawsze połączyła nas miłość do tego samego mężczyzny, który osierocił nas obie. I tylko my dwie wiemy, jakim napełniło nas to bólem, jak naznaczyło na resztę życia. Dlatego zamiast walczyć, powinnyśmy się wspierać. Dzisiaj jestem częstym gościem w domu mojej teściowej i zawsze ze wzruszeniem patrzę na zdjęcia Jacka w moich ramkach, które ona porozstawiała na wszystkich meblach.
Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę