Uśmiechnęłam się, otwierając drzwi. Widok Zosi i jej córeczki Kasi, zawsze sprawiał mi radość. Wiedziałam, że przyjdą dzisiaj, zapowiedziały się kilka dni wcześniej. I nawet domyślałam się, po co przyszły.
– Wejdźcie – zaprosiłam je do środka i pogłaskałam małą po włoskach. – Przygotowałam ciasteczka, te, które lubisz.
Z przyjemnością patrzyłam, jak mała grzecznie siada za stołem, jak z uwagą, żeby nie nakruszyć, bierze ciastko z talerza.
Przypominała mi swoją mamę
W czasach, kiedy jeszcze była małą dziewczynką. Oczywiście, Kasia, chociaż podobna do niej, to jednak wygląda zupełnie inaczej. To zadbane, radosne dziecko, o śmiałym spojrzeniu, pogodnej twarzy, nie takiej, jaką ponad trzydzieści lat temu widywałam prawie codziennie u Zosi.
– Przyszłyśmy ciocię zaprosić na uroczystość pierwszej komunii Kasi – powiedziała po chwili Zosia, podając mi ozdobną kopertę. – Będzie to dla nas zaszczyt, jeżeli ciocia przyjdzie.
– Jak mogłabym nie przyjść? – spojrzałam na Zosię z wyrzutem. – Przecież dobrze wiesz, że jesteście dla mnie jak rodzina.
– I tak się też czujemy – odparła Zosia. – A ciocia jest dla mnie… – westchnęła wzruszona. – Ciocia jest jak druga moja mama, a dla Kasi jak babcia…
– A moja prawdziwa babcia Ela kupiła mi już sukienkę, taką z koronką tu na przodzie – wtrąciła się w tej chwili do naszej rozmowy dziewczynka. – Byłyśmy w salonie, mierzyłam, i jeszcze mam do niej rękawiczki, a wianek to mi pani zrobi w kwiaciarni, ze stokrotek…
– Daj spokój, Kasiu – przerwała jej mama. – Nie wypada tak się chwalić.
– Ja wiem, że to dla dziecka wielka radość – uśmiechnęłam się. – Zwłaszcza dla dziewczynki, taka pierwsza w życiu piękna sukienka, prawda? – popatrzyłam czule na małą, podsuwając jej jeszcze jedno ciastko.
A potem podniosłam wzrok na jej matkę i zobaczyłam w jej oczach wzruszenie. No cóż, obie pewnie myślałyśmy o tym samym. O tych pięknych majowych dniach sprzed trzydziestu lat, kiedy to Zosia miała przeżywać tę ważną chwilę, swoją pierwszą komunię świętą. Mieszkałam wtedy na peryferiach miasta, w starym, rodzinnym domu, obok którego prowadziłam niewielki sklepik spożywczy. Był on w posiadaniu naszej rodziny od wielu lat, założyli go jeszcze przed wojną moi dziadkowie. I właściwie można było w nim kupić wszystko, nie tylko żywność, ale i to, co na co dzień było potrzebne w domu. Wtedy nie istniały jeszcze supermarkety, a w najbliższej okolicy mój sklepik był jedyny.
Nie mogłam uskarżać się na brak klientów
I chociaż czasy były inne, to jednak i wtedy biedy nie brakowało. Ale takiej innej biedy niż teraz, bo pracy było pod dostatkiem i każdy kto chciał pracować, jakiś zarobek znalazł. Ale wielu było nierobów, takich, którzy żyli nie wiadomo z czego, nie patrząc, że w domu czekają głodne dzieci. Oni na piwo zawsze parę złotych mieli, a na chleb im brakowało. Tak jak w tej rodzinie, mieszkającej na końcu ulicy. Pracowała tam tylko matka, mizerna, zabiedzona kobieta, harująca od rana do nocy, sprzątając w cudzych domach. Sama ją czasem wynajmowałam do jakiegoś większego sprzątania, bo nie brała wiele, więc mi się opłacało. Mieli czwórkę dzieci, najstarszą z nich, Zosię codziennie widziałam, jak przechodziła obok mojego sklepu, idąc do szkoły. Była tak samo mizerna, jak jej matka, i nigdy się nie uśmiechała. Czasem, gdy wracała po lekcjach do domu, dawałam jej jakieś owoce, lekko obite jabłka czy pomarszczone już śliwki. I tak bym ich nie sprzedała... W tamtych latach nie czułam w sercu współczucia dla innych, tylko straszliwą złość. Na los, że taki niesprawiedliwy był, że takiemu pijusowi, jak ten ich ojciec, Józek, dał taką gromadkę dzieci, na poniewierkę, a nam z mężem odebrał tę jedyną, ukochaną pociechę. Mimo że chuchaliśmy i dmuchaliśmy na naszą córeczkę i ptasiego mleka jej nie brakowało. Ale Bóg, widać, chciał inaczej, poskąpił nam tego szczęścia i gdy nasza Adelcia miała osiem lat, zabrał nam ją. Nie było dla niej ratunku, chociaż modliliśmy się wtedy całymi dniami i nocami i za jej życie oddalibyśmy wszystko, co posiadaliśmy.
Po jej śmierci mąż się załamał
Przestał być tym człowiekiem, pełnym pogody ducha, za jakiego wyszłam za mąż. A po roku wyjechał za granicę, niby na jakiś kontrakt i nie zobaczyłam go nigdy więcej. Zostałam sama ze swoim nieszczęściem, z tą pustką w życiu. Jakiś czas potem ambasada przysłała mi dokument, z którego wynikało, że nasze małżeństwo przestało istnieć. Zamknęłam się wtedy w sobie, zaczęłam całkiem stronić od ludzi, zajęłam się tylko pracą. Tym moim sklepem. Rozbudowałam go, poszerzyłam asortyment i z dumą patrzyłam, jak rosną moje obroty, a co za tym idzie, też i dochody. I nie zwracałam wcale uwagi na to, że ludzie zaczęli się do mnie inaczej odnosić, jakby bardziej niechętnie i oficjalnie, nie wdawali się już ze mną w pogaduszki przy zakupach. No, bo po prawdzie, to wcale nie miałam z nikim ochoty gadać, wysłuchiwać plotek... Co mnie to wszystko obchodziło. Przestałam też dawać na kredyt, bo czy to w końcu moja wina była, że ludzie mieli coraz mniej pieniędzy. Jakby się wzięli za robotę, a nie wystawali pod sklepem z piwem, jak nie przemierzając ten Józek, ojciec Zosi, to by nie musieli się prosić o zakupy na zeszyt. A że mnie przez to przestali lubić, trudno. Zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej, przestało mi zależeć na ludzkiej przyjaźni i szacunku, żyłam zupełnie sama i nic mnie nie obchodziły problemy innych.
Tamtego kwietniowego popołudnia wyszłam na chwilę przed sklep, klientów akurat nie było, mogłam więc przez moment odetchnąć ciepłym, pachnącym świeżą zielenią powietrzem, ułożyć owoce w skrzynkach. I wtedy też zobaczyłam tę córkę Józka, jak wolno, krok za krokiem szła ulicą. Wracała chyba ze szkoły, bo ten swój wyświechtany plecaczek miała na ramionach. I chociaż zawsze była milcząca i smutna, to jednak tamtego dnia na jej twarzy widać było takie przygnębienie, że aż się jej uważnie przyjrzałam.
Zobaczyłam, że na policzkach ma smugi po łzach
– Stało ci się coś? – spytałam, bo jednak gdzieś tam na dnie serca poczułam litość dla tego dziecka. – Zbił cię jakiś łobuz w szkole, czy co?
Nic się nie odezwała, opuściła tylko niżej głowę i potrząsnęła nią. Patrzyłam na nią przez chwilę, na jej długie włosy, zaplecione w warkoczyki, zupełnie takie same, jakie nosiła kiedyś moja Adelcia. Już wyciągałam rękę, aby dotknąć tych jej kosmyków, poprawić wyblakłe wstążeczki, tak, jak to robiłam córce, ale się opamiętałam. No, tego jeszcze brakowało, żebym głaskała tę obcą dziewczynkę.
– No to, czemu beczysz? – wyjęłam ze skrzynki sprzed sklepu ładne, czerwone jabłko i podałam jej. – Weź, przegryź sobie, pewnie głodna jesteś.
– Wezmę dla Jasi, mojej siostry, jest chora – mała schowała owoc do kieszeni i otarła łzy. – Nikt mnie nie zbił, chłopaki mnie nie biją, bo boją się mojego taty…
– To dlaczego płaczesz? – wzięłam papierową torbę i włożyłam do niej z kilo jabłek, bo jednak litość mnie wzięła za serce.
Niech sobie je weźmie dla rodzeństwa, ja nie zubożeję przez to.
