Nie od dziś wiadomo, że samotność, zwłaszcza na starość, to najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Kiedy więc żałoba po śmierci żony minęła, postanowiłem znaleźć nową towarzyszkę życia. Szukałem, szukałem i znalazłem. W klubie dla emerytów. Helena wydawała się idealną kandydatką.
Cichutka, spokojna i bardzo opiekuńcza. Przynosiła mi do domu pyszne obiadki, sprzątała, prasowała, pomagała mi nawet na działce. Nic więc dziwnego, że po niespełna pół roku znajomości poprosiłem ją o rękę. A właściwie to ona mi się pierwsza oświadczyła.
Powiedziała, że jest gorliwą katoliczką i nie wypada jej żyć z mężczyzną na kocią łapę. Gdybym miał z dziesięć lat mniej, to pewnie bym się nie dał tak szybko zaciągnąć do ołtarza… Ale jak człowiek przekroczy sześćdziesiątkę, to już nie może zwlekać tyle, co młodzi. Czasu brakuje. Poleciałem więc do jubilera i kupiłem obrączki. Na wieść o tym mój przyjaciel, Franek, też zresztą wdowiec, złapał się za głowę.
– Zwariowałeś? Ta kobieta tylko udaje dobrą i miłą. A tak naprawdę to jędza. Zamieni twoje życie w piekło, zobaczysz – przekonywał.
– Skąd wiesz? – dopytywałem się.
– A od takich, którzy znają ją dłużej i lepiej niż ty…
– A tam, to tylko złośliwe plotki. Ludzie gadają, bo nie mają nic innego do roboty – machnąłem ręką.
– Może i tak, ale jak mówi przysłowie, w każdej plotce jest ziarenko prawdy. Na twoim miejscu poczekałbym z tym ożenkiem – upierał się.
– Na szczęście nie jesteś na moim miejscu – uciąłem.
Byłem zły na przyjaciela, że próbuje odwieść mnie od małżeństwa. Ba, myślałem, że zazdrości mi szczęścia, i dlatego próbuje oczerniać Helenę. Naprawdę wierzyłem, że to wspaniała kobieta, i że będziemy razem do kresu swoich dni.
Franek ma rację. Pora zwiewać!
Po ślubie wynająłem swoje mieszkanie i wprowadziłem się do Heleny, bo ona ma większe. Przez pierwsze trzy miesiące układało nam się całkiem nieźle. Ale potem żona się zmieniła. Zaczęła zrzędzić, gderać, rozstawiać mnie po kątach. Przynieś to, zrób tamto… I tak od rana do wieczora. Często nie miałem kiedy książki poczytać, bo wynajdywała mi coraz to nowe zajęcia. A sama zalegała przed telewizorem i w kółko oglądała durne seriale. Aż dziw, że jej oczy nie wysiadły od tego ciągłego gapienia się w ekran!
Na dodatek nie pozwalała mi na żadne męskie rozrywki. Na ryby nie, bo za zimno i za daleko, na piwo z kolegami nie, bo szkoda pieniędzy, na szachy nie, bo w tym czasie można zrobić wiele pożyteczniejszych rzeczy. I tak dalej, i tak dalej… Oczywiście próbowałem się buntować, ale na niewiele się to zdawało. Helena i tak stawiała na swoim. Doszło do tego, że czułem się jak niewolnik.
– A nie mówiłem? No ale ty oczywiście musiałeś być mądrzejszy – nie krył satysfakcji Franek, gdy zwierzyłem mu się ze swoich problemów.
– Mówiłeś, mówiłeś… I co z tego? Stało się i już. Lepiej poradź, co mam teraz zrobić – westchnąłem.
– To proste. Bierz rozwód i uciekaj w siną dal! – odparł.
– Jak to? W moim wieku? I to po zaledwie trzech latach małżeństwa?
– A na co chcesz czekać? Aż szanowna małżonka cię wykończy? – prychnął.
– Nie wiem, może Helenka się jeszcze zmieni… Przypomni sobie, że potrafi być miła i dobra.
– Ale ty jesteś naiwny, Bronek! Kobiety się nie zmieniają. Jak któraś ma jędzowaty charakter, to będzie taki miała do końca życia. Mówię ci, zwiewaj, póki masz jeszcze siłę w nogach – upierał się.
Nie ukrywam, słowa przyjaciela dały mi do myślenia. Z jednej strony nie chciałem rozwodu. Jak wspominałem na początku, potwornie bałem się samotności na starość. Jednak z drugiej… Przez podły charakter żony w ogóle tej starości mogłem nie doczekać. Dumałem, wahałem się i w końcu podjąłem decyzję. Pewnego dnia, gdy Helena znowu porządnie zalazła mi za skórę, oświadczyłem jej, że się wyprowadzam.
– Możesz powtórzyć? – poczerwieniała i wybałuszyła oczy.
– Proszę bardzo. Wyprowadzam się. Lokator akurat zwolnił mieszkanie, więc mam dokąd wrócić.
– To niemożliwe! Przecież przysięgałeś mi przed ołtarzem! Na dobre i na złe! – krzyknęła.
– Owszem, ale wtedy nie wiedziałem, że w naszym małżeństwie będzie zdecydowanie więcej złego niż dobrego. Dlatego zamierzam się z tej przysięgi zwolnić. Jutro idę do adwokata załatwić wszelkie formalności. Mam nadzieję, że nie będziesz robić żadnych trudności.
Reakcja żony bardzo mnie zaskoczyła. Spodziewałem się awantury, płaczu, biadolenia, pretensji. Tymczasem ona milczała.
– Bronek, czy to twoje ostatnie słowo? – wycedziła wreszcie.
– Tak. Jutro zabieram swoje rzeczy, Maksia i do widzenia – odparłem.
– A dlaczego jutro? Jeszcze dziś pakuj walizki! – wzięła się pod boki.
– Jak sobie życzysz – burknąłem.
– W takim razie bierz się do roboty. Aha, a o Maksie zapomnij. Zostaje ze mną!
– Ale jak to? Przecież go nawet nie lubisz! – wykrztusiłem.
– To nieprawda! To mój pies. I nie pozwolę ci go zabrać! – tupnęła nogą.
Byłem w szoku. Nie mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem. Osunąłem się na fotel i zatopiłem w niewesołych myślach.
Helena chciała zatrzymać mojego ukochanego psa?!
Pamiętam, jak go znalazłem, kilka dni po naszym ślubie. Leżał w kontenerze na śmieci. Głodny, malutki, bezbronny. Był tak osłabiony, że nie miał nawet siły piszczeć. Nie zastanawiając się ani chwili, zabrałem go do weterynarza, a potem do domu. Żona nie była zachwycona, ale zgodziła się, by z nami zamieszkał.
Wtedy jeszcze udawała dobrą i miłą, więc pewnie głupio jej było odmówić. A potem chyba się do niego przyzwyczaiła. Nigdy jednak nie okazywała Maksiowi czułości i zainteresowania. Owszem, nasypała mu jedzenia do miski, nalała wody, ale na tym koniec. To ja wychodziłem z nim na spacery, głaskałem go, czesałem…
A on mi się za to pięknie odwdzięczał. Gdy byłem smutny lub zdenerwowany, tulił się do mnie i lizał po ręce, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jakoś się ułoży. Był promyczkiem słońca rozświetlającym mrok mojego nieudanego małżeństwa. I teraz miałbym go zostawić?
– Ułatwiłam ci sprawę i spakowałam walizkę – wyrwał mnie nagle z zamyślenia głos Heleny.
– Słucham?
– Resztę rzeczy wyślę ci pocztą. A teraz do widzenia. Nie mam ochoty cię dłużej oglądać – otworzyła drzwi wejściowe na oścież.
– A gdzie jest Maks? – zacząłem się rozglądać.
Psiaka jednak nie było w pokoju. Chciałem zajrzeć do łazienki, ale Helena zagrodziła mi drogę.
– To moje mieszkanie. Albo więc natychmiast wyjdziesz, albo wezwę policję! I wyprowadzą cię w kajdankach! – chwyciła za komórkę.
Wyszedłem, bo co miałem zrobić. Nie chciałem bić się z Heleną. Nigdy nie byłem damskim bokserem. Bałem się też, że naprawdę zadzwoni po radiowóz. Pewnie policjanci nic by mi nie zrobili, bo przecież ciągle byliśmy małżeństwem, ale po co urządzać cyrk na cały blok? Poza tym łudziłem się, że szybko odzyskam pieska, że żona chce mi zrobić na złość. I że jak się już trochę uspokoi, wszystko przemyśli, to pozwoli mi go zabrać. Przecież dla niej był tylko kulą u nogi…
Niestety, minął dzień, potem drugi i trzeci, a Helena za nic w świecie nie chciała słyszeć o oddaniu Maksa. Dzwoniłam, prosiłem, nic.
– To pozwól mi go chociaż odwiedzić, pobawić się z nim przez chwilę przed blokiem. Na pewno bardzo za mną tęskni – błagałem.
– Nie ma mowy. Musi się jak najszybciej przyzwyczaić, że ma tylko panią – odparła.
– Dlaczego jesteś taka okrutna? Przecież pies nic ci złego nie zrobił!
– To nie jest okrucieństwo tylko rozsądek. Nie chcę, żeby biedaczek cierpiał – wzdychała do słuchawki dramatycznie.
Z bezsilności i złości normalnie chciało mi się wyć. Tęskniłem za Maksem. Nawet nie wiecie, jak bardzo. Brakowało mi naszych wspólnych spacerów, przytulania, uśmiechu który zawsze miał na pyszczku, merdania ogonkiem. Mój smutek i cierpienie potęgowało jeszcze podejrzenie, że Helena nie okazuje mu tyle czułości i zainteresowania co ja. Wcześniej właściwie się nim nie opiekowała, więc dlaczego teraz miałaby to robić? Tak mnie to męczyło, że aż pojechałem do niej na osiedle, wypytać o wszystko sąsiada, właściciela sympatycznego jamnika. Swego czasu sporo razem spacerowaliśmy i bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Artur, niestety, nie miał dla mnie dobrych wieści. Gdy tylko usłyszał, po co przyjechałem, zrobił zbolałą minę.
– Helena w ogóle nie ma czasu dla Maksa. Wychodzi z nim zaledwie dwa razy dziennie. I to tylko na chwilę. Ledwie psiak łapę podniesie, a już ciągnie go do domu. Biedak nie może się nawet porządnie wybiegać. Czasem słyszę, jak wyje żałośnie… Powinieneś go zabrać. I to jak najszybciej. Inaczej zmarnieje – opowiadał.
– No, wiem, ale co mam zrobić? Porwać go? W jaki sposób? Zaczaić się na Helenę i wyrwać smycz? Narobiłaby takiego rabanu, że od razu by mnie zamknęli. A poza tym za stary jestem na takie akcje – westchnąłem.
– No to może wynajmij jakiegoś sprytnego i młodego pomocnika…
– Już nad tym myślałem. Ale to bez sensu. Helena nie jest głupia. Zaraz zorientowałaby się, że ten ktoś działał na moje zlecenie. Musiałbym się schować z Maksem na końcu świata, żeby mnie nie dopadła.
– A może sędzia na rozprawie rozwodowej ci pomoże?
– Już pytałem adwokata. To raczej niemożliwe, bo pies to nie dziecko. A poza tym pierwsze wezwanie do sądu dostanę pewnie za rok. Mnóstwo ludzie się teraz rozwodzi…
– No tak… W którą stronę się nie odwrócisz, dupa z tyłu… Ech, kobiety są jednak okropne. Zrobią wszystko, by dopiec mężczyźnie, który nadepnął im na odcisk – sąsiad popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Masz rację, tylko szkoda, że cierpi na tym niewinny pies – prawie się rozpłakałem.
Zostawiła Maksa u Artura… Super!
Po wizycie na osiedlu kompletnie się załamałem. Całymi dniami leżałem na łóżku i myślałem o Maksie. Franek często mnie odwiedzał. Był przerażony moim stanem.
– Słuchaj, Bronek, może pojedziesz do schroniska i wybierzesz sobie jakiegoś sympatycznego psiaka? Na pewno poczujesz się wtedy lepiej – zagaił któregoś dnia.
Zerwałem się z pościeli.
– Nie ma mowy! Chcę Maksa i już! Rozumiesz? – warknąłem.
– Rozumiem, rozumiem. Ale wiesz, że możesz go nigdy nie odzyskać…
– Nawet tak nie mów, cholera! Jeśli istnieje boska sprawiedliwość, mój psiak do mnie wróci! Przekonasz się! – krzyknąłem.
Choć rozum podpowiadał mi coś innego, w głębi duszy ciągle wierzyłem, że moje pragnienie się spełni. Ale mijały kolejne dni i tygodnie, a Maksa ciągle ze mną nie było. I kiedy już prawie straciłem nadzieję, stał się cud. To było w Wielką Sobotę. Właśnie miałem wybrać się do sklepu po chleb, gdy odezwał się telefon. Dzwonił dawny sąsiad, Artur, ten od jamnika.
– Przyjeżdżaj natychmiast! – zakrzyknął do słuchawki.
– Co się stało?
– Maks jest u mnie!
– Że co? To niemożliwe.
– Możliwe, możliwe… Twoja żona postanowiła spędzić święta u kuzynki. A że ta kuzynka ma ponoć uczulenie na sierść, więc zostawiła psa u mnie – tłumaczył.
– Za chwilę będę! – rzuciłem w słuchawkę i ile sił w nogach, popędziłem na postój taksówek; kwadrans później już przytulałem swojego pupila.
O Boże, co to było za spotkanie!
Mimo że Maks nie widział mnie ponad pół roku, kompletnie oszalał na mój widok. Szczekał, skakał, łasił się. A ja po prostu się rozpłakałem. No naprawdę. Nie mogłem uwierzyć, że znowu go widzę.
– Dziękuję, nawet nie wiesz, jaką sprawiłeś mi radość – powiedziałem do Artura, gdy już obaj z Maksem nacieszyliśmy się swoją obecnością.
– Nie ma za co. A co byś powiedział, gdyby ta przyjemność potrwała dłużej? – przyglądał mi się z uśmiechem.
– Zaraz, zaraz… Chcesz, żebym zabrał psa? Na zawsze?
– Owszem. Kocham zwierzęta i bardzo nie lubię, kiedy dzieje im się krzywda. A ten pies zdecydowanie nie jest szczęśliwy z twoją żoną – odparł na to Artur.
– Jak to? A co powiesz Helenie?
– Że w trakcie spaceru przestraszył się wielkanocnych wystrzałów i uciekł. Szczęśliwie dzieciaki na osiedlu odpalają petardy, więc historia jest więcej niż prawdopodobna.
– Naprawdę to dla mnie zrobisz? – wzruszyłem się.
– Nie dla ciebie, tylko dla tego pieska – mrugnął okiem. – A, tylko może przechowaj go u kogoś przez jakiś czas. Tak na wszelki wypadek… Z tego, co mówiłeś, Helena jest bardzo podejrzliwa. Nie wiadomo, co jej strzeli do głowy, jeszcze do ciebie wpadnie.
– Przechowam, przechowam, pewnie. Ale uważaj… Helena nie dość, że jest podejrzliwa, to jeszcze bardzo krzykliwa. Przygotuj się na wielką awanturę i mnóstwo pretensji.
– Nie martw się, wytrzymam. Moja baba też była zrzędliwa, a jakoś sobie z nią radziłem – uśmiechnął się.
Tym razem mi go nie zabierzesz
Spędziliśmy z Maksiem naprawdę wspaniałe święta. Zajadaliśmy się białą kiełbasą, oglądaliśmy telewizję, a w międzyczasie chodziliśmy na długie spacery. W lany poniedziałek wywiozłem go na działkę do Franka. Przez skórę czułem, że moja szanowna małżonka nie uwierzy do końca w historyjkę o ucieczce, i będzie chciała ją sprawdzić. I rzeczywiście. Przyjechała do mnie we wtorek, bladym świtem. Była wściekła jak osa.
– Natychmiast oddaj Maksa! – wrzasnęła, gdy tylko otworzyłem drzwi.
– O co ci chodzi? Przecież jest u ciebie! – zrobiłem zdziwioną minę.
– Nie ma! – zaczęła biegać po mieszkaniu i zaglądać w każdy kąt.
– Jak to, nie ma? A gdzie jest? – udawałem zdenerwowanie. – Zgubiłaś mojego psa?! Jak mogłaś!
Helena zatrzymała się i spojrzała na mnie niepewnie.
– No… właśnie nie wiem, gdzie jest. Maks uciekł…
– Jak to uciekł? Spuściłaś go ze smyczy? Rany boskie! – krzyczałem. Wreszcie to ona się mnie bała! Aż skuliła się w sobie.
– To nie moja wina… Postanowiłam wyjechać na święta i zostawiłam go na przechowanie… Nie miałam innego wyjścia… – tłumaczyła się.
– U kogo? – przerwałem jej.
– U sąsiada, Artura… No wiesz, tego, co ma jamnika. To on go zgubił.
– Zwariowałaś? Co ci w ogóle przyszło do głowy? Przecież to schorowany człowiek! Wiadomo było, że nie upilnuje dwóch psów. Nie mogłaś przywieźć Maksa do mnie?
– Nie! Bo pewnie byś mi go nie oddał – nastroszyła się.
– Zgadłaś! Ale przynajmniej psiak miałby dom, byłby szczęśliwy. A teraz… Nie wiadomo, co się z nim dzieje… Może błąka się gdzieś samotny i zagubiony. Albo, nie daj Boże, nie żyje. Jeśli zginął pod kołami samochodu, nigdy ci tego nie daruję! – wrzasnąłem dramatycznym tonem.
– E, pewnie nie jest tak źle. To mądry pies. Polata, polata i wróci… – wykrztusiła, ale niezbyt pewnie.
– Módl się o to każdego dnia, ty wredna babo! Bo jeśli nie, to nie zaśniesz spokojnie do końca swoich dni. Sumienie ci nie pozwoli. A teraz do widzenia! Nie mam ochoty cię dłużej oglądać! – wskazałem drzwi.
Wyszła bez słowa sprzeciwu. Na jej twarzy malowało się przerażenie… Wiem, może postąpiłem trochę nie fair, ale należała się jej nauczka. Za to, co zrobiła