Moi rodzice poznali się w dość niecodziennych okolicznościach. Tata był motorniczym, a mama tamtego dnia, prowadząc auto, nieopatrznie skręciła tam, gdzie nie powinna. No i w efekcie wjechała na torowisko, wprost pod nadjeżdżający tramwaj. Na szczęście tramwaj jechał wolno, tata w porę dostrzegł zagrożenie, więc nikomu nic się nie stało. Wygięcia blachy w aucie i tramwaju nie były duże i koszty pokryły ubezpieczenia. Jednak dzięki wypadkowi poznali się, pokochali i miesiąc później wzięli ślub.
Szybko, nie ma co kryć
Ale tak to już jest, gdy trafi w nas piorun miłości. Mama mamy, początkowo była przeciwna temu związkowi.
– Myślę, że na moim miejscu też miałabyś podobne zdanie.
Czasami tak mi to tłumaczyła.
– Pal licho sposób poznania, w końcu to los decyduje, kiedy i jak jedno spojrzy drugiemu w oczy. Pal licho koszty naprawy samochodu. Ale gdy tylko dowiedziałam się o twoim ojcu, pomyślałam, że coś z nim jest nie tak.
W takich chwilach kładłam głowę na babcinych kolanach i zadawałam sakramentalne pytanie:
– A co niby z nim było nie tak?
– Twój tata jest inżynierem, prawda? – pytała babcia, a ja kiwałam pośpiesznie głową, że „tak”. – Podobno nawet zdobywał jakieś nagrody i wyróżnienia za swoje prace projektowe. No i z tego, że dobrze wówczas zarabiał. Pewnego dnia rzucił dotychczasową pracę i zdecydował się spełnić marzenie swojego życia – został tramwajowym motorniczym! No, powiedz sama, czy to normalne?
Nie wiem, co teraz bym na to odpowiedziała. Poza tym na moją odpowiedź z pewnością miałoby wpływ wiele czynników. Wtedy jednak, jako dziecko byłam dumna ze swojego ojca, który wbrew przeciwnościom losu, jak sobie wtedy to tłumaczyłam, zrealizował dziecięce marzenia. Podziwiałam ojca również za to, że w ogóle jakieś marzenia miał, i chciał je realizować. Ja, niestety, od zawsze patrzyłam na świat dość trzeźwo i wydawało mi się, że nigdy w życiu nie zdobędę się na tę odrobinę szaleństwa, które czynią nasze życie pełnym magii i tajemnicy. Tak więc babcia od czasu do czasu gderała, że ojciec jest taki niezaradny, ale mnie najważniejsze wydawało się to, że mama była szczęśliwa. Przez wszystkie lata naszego wspólnego życia zawsze widziałam ją uśmiechniętą.
Uśmiech nigdy nie schodził z jej twarzy
Nawet wówczas gdy babcia (oczywiście pod nieobecność taty) zaczynała swoje gorzkie żale. Myślę sobie jednak, że nawet i ona darzyła tatę szacunkiem. Choć narzekała za jego plecami na te tramwajarskie ambicje, to w innych sprawach nigdy nie powiedziała na niego złego słowa. Dla niej również ważne było, że jej jedynaczka jest szczęśliwa w małżeństwie.
– Chociaż… – jak dodawała babcia – mogłaby być szczęśliwsza, mając męża inżyniera i więcej pieniędzy. Ale cóż, dobre chociaż to, co mamy – dodawała, puszczając do mnie porozumiewawczo oko.
Kiedy miałam 16 lat, najpierw odeszła od nas babcia. Dopiero wtedy okazało się, jak ważną rolę pełniła w naszym domu. W złych momentach potrafiła dobrze doradzić, pocieszyć i natchnąć otuchą. W dobrych chwilach zaś była wspaniałą towarzyszką, potrafiła śmiać się i żartować nawet z samej siebie. Dwa lata później u ojca zdiagnozowano ciężką chorobę. Było już za późno na leczenie. Tata gasł szybko i wiedział, że niewiele dni już mu pozostało. Może dlatego każdą wolną chwilę spędzaliśmy we troje. Nie płakaliśmy, nie szlochaliśmy, nie zastanawiałyśmy się z mamą przerażone, co potem z nami będzie. Siedziałyśmy przy łóżku ojca, trzymaliśmy się za ręce i wspominaliśmy najfajniejsze chwile: rodzice opowiadali mi, jak się poznali, jak byli narzeczonymi i w jakich okolicznościach ojciec się oświadczył.
Potem była ciąża i moje przyjście na świat
Od tego czasu życie biegło już wspólnie na wyjazdach, sobotnio-niedzielnych biwakach czy też popołudniowych wypadach do kina, na lody czy do muzeum. Chociaż mama przez cały czas trzymała się dzielnie, wiedziałam doskonale, jak wiele wysiłku kosztuje ją uśmiechanie się i żartowanie. Pewnego dnia rozmawialiśmy do późna w nocy. Ojciec był już prawie nieprzytomny, a przynajmniej kontakt z nim był urywany. W pewnej chwili mama kazała mi iść spać. Sama została przy tacie. Nie zamknęłam drzwi do ich sypialni, dlatego usłyszałam cichy głos mamy, która mówiła do ojca, że była z nim bardzo szczęśliwa, że bardzo się boi dalszego samotnego życia bez jego wsparcia i miłości. Dwa dni później ojciec umarł. Odszedł we śnie.
