Teściowa dobrze wie, w jak ciężkich żyjemy warunkach. Ale nic jej to nie obchodzi. Grunt, że ugrała swoje.
Kiedy się obudziłam, w domu panowało przejmujące zimno. Nic dziwnego, piec z pewnością już wygasł, ostatni raz przecież dorzuciłam do niego o pierwszej w nocy, kiedy kładłam się spać. Stłumiłam w sobie chęć zakopania się pod pierzyną i zostania tam na zawsze. Wiedziałam, że muszę wstać i rozpalić ponownie ogień, żeby w pokoju chociaż trochę się nagrzało, zanim obudzą się dzieci.
A potem zrobić śniadanie i wyszykować je do przedszkola i do szkoły. Z bólem serca patrzyłam potem na ich jasne główki pochylone nad mleczną zupą. Stół ustawiony był prawie na środku kuchni, bo musiałam odsunąć go od nieszczelnego okna, przez które wiał wiatr. Najmłodszy, Bartek, nabawił się przez to zapalenia płuc na jesieni i wylądował w szpitalu. Ale i to nie skruszyło lodowatego serca mojej teściowej.
Ona nie chce się dogadać
A cóż dopiero mówić o odwiedzinach czy… chęci dogadania się w sprawie drugiego domu. Drugi dom… Porządny, murowany. Nie taka drewniana rudera, jak ten, w którym teraz mieszkam z dziećmi. Kiedy pomyślę, ile wysiłku, czasu i pieniędzy kosztowało nas z mężem zbudowanie go, to łzy same napływają mi do oczu. Mąż przypłacił ten wysiłek nie tylko zdrowiem, ale i życiem. Gdyby wiedział, że wszystko poszło na marne, to serce po raz drugi by mu pękło.
Pobraliśmy się z Marcinem 8 lat temu, mimo sprzeciwów jego matki, która nie taką dziewczynę, jak ja chciała na swoją synową. Chyba marzyło jej się, że Marcin przyjedzie do niej, do Włoch, gdzie mieszkała od wielu lat i tam się ożeni z jakąś tak zwaną dobrą partią. Ja nie spełniałam jej oczekiwań, bo nie miałam posagu. Tyle tylko, że dwie ręce do pracy.
– Mnie to wystarczy – Marcin całował mnie po tych rękach z szacunkiem. – Jakoś sobie poradzimy, kochanie – mówił.
Wesele mieliśmy skromne, ale było. Teściowa przyjechała, jednak do mnie przez całą imprezę nie odezwała się ani słowem. A nazajutrz uciekła „odwiedzić rodzinę” w innych miastach, dając mi jasno do zrozumienia, że ja, mimo ślubu z jej synem, żadną rodziną dla niej nie jestem. Bolało mnie to, ale mówiłam sobie, że jakoś to zniosę. W końcu matka Marcina mieszkała daleko i nie mieszała mi w garnkach na co dzień. Mogłam trafić gorzej – mówiłam sobie. A bo to jedna moja koleżanka cierpiała z powodu matki męża, która wtrącała jej się do wszystkiego?
Chociażby dlatego, że pomagała młodym finansowo. A więc kiedy mąż odziedziczył skrawek ziemi po swoich dziadkach i zaproponował, abyśmy zbudowali na nim dom, od razu mu zapowiedziałam, że musimy to zrobić własnymi siłami.
– Dlaczego? Mama powiedziała, że nam da jakieś pieniądze! – zdziwił się mąż.
– Nie ma mowy – zaprotestowałam. – Kiedy mówię, że chcę być „na swoim” to mam na myśli, że naprawdę „na swoim”. Nikomu nie chcę niczego zawdzięczać – tłumaczyłam mężowi. W myślach zaś dodawałam: „A już na pewno nie twojej matce, która mi to potem tysiąc razy wypomni!”. Poza tym uważałam, że jeśli teściowa dołoży się do budowy domu, to będzie uważała, że ma do niego prawo.
– Skąd wiesz, że nie wróci z tych Włoch do Polski, żeby tutaj osiąść na emeryturze? – zapytałam męża. – Ja nie mówię, że nie może u nas gościć, zawsze będzie mile widziana, bo to twoja matka. Ale nie może w domu być dwóch gospodyń, rozumiesz mnie?
Koniec końców Marcin faktycznie przyznał mi rację.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że w takim razie budowa może dłużej potrwać? – zapytał.
– Damy radę – uśmiechnęłam się do męża.
Początkowo zamieszkaliśmy w starej chałupie po dziadkach. Nie była od lat remontowana, także dlatego, że babcia sobie tego zupełnie nie życzyła.