– W szkole trzy dziewczynki miały dostać sukienki od komitetu szkolnego i ja myślałam, że dostanę, ale mam niedobre stopnie i nie dostanę – mała zaczęła płakać żałośnie.
– Jakie sukienki, o czym ty mówisz? – nic nie rozumiałam.
– No, do pierwszej komunii świętej, takie białe, piękne, z atłasu, za darmo, z komitetu – chlipnęła mała. – I ja byłam na tej liście, bo my jesteśmy rodziną wielodzietną, a tata nie pracuje, ale pani mnie skreśliła, bo mam za dużo dwój i opuszczonych lekcji.
– No to czemu się nie uczysz? – spytałam, podając jej torebkę z owocami.
– Bo jak mama jest w pracy, to ja muszę małymi się zajmować – szepnęła Zosia. – Bo taty ciągle nie ma w domu, załatwia sprawy, a mama sprząta u ludzi.
– No właśnie, taki ten twój ojciec już jest, postarać się o was to umiał, ale żeby wam jeść dać, to już go nie obchodzi – rzuciłam z sarkazmem, ale natychmiast ugryzłam się w język.
„Boże, no przecież ja mówię do ośmioletniego dziecka!”. Wyciągnęłam rękę, pogłaskałam ją jednak po tych chudziutkich jak i ona sama, warkoczykach.
– I nie masz jakiejś innej sukienki, no nie wiem, od jakiejś cioci, po kuzynce, czy coś takiego? – spytałam.
– Nie – szepnęła. – Kiedyś pomagała nam ciocia, ale potem powiedziała, że ona na pijaka i jego bachory nie będzie robić – nie spojrzawszy na mnie, poszła dalej.
Stałam tak jeszcze przez dobrą chwilę, patrząc za nią... Wieczorem, gdy już znalazłam się w swoim wygodnym fotelu, otulona szalem, ze szklanką dobrej herbaty w ręce, nie potrafiłam przestać myśleć o tej Zosi. A gdy położyłam się spać, pod powiekami zobaczyłam swoją Adelkę, wtedy, w tych jej ostatnich dniach życia.
Miała dokładnie tyle lat, co teraz Zosia
Też szykowaliśmy się do jej pierwszej komunii świętej. Najlepsza krawcowa w mieście uszyła jej piękną sukienkę z jedwabnej tafty i koronek, materiałów, które poprzez znajomą handlarkę sprowadziłam zza granicy. Kupiłam jej takie piękne, lakierowane buciki, rękawiczki i wszystkie inne dodatki, nawet białą torebkę, zrobioną z maleńkich atłasowych różyczek. To wszystko było takie piękne, eleganckie... Chciałam, aby moja córeczka wyglądała w tym dniu najładniej ze wszystkich dziewczynek ze swojej klasy. Nawet moja fryzjerka była już umówiona, miała przyjść do nas w niedzielę wcześnie rano, uczesać długie włosy Adelki w piękne loki. Trzy dni przed tą niedzielą moją córkę potrącił motocyklista, gdy wybiegła ze szkoły. Zmarła tydzień później, nie odzyskawszy przytomności. Nigdy nie włożyła swojej pięknej, białej sukienki, uszytej z francuskiego jedwabiu. Wiele dni po pogrzebie spakowałam wszystkie te rzeczy, przygotowane do pierwszej komunii Adelki do torby, wyniosłam na strych, nie chcąc ich nigdy więcej oglądać. I tak przeleżały tam te cztery lata, gdzieś w kącie poddasza. Myślałam o nich wtedy, leżąc już w łóżku. I nagle poczułam, że drżę, na całym ciele, jakby zrobiło mi się zimno.
W pewnej chwili wstałam, sama nie wiem dlaczego, wiedziona jakimś impulsem, coś mnie jakby gnało na ten strych, tam, gdzie w starej torbie leżała sukienka Adelki. Narzuciłam szlafrok, wyjęłam z szuflady komody latarkę i wyszłam na korytarz. Po chwili wchodziłam już starymi, trzeszczącymi schodami na strych. Odnalazłam tę torbę. Leżała wciąż w tym samym kącie, gdzie położyłam ją przed laty, straszliwie zakurzona. Ostrożnie zniosłam ją na dół, do kuchni. Gdy wyjęłam z niej foliowy worek z szeleszczącym wciąż jedwabiem sukienki, nie mogłam powstrzymać łez. Znalazłam się nagle w szpitalu, przy łóżku naszej nieprzytomnej córeczki, widziałam jej białą jak opłatek, jak ta sukienka, twarzyczkę. Siedziałam tak do rana, wspominając te dobre lata, spędzone we trójkę, gdy stanowiliśmy ciepłą, szczęśliwą rodzinę. Dokąd los nie zabrał mi tego wszystkiego, co było najważniejsze w moim życiu. Już nad ranem zawiesiłam sukienkę na wieszaku, przypięłam do niej tę torebkę z różyczek, rękawiczki, postawiłam obok lakierowane buciki, wciąż jeszcze lśniące śnieżną bielą.
Uśmiechnęłam się smutno
Ale w sercu czułam ukojenie i takie radosne podniecenie… A potem, przez okna swojego sklepu uważnie wypatrywałam chwili, kiedy mała Zosia będzie wracać ze szkoły. Gdy tylko zobaczyłam ją u wylotu uliczki, natychmiast wyszłam, pomimo że w sklepie było kilka osób.
– Zosiu, chodź do mnie na chwilkę – zawołałam dziewczynkę. – Chcę ci coś pokazać.
Poleciłam jej zaczekać, aż obsłużę klientów w sklepie, po czym go zamknęłam na chwilę i zabrałam małą na górę, do swojego mieszkania.
– Popatrz, to jest sukienka, dla ciebie, na twoją pierwszą komunię świętą – powiedziałam, gdy weszłyśmy do salonu. – Będzie na ciebie dobra, trzeba ją tylko troszkę zwęzić, Adelka była odrobinę większa od ciebie – jakoś nie mogłam dalej mówić, głos uwiązł mi w gardle.
Dziewczynka westchnęła, a oczy rozbłysły jej zachwytem. Patrzyła na wiszącą na drzwiach szafy sukienkę, na leżące pod nią buciki i uśmiechała się coraz bardziej.
– Naprawdę? – odwróciła się w moją stronę. – Pani mi ją da, taką piękną sukienkę?
– Jest twoja, sama zaniosę ją do krawcowej, żeby ci ją poprawiła, musisz tylko iść do miary – jakoś tak mimochodem przygarnęłam dziewczynkę do siebie i przytuliłam mocno. – No i odświeżyć ją jeszcze trzeba, ale to ja już sama zrobię – nie chciałam płakać, ale łzy same zaczęły mi kapać na główkę Zosi.
Musiałam wracać do sklepu
Ale przez okno widziałam, jak mała podskakując, biegiem puściła się w stronę swojego domu. A wieczorem sama poszłam do nich, musiałam porozmawiać z mamą Zosi. Powiedzieć jej o sukience i o tym, że pomogę jej urządzić przyjęcie dla rodziny, dam jej trochę wędlin, owoców, ciasta, wszystko, co będzie jej potrzebne. Tamten dzień zmienił moje życie. I późniejsza uroczystość w kościele, te wszystkie dzieciaki i Zosia w swojej sukience. Była taka ładna, w wianuszku ze stokrotek. Nie miała loków, jak to sobie kiedyś wymarzyłam u Adelki, nie była moją córką, ale mimo wszystko coś wtedy we mnie pękło, gdy tak klęczałam i modliłam się. Poczułam, że czas pożegnać się z żalem i gniewem na los, czas odnaleźć siebie w życiu na nowo. Dzięki tej małej dziewczynce w białej, komunijnej sukience.
Od tamtego czasu nie czułam się już taka beznadziejnie samotna, znowu mogłam być komuś potrzebna, cieszyć się obecnością dzieci w moim życiu. Chociaż to nie były moje własne dzieci. Zostałam zaproszona na tę uroczystość Zosi i tak się jakoś stało, że zżyłam się z tą rodziną. I nawet pijaczyna Józek od tamtej niedzieli jakby się odmienił. Przestał już wystawać z piwem pod sklepem, zaczął jak umiał dbać o rodzinę, znalazł nawet jakąś robotę. Czasem i ja go zatrudniałam u siebie, przy jakichś drobnych remontach. A Zosia i jej rodzeństwo zaczęli mówić do mnie ciociu… A teraz Zosia przyszła zaprosić mnie na uroczystość pierwszej komunii jej córeczki. Historia zatoczyła koło...
– No to opowiedz mi Kasiu dokładniej o tej swojej sukience – zwróciłam się do dziewczynki, podając jej ciasteczko. – Będzie mieć na przodzie koronkę…?
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”