– Tadzik przez cały czas się uśmiechał – opowiadała po pogrzebie mama, gdy spotkaliśmy się z rodziną na konsolacji. – Zawsze był taki pogodny… Nie mogę uwierzyć, że 21 lat naszego wspólnego życia tak szybko minęło. Jak z bicza trzasł.
Głos mamy zadrżał. Wiedziałam, że bardzo przeżywa odejście taty i rzeczywiście czuje się zagubiona, jakby nagle sama znalazła się w nocy w nieznanym sobie gęstym lesie. Kilka nocy później taki właśnie miała sen. Opowiedziała mi go nad ranem.
– Stałam pośrodku ciemnej polany. Nade mną słabo świecił księżyc. Było chłodno i wilgotno. Nie wiedziałam, w którą powinnam iść stronę. Strasznie się bałam. Wtedy na jednej ze ścieżek, które odchodziły od polany, pojawiła się światłość i ukazał się twój tata. Powiedział, żebym się już niczego nie bała i poszła ścieżką, którą on mi wskaże. „A jak znowu zabłądzę?” – spytałam go wtedy. „Dojdziesz spokojnie do celu” – odparł. „Nie mam ostatnio szczęścia” – pożaliłam się. „Ten mały słonik ci je przyniesie” – odparł.
Moja mama zakończyła i pokazała mi małego porcelanowego słonika w jaskraworóżowym kolorze.
– Kiedy się obudziłam, stał przy lampce na szafce nocnej – powiedziała ze łzami w oczach. – Wiesz, takiego samego tata podarował mi na naszej pierwszej randce. Potem gdzieś się zapodział… I proszę. Mam go znowu – mama otarła łzy, spojrzała na mnie rozjaśnionym wzrokiem. – Teraz już będzie dobrze.
Od tamtej pory na twarzy mojej mamy znowu zagościł uśmiech. Najpierw był niepewny, jakby jeszcze nie mogła uwierzyć, że kłopoty ma już za sobą.
Potem stał się bardziej promienny
Wszystko to działo się za sprawą małych porcelanowych słoników, które od czasu do czasu znajdowała w swoich rzeczach. Raz w portmonetce, drugi raz w szafce z garderobą, kiedy indziej w kieszonce ulubionej garsonki. Można powiedzieć, że do naszego domu znowu wróciło słońce… Dziewięć lat później mama zmarła. Kiedy stałam nad jej grobem, wyznałam jej prawdę o słonikach. Tamtej nocy zakradłam się do jej sypialni i postawiłam figurkę na jej szafce nocnej. Liczyłam na to, że kiedy znajdzie go rano, pomyśli, że może zrobił to tata, i znowu nabierze wiary w przyszłość. Potem, gdy czasami jej się nie wiodło, podrzucałam kolejnego słonika. Wtedy znowu była pewna, że ojciec wspiera ją z tamtej strony, i trudności, które napotykała, zaraz znikną. Tak też się działo. Jej optymizm, wrócona wiara w siebie i w tajemnicze wsparcie z zaświatów dodawały jej sił i rzeczywiście pokonywała ostre życiowe zakręty.
Pewnego popołudnia, zamyślona i zmęczona, wracałam z pracy. Dzień miałam dość ciężki, w ogóle nie powinnam była wsiadać do samochodu. Mogłam zostawić go na przyzakładowym parkingu i pójść pieszo do przystanku autobusowego. Dwa miesiące wcześniej zerwałam z chłopakiem, który po trzech latach narzeczeństwa nadal nie mógł zdecydować się, co w życiu chce robić, kim i z kim chce być. Wsiadłam do samochodu i trąciłam zawieszonego przy lusterku słonika.
– Może wreszcie przyniósłbyś mi trochę szczęścia – westchnęłam.
Włączyłam silnik i po chwili jechałam ulicą. Dziesięć minut później skręcałam w lewo. Powinnam była spojrzeć w lusterko, ale zagapiłam się na jakąś wystawę po prawej. Nieoczekiwanie usłyszałam rozpaczliwe tramwajowe dzwonienie i zgrzyt hamulców. Na szczęście tramwaj zdążył wyhamować i nie doszło do kolizji. Wysiadłam z auta roztrzęsiona. Z tramwaju wyskoczył młody mężczyzna. Nie krzyczał, nie awanturował się, tylko spytał z troską:
– Nic się pani nie stało?
Potem spojrzał na mnie, a ja utonęłam w jego pięknych brązowych oczach. Umówiliśmy się następnego dnia w kawiarni, która znajdowała się w pobliżu niedoszłej kolizji. Dostałam wówczas od Franka wspaniały bukiet róż i małego porcelanowego słonika. Tak oto moje życie wróciło na właściwe… tory.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”