Niby nikt z nas się tego nie spodziewa, a zarazem każdy ma nadzieję, że nigdy nie nastąpi. Ślązacy, górnicy, ludzie żyjący z kopalń, ich rodziny – myśl o tragedii mają zawsze gdzieś z tyłu głowy. Towarzyszy im codziennie. W głębi duszy od narodzin hodują w sobie szacunek i lęk wobec kopalni – tej matki-karmicielki, która czasami zbyt mocno przyciska i zamienia się w grób, odbierając ostatnie tchnienie… Mój Adaś kochał tę pracę, choć tyle razy go prosiłam, żeby poszukał innej.
Kiedy się poznaliśmy – młodzi, naiwni, wierzący we własne wieczne szczęście, w naszą siłę i nieśmiertelność – oboje wyznawaliśmy etos pracy górniczej. Górników bardzo poważano i dobrze im płacono, a praca na kopalni była pewna do emerytury. Kto ma górnika w rodzinie, ten z głodu nie zginie, mówiono. Dla Adasia pieniądze były ważne, wiadomo, ale nie tylko one go trzymały w tym zawodzie. Lubił czuć się potrzebny.
– Im więcej pracuję, tym mniej ludzi w zimie marznie – powtarzał.
– Tak, Adasiu, wiem – potakiwałam.
– Wiem, że to wasza rodzinna tradycja, że pradziadek, dziadek, ojciec, teraz syn, wszyscy mają górnictwo we krwi, wiem…
A gdy zamykał za sobą drzwi, ja zostawałam ze strachem: wróci czy nie? Wracał. Dotąd zawsze wracał. Z czasem nie tylko do mnie. Bałam się bardziej, gdy zaszłam w ciążę. Raz, drugi, trzeci.
– Adaś, proszę, poszukaj ty już innej roboty… Co ja pocznę, jak kiedyś nie wrócisz? – biadoliłam. – Trójka dzieci do wychowania, do wyżywienia, wykształcenia…
– Oj, Alinko, nie kracz. Jakże ja bym mógł cię zostawić, opuścić, królowo ty moja… – przytulał mnie, kołysał w ramionach i całował w czoło. – Nie martw się, moja piękna.
Od razu wiedziałam, co chce powiedzieć
Tamtego dnia też obiecał, że wróci. Jeszcze poprosił, żebym spaghetti zrobiła na obiad, posłał mi całusa i już go nie było. A potem zadzwoniła do mnie koleżanka, której mąż pracował z Adasiem w kopalni.
– Alinka… – szepnęła.
Więcej nie dała rady, tylko płakała w słuchawkę. A ja już wiedziałam. Nie musiała szukać słów, którymi przekaże mi tę najgorszą z możliwych wiadomość. Później dowiedziałam się, że jej Stefan ocalał, bo nie zdążył tego dnia zjechać na dół. Spóźnił się. Dziecko z przedszkola obiecał odebrać, by chorą żonę wyręczyć, i dopiero potem poszedł na zmianę. Przypadek. Mały cud. Boże, jak ja jej zazdrościłam, że Stefan wrócił, a mój mąż nie! Tym razem nie dotrzymał obietnicy…
Na miejsce przyjechał premier, jacyś politycy, wygłaszali płomienne mowy, obiecywali pomoc dla osieroconych rodzin. Nie będziecie sami, grzmieli. Ale to były tylko słowa. Dostaliśmy jakieś zasiłki, które ledwie wystarczały na czynsz. Tyle dobrego, że moim dzieciom należała się renta rodzinna po ojcu, bo inaczej chyba bym osiwiała z niepokoju, jak ich wyżywić, do szkoły wyprawić.
Musiałam szukać pracy, natychmiast, jakiejkolwiek, żeby zabezpieczyć przyszłość swoją i dzieci. Adaś zawsze twierdził i upierał się przy tym: ja pracuję, żebyś ty mogła spokojnie zająć się domem i dziećmi, ty dbasz o nas, ja zadbam o ciebie. I nagle tej opieki zabrakło. Spełniły się moje najgorsze lęki. I pojawił się nowy…
Tydzień po pogrzebie, gdy dzieci były w szkole, wpadł z wizytą Józek; znali się z Adamem od dzieciaka. Razem chodzili do szkoły, razem pracowali. Adam był chrzestnym jego Jagody, a Józek naszego Bartka. Jako pierwszy przyszedł do mnie, gdy usłyszał o wypadku, i płakał razem ze mną. Ale tamtego dnia nie przyszedł, by płakać nad swoim przyjacielem.
– Alinko, mam coś dla ciebie. Wykupiliśmy z Adamem ubezpieczenie. Na wszelki wypadek. To było lata temu, jak się wasz Bartek urodził, a moja Aneta zaszła w ciążę z Jagodą. I żeby nie trzymać tego w domu, ja miałem jego polisę, a on ma moją. Tak się umówiliśmy. Będę wdzięczny, jakbyś ją znalazła i schowała w bezpiecznym miejscu, bo to będzie dla moich, rozumiesz, w razie czego, no, wiesz… W ogóle nie docierało do mnie, co on mówi. Jaka polisa, jakie ubezpieczenie?
Czemu Adam nic mi nie wspomniał? Przecież… No właśnie, gdyby mi powiedział, zdenerwowałabym się. Zamiast polisy i wszystkich pieniędzy świata, wolałbym jego, żywego. Skoro się ubezpiecza, znaczy, bierze pod uwagę, że jednak nie wróci. Więc niech zmieni pracę! A tego nie chciał. Ryzykował codziennie…
Było na komunię Dorotki, na osiemnastkę Bartka…
Mnie na pociechę zostawił polisę. Józek nic mi wcześniej nie mówił, bo najpierw chciał sprawdzić, czy ten wypadek w kopalni będzie się kwalifikował do wypłaty, czy ubezpieczyciel nie będzie robił problemów. Gdy zyskał tę pewność, przyszedł i położył na stole polisę. Na taką kwotę, że zakręciło mi się w głowie. Ponad milion złotych! Boże drogi…
– Ja też mam taką. Płaciliśmy co miesiąc, żeby niczego wam nie zabrakło. Alinko. Wiesz, że Adaś był dla mnie jak brat, a ciebie traktuję jak siostrę. Gdybym mógł, zrobiłbym wszystko, żeby go uratować, ale czasu nie cofnę… Pamiętaj, że jestem. Jeśli tylko będziemy ci mogli jakoś pomóc, wystarczy jedno słowo, pamiętaj. A na teraz ulżyło mi, że chociaż takie pocieszenie i wsparcie mogłem ci przynieść.
Przepłakałam trzy dni na cmentarzu. Chodziłam tam codziennie, gdy dzieci były w szkole. Płakałam za Adasiem, za naszą miłością i latami, których już razem nie przeżyjemy. Płakałam z tęsknoty i żalu. Kochał nas, mimo to nie potrafił zrezygnować z zawodu górnika. I choć go prosiłam, błagałam, rozumiałam, czemu odmawia. Sama nie wiedziałam, czy bez kopalni pozostałby dawnym sobą, tym Adasiem, którego kochałam i bez którego nie umiałam żyć, nie chciałam żyć, ale teraz będę musiała się nauczyć.
Płakałam więc także z wdzięczności. Odszedł nagle, jednak nie zostawił mnie bez kotwicy i koła ratunkowego. Zabezpieczył nasz byt. Już mniejsza o mnie, byłam dorosła, dałabym sobie radę sama, ale miałam pod opieką trójkę dzieci. Teraz już nie musiałam się martwić, jak zadbam o ich rzeczywistość bez ojca.
Po dopełnieniu formalności pieniądze trafiły na moje konto, gdzie leżały sobie bezpiecznie, i co jakiś czas, gdy potrzebowałam, wyciągałam stosowne kwoty. Było za co urządzić komunię Dorotki, było za co kupić prezent na osiemnastkę Bartka.
– To od taty i ode mnie – powiedziałam, gdy wręczałam mu kluczyki do używanego, ale sprawnego i dobrego na początek auta, które wynalazł i sprawdził Józek, bo ja się na tym kompletnie nie znałam.
Nie, nie szukałam nikogo na zastępstwo po Adasiu. Jego nie dało się zastąpić. Ani w naszej rodzinie, ani w moim sercu. A ktoś zupełnie nowy, inny? Nie kusiła mnie druga miłość i nie zamierzałam jej szukać. Nie potępiam ani nie krytykuję kobiet, które potrafią ponownie kogoś pokochać i stworzyć z nim nowy związek. Ja byłam po prostu inna, ja byłam jak ta wilczyca, która po stracie partnera przejmuje na siebie rolę przywódcy watahy, póki młode nie wyrosną i nie założą własnych stad.
Byłam wierna mężowi, nawet po jego śmierci, choć bardziej czułam się matką niż wdową. Nie straszyłam ponurą miną, czarnymi strojami, nie byłam zaniedbana i dumna ze swoich siwych włosów, ściągniętych w surowy kok. Chodziłam do fryzjera i lubiłam kolorowe sukienki. Nie chciałam, by dzieci się mnie wstydziły, bo wyglądam staro i brzydko, albo szaro jak wrona.
Nie wysyłam jednak celowo żadnych „kobiecych” sygnałów, więc zdziwiło mnie, gdy po kilku latach wdowieństwa zaczęli się kręcić wokół mnie mężczyźni. Różni. Znajomi i nieznajomi, starsi, młodsi, bardziej lub mniej przystojni. Przynosili kwiaty, słodycze, prawili komplementy, próbowali flirtować… Jakbym była panną na wydaniu, a nie zapracowaną, samotną matką trójki dorastających pociech. Czego ode mnie chcieli? To też było dziwne. Zapraszali mnie na randki, choć wcześniej nie zwracali na mnie uwagi, albo raptem po tygodniu znajomości chcieli się oświadczać. Paranoja…
Wystawał pod oknami, wiechcie przynosił…
Czyżby nagle pojawiła się jakaś wabiąca, magiczna ścieżka, która prowadziła tych galantów pod moje drzwi? A może ktoś zrobił mi kawał i umieścił mój profil na portalu randkowym? Bo skąd ten nagły zlot kawalerów? W końcu zaczęło mi coś świtać…
Jeden z absztyfikantów był bardziej uparty – albo zdesperowany – bo przychodził codziennie z nowym wiechciem, wystrojony jak stróż w Boże Ciało, i wystawał pod moim oknem niczym jakiś zamówiony i nieodebrany Romeo. Nie zamierzałam obcego wpuścić za mój próg, więc stał i gapił się w okna. Kiedyś trzy godziny tak sterczał. Bałam się, że sąsiedzi policję wezwą, że stalker albo że złodzieje w taki oryginalny sposób wywiad robią, więc wyszłam go przegonić. A on wziął mnie pod rękę i niemal siłą ciągnął do pobliskiej kawiarni. Bo niby coś bardzo ważnego musiał mi powiedzieć.
Dla świętego spokoju poszłam.
– Traktowałbym cię jak księżniczkę! – zapewniał, gdy siedziałam nad stygnącym, smakowym cappuccino z bitą śmietaną i polewą, które mi zamówił, nawet nie pytając, czy lubię coś takiego.
Nie przepadałam. Kawa to kawa. Reszta to desery.
– Ale ja nie potrzebuję, by ktokolwiek mnie traktował po królewsku – na pewno nie ty, pomyślałam. – W ogóle nie chcę się umawiać na randki. Ktoś pana wprowadził w błąd…
– To żaden błąd, tylko zrządzenie losu! – próbował złapać mnie za rękę, ale ją szybko cofnęłam. Jeszcze z łapami startuje!
– Przepraszam, pani Alino, poniosło mnie, ale jestem dzięki pani taki… pełen nadziei! Mam wspaniały pomysł na biznes, a z pani kapitałem i moją głową moglibyśmy w pół roku zyskać miliony! – wypalił.
I zaraz przygryzł wargę. Czyli desperat, który odkrył więcej kart, niż zamierzał. Mogłam się domyślić. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to prawie zawsze chodzi o pieniądze. Nie o moją nagle rozkwitłą dojrzałą urodę.
Jeśli coś mnie uraziło, to założenie tych amantów z bożej łaski, że jestem głupia i tak spragniona chłopa, by dać się złapać na lep słodkich słówek i obietnic. To obrażało nie tylko mnie, ale również Adama. Nie wybrałby sobie idiotki na żonę.