– A po co mi woda w kranie, skoro mam ją w studni? Taka zdrowsza jest. Ja ponad 80 lat przeżyłam i nigdy nie chorowałam – mawiała, gdy jeszcze przed ślubem chcieliśmy jej ulżyć. Do końca życia chodziła „do wychodka” i pozwalała tylko na drobne, absolutnie konieczne remonty. Odeszła w słusznym wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, kiedy byłam w ciąży z jej pierwszym prawnukiem, Stasiem.
– Kochanie, skoro mamy tutaj na razie zamieszkać, to niektóre rzeczy trzeba zrobić – stwierdził mąż, kiedy zdecydowaliśmy się na budowę własnego domu. Ale nie chcieliśmy też w remont tej starej chałupy wkładać nie wiem ile pieniędzy. Te nam się przecież w portfelu nie mnożyły. Każda złotówka wydana na stary drewniany dom, który w zamyśle był potem przeznaczony do rozbiórki oznaczała bowiem, że może jej zabraknąć na budowę nowego.
Zdecydowaliśmy się więc tylko, ze względu na dziecko, na podciągnięcie wody do domu i zrobienie prymitywnej łazienki.
– Ogrzewać możemy piecem, bo węgiel jest tańszy niż prąd. A jakby co, to dogrzejemy elektrycznym piecykiem – postanowiliśmy wspólnie.
Mąż wykopał i wylał fundamenty pod nasz nowy dom
Kiedy mały Stasio na wiosnę zaczął chodzić, z radością pokazywałam mu, gdzie niedługo zamieszkamy.
– Widzisz, tutaj będzie nasz domek. O, tutaj – cieszyłam się. Rok później mały już „pomagał” tatusiowi na budowie, nosząc piasek w swoich dziecięcych wiaderkach. Dom piął się powoli w górę. Wiadomo, nie było nas stać na profesjonalną ekipę budowlaną, więc mąż większość rzeczy robił sam, po powrocie z pracy. Czasami tylko wynajmował profesjonalnego majstra, aby ten mu pokazał, co i jak ma zrobić.
Mijały miesiące… Wiele razy siadaliśmy z mężem wieczorem za stołem i przeliczaliśmy w te i wewte nasze dochody, zastanawiając się, z czego możemy zrezygnować, a co koniecznie trzeba już teraz kupić. Żyliśmy dosłownie jak mnisi, dbając jedynie o to, aby niczego nie brakowało naszemu dziecku.
Dlatego tak bardzo bolało mnie to, co mówili ludzie na wsi. Wiele razy słyszałam w sklepie, jak to ponoć teściowa nam pomaga, jakie ogromne pieniądze nam śle z tych Włoch. „Skoro tak, to dlaczego niby ta budowa tak się ślimaczy? Dlaczego zastanawiamy się, na ile palet cegieł będzie nas stać w tym miesiącu, bo musimy kupić opał na zimę?” – myślałam. Ale czułam, że nie ma sensu ludziom nic tłumaczyć, bo oni zawsze przecież swoje wiedzą lepiej.
W dodatku, kiedy nasz Staś skończył trzy lata, okazało się, że znowu jestem w ciąży. Nie powiem, że się z mężem nie ucieszyliśmy, bo przecież planowaliśmy drugie dziecko, ale może nie tak od razu. Owszem myślałam o powiększeniu rodziny, tyle że kiedy już przeprowadzimy się na swoje, a tutaj stał zaledwie stan surowy, z dachem nakrytym papą.
Wiele rzeczy dla dziecka mieliśmy po Stasiu
Uzbierało się także trochę tego po rodzinie i znajomych. Tak naprawdę bardziej niż pieniędzmi i ubrankami przejmowałam się jednak nadchodzącą zimą, którą znowu musieliśmy przetrwać w tej lichej chałupie, z kolejnym niemowlakiem. Nie o siebie bowiem się bałam czy męża, ale o dzieci, które przeziębiają się o wiele łatwej.
„Może chociaż wymienimy okna w pokoju na nowe? Będzie mniej wiało przez szpary?” – zastanawiałam się, wiedząc jednak, że to kompletnie nie ma sensu. Każdy, nawet najmniejszy wydatek na stary dom oddala nas od nowego. „Jakoś damy sobie radę” – myślałam więc, starając się zachować optymizm tak potrzebny maleństwu, które nosiłam w swoim łonie.
No i daliśmy! Chociaż tym razem zima nie okazała się łaskawa, tylko skuła wszystko lodem. Mimo to cała nasza rodzinka, łącznie z nowo narodzonym Bartkiem, przetrwała ją w zdrowiu. Tamtego roku, gdy mały Bartuś zaczynał ciekawie patrzeć na świat, wstawiliśmy z mężem do nowego domu drzwi i okna. Przyznam, że się aż popłakałam, kiedy Marcin montował ostatnie z nich.
– No to mamy kolejny etap budowy za sobą! Stan surowy zamknięty! – powiedział.
Byłam z niego taka dumna. Doskonale bowiem zdawałam sobie sprawę, że to głównie determinacji i pracowitości męża zawdzięczam to, że nasz dom stał i prezentował się coraz lepiej. Nasze marzenia się urzeczywistniały… Tamtego roku planowaliśmy z Marcinem, że może na kolejną zimę przeniesiemy się już na nowe. Trzeba było w tym celu wykończyć na parterze przynajmniej jeden pokój, kuchnię i łazienkę. Wierzyliśmy, że to jest do zrobienia, ale los pokrzyżował nam plany.
Piec, który kupiliśmy, okazał się wadliwy, załatwianie reklamacji trwało prawie dwa miesiące, bo producent nie chciał uznać swojej winy. Dość powiedzieć, że kolejna zima zastała nas w chałupie.
– Nie mam już siły – mówiłam czasami do męża. Nie sądziłam, że siedzenie w chłodzie i patrzenie przez okno na nowy dom, w którym już powinnam mieszkać, w zupełnie innych, ludzkich, warunkach będzie dla mnie takie trudne!
– Kochanie, pomyśl o tym, że to naprawdę ostatnia taka zima – pocieszał mnie Marcin, gdy stłukłam dwie bombki, ubierając zgrabiałymi rękami choinkę. Ostatnia… Mówiąc te słowa mąż miał na myśli to, że będzie lepiej. Przeprowadzimy się do domu, który zbudowaliśmy razem ogromnym nakładem sił i środków. Pamiętam, jak zastanawiałam się nad kolorem ścian i nad tym, czy w oknach zamontować żaluzje, czy firanki… Ot, snułam takie przyjemne plany.
To była ostatnia zima...
Ani Marcinowi, ani tym bardziej mnie nie przyszło wtedy do głowy, że to faktycznie już ostatnia zima, ale wcale nie w chałupie, tylko kiedy jesteśmy razem. To była sobota… Jeden z tych przyjemnych dni wczesnym latem, kiedy człowiek jest jeszcze zaskoczony tym, że może być tak ciepło, i wdzięczny przyrodzie, że obdarza go długim dniem.
– Pójdę jeszcze trochę popracować – powiedział mąż po poobiedniej krótkiej drzemce. – Zabierz ze sobą Stasia, jemu tak bardzo brakuje twojego towarzystwa – poprosiłam. Marcin skinął głową, wziął naszego starszego synka za rękę, a wychodząc, odwrócił się jeszcze i posłał mi uśmiech. Ten jego uśmiech pozostanie mi w pamięci już na zawsze. Godzinę później pięcioletni Staś przybiegł sam do domu.
– Tatuś się przewrócił – zawołał do mnie. W pierwszym momencie sądziłam, że mąż tak zwyczajnie wygłupiał się z dzieckiem, jak to miał w zwyczaju i przewrócił się, ale coś w twarzy synka nie na żarty mnie zaniepokoiło. Wzięłam na ręce dwuletniego Bartusia i pobiegłam na budowę. Marcin leżał na podłodze w jednym z pokoi i nie ruszał się… Przypadłam do niego, wydawało mi się, że oddycha, ale nie byłam tego wcale taka pewna.
Poleciałam więc do chałupy po komórkę, a potem razem z nią na pole, aby złapać zasięg. Z tego wszystkiego tak trzęsły mi się ręce, że telefon wypadł mi z nich dwa razy, zanim zadzwoniłam na pogotowie. Przyjechali po półgodzinie tylko po to, aby stwierdzić zgon.
– Pani mąż miał tętniaka, który pękł. Nastąpił wylew krwi do mózgu – usłyszałam potem. Byłam w szoku. Jeszcze przed chwilą rozmawiałam z Marcinem i nie wyglądał ani trochę na chorego, a teraz nie żył?! Jak to w ogóle możliwe?
Dom nie stoi na naszej działce
Dziadkowie mojego męża mieli sporo ziemi i jeszcze przed śmiercią babcia podzieliła ją na dwie działki. Jedną zapisała notarialnie Marcinowi, a drugą odziedziczyła jej córka, czyli moja teściowa. Decydując się na budowę domu na naszej działce, wiedziałam, jaka jest sytuacja. Brałam pod uwagę, że jeśli matka Marcina zdecyduje się na powrót do Polski i budowę domu na swojej ojcowiźnie, to będę mieszkała przez płot z teściową. Nie przeszkadzało mi to, bo naiwnie wierzyłam, że miłość Marcina będzie mnie skutecznie chroniła przed nieżyczliwością jego matki.
„A i ona pewnie jednak zakocha się w swoich wnukach, jak to babcia” – myślałam pewnie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Bo przecież moja teściowa po urodzeniu się Stasia a potem Bartka nie wykazywała wielkiej troski o chłopców. Krótko mówiąc, miała w nosie, co się dzieje u jej wnuków i nawet specjalnie nie chciała ich widywać. Raz czy drugi wspomniała wprawdzie, że moglibyśmy do niej przyjechać, dodając z miejsca, że życie we Włoszech kosztuje, więc będziemy musieli zapłacić za mieszkanie u niej.
Nie było nas stać na taką wycieczkę, na bilety dla trzech osób, bo nasz leciwy samochód na pewno nie wytrzymałby takiej podróży. A kiedy teściowa pojawiała się w kraju, nawet nas nie odwiedzała. Mieszkała u dalszej rodziny i przyjaciół.
– Przecież u was nie ma miejsca – mówiła i w sumie miała niestety rację. W tej sytuacji, nie ma się chyba co dziwić, że moi chłopcy właściwie nie znali swojej babci. Tyle, co ze zdjęcia. Więc kiedy przyjechała na pogrzeb swojego jedynego syna, to Staś i Bartek wstydzili się nawet z nią przywitać.
– Ładnie ich wychowałaś! – syknęła do mnie teściowa, zrzucając na mnie całą winę za zachowanie dzieci. Oczywiście, nadal wcale nie zamierzała u mnie zamieszkać, żeby lepiej poznać się z wnukami. Ale za to dwa dni po pogrzebie pojawiła się na naszej działce. Z geodetą.
– Co mama robi? – słowo „mama” ledwo przeszło mi przez gardło.
– Mierzę swoją własność – rzuciła mi krótko. Byłam zaniepokojona jej zachowaniem i słusznie. Bowiem niedługo potem okazało się, że… Dom, który budowaliśmy z Marcinem, stoi na jej połowie działki. Jak to się stało, nie mam pojęcia. Mąż musiał się pomylić, a ja tego przecież nie sprawdzałam. Zresztą sama byłam pewna, że to nasz kawałek ziemi. Byłam zdruzgotana tą wiadomością, ale wierzyłam, że wszystko jeszcze da się naprawić.
Może… zamienimy się działkami? Do głowy mi nie przyszło, że teściowa postanowi położyć łapę na mojej własności! Na domu, który z takim poświęceniem budowałam z mężem.
– Marcin go budował, mój syn! – usłyszałam tymczasem dobitnie od teściowej. – Na mojej ziemi, a według prawa, co stoi na moim, jest moje! To prawda, takie mamy w Polsce prawo… Teściowa zamknęła więc mój nowy dom na klucz i nie mam do niego wstępu. Wszystko, co mogę teraz zrobić, to iść do sądu i próbować udowodnić swoje racje. Ta budowa to przecież ewidentna pomyłka! Pozwolenie na budowę było wydane na moją działkę! Mam wszystkie rachunki za materiały budowlane…
– Jeśli nie mogę odzyskać domu, to niech mi teściowa chociaż zwróci poniesione koszty! – powiedziałam adwokatowi. Ten jednak jest sceptyczny.
– Jeśli ta kobieta się uprze, to nic pani nie dostanie i jeszcze będzie musiała pani zapłacić za rozbiórkę tej „samowoli budowlanej”, bo pani dom za to właśnie można uznać – usłyszałam. Czekam więc już kolejny miesiąc, sama nie wiem, na co. Na sprawiedliwość losu, na litość teściowej? Prędzej chyba bym jednak poruszyła kamień niż serce tej kobiety. Nie wiem, jak można być tak pozbawionym uczuć. Nie żal jej wnuków? Kolejną zimę muszą spędzić w koszmarnych warunkach, patrząc przez oszronione okna na piękny nowy dom, który stawiał ich ojciec.
Przeczytaj więcej listów do redakcji:„Mąż zamykał mnie w domu. Znęcał się nade mną i bił dzieci. Jakimś cudem udało mi się uciec”„Urodziłam chorego syna, a mąż odszedł do innej kobiety, żeby zacząć wszystko od nowa”„Ja i moja córka byłyśmy w ciąży w tym samym czasie. Agatka jest młodsza o dwa tygodnie od Oli, ale jest... jej ciocią”