– Przykro mi, ale nie mam żadnych pieniędzy – odparłam. – Nie wiem, skąd…
– Jak to? Przecież ma pani, po mężu… On wykupił i opłacał taką dobrą polisę…
Skąd o tym wiedział? Może był agentem i sam sprzedał Adamowi ubezpieczenie? Widziałam człowieka kilka razy w życiu, pierwszy raz parę dni temu, gdy wyrósł przed furtką z bukietem róż.
To nie są moje pieniądze, tylko dzieci
– Ach… Ta polisa już się dawno rozeszła – rozłożyłam bezradnie ręce. – Jakiś remont, choroba matki, teściom dach trzeba było naprawić, bo przeciekał… Może na jakieś wakacje dla dzieci zostało. Ale niech pan opowie o tym interesie coś więcej. Skoro taki dobry, może kredyt by pan wziął? Może od kogoś pan pożyczy albo inwestora znajdzie? Popytam… – chciałam wybadać jego intencje i nie pomyliłam się.
Facet po moich słowach dopił swoją kawę jednym haustem i pożegnał się, mówiąc, że zapomniał o wizycie u lekarza. Zmył się błyskawicznie, zostawiając mi rachunek do zapłacenia. Niewielka cena za ważną informację, jakiej mi dostarczył.
Nikomu nie mówiłam o polisie, nawet dzieciom, by mnie nie naciągały na różne ekstra luksusy. Józek też na pewno milczał, skoro sam mnie przestrzegał, bym nie chwaliła się nikomu pieniędzmi, bo sępy się zlecą. Uważałam, że przesadza, ale skoro korzystałam z nich wyłącznie w awaryjnych sytuacjach, to na co dzień jakby ich nie było, więc… po co o nich gadać. Przecież pracowałam i zarabiałam. Nikt nie musiał wiedzieć, ile dokładnie mam na koncie, prawda?
A jednak… ktoś się dowiedział i puścił plotkę dalej. A za plotką, jak psy za zranionym lisem, szli ci, co nie mieli dobrych zamiarów. Musiałam być uważna, ostrożna i czujna. Nie wiem, w jakich tarapatach był pan „słodkie cappuccino”, że tak uparcie mnie nachodził. I nie chcę wiedzieć.
Ktoś, kto bierze mnie za kretynkę, która w zamian za garść komplementów, kilka bukietów, worek obietnic bez pokrycia i przesłodzoną kawę od razu wyjmie na stół cały majątek, nie zasługiwał na moje zainteresowanie ani tym bardziej zaufanie. Może jeszcze powinnam mu oddać klucze do mieszkania i pin do karty płatniczej? Inni nie lepsi. Niemal podłamali moją wiarę w siebie, już prawie włożyłam ochronne wdowie szaty i prawie przywdziałam żałobną maskę, by wszystkich odstraszać.
Na szczęście ja naprawdę nie jestem głupia. Straciłam miłość życia, mojego partnera i towarzysza, ale przeżyłam, bo musiałam, bo mam dzieci. Jestem silna i mądra właśnie dla moich dzieci. Nie potrzebuję fałszywych absztyfikantów. Nie dam się nikomu wplątać w żadne podejrzane interesy. Pieniądze z polisy to nie mój prywatny majątek, a zabezpieczenie dla naszych dzieci na przyszłość. Prezent zza grobu od ojca, który nie mógł przy nich być, ale choć w taki sposób chciał o nie zadbać.
Przegnałam zalotników i nadal żyję sama, co nie znaczy, że jestem samotna i niekochana. Mój mąż zginął, ale nasza miłość nie umarła. Czuję go obok siebie, rozmawiam z nim, choć o tym też nikomu nie mówię…
Czytaj także:
„Żona znienawidziła mnie za to, że ją zdradziłem. Nie poprzestała na rozwodzie, postanowiła całkiem zniszczyć mi życie...”
„Rodzice non stop mnie krytykują i upokarzają przy obcych ludziach. To przez nich jestem zakompleksioną, szarą myszką”
„Byłam pewna, że to menopauza, a pod moim sercem rosło dziecko. Wpadłam w panikę, nie chcę więcej zafajdanych pieluch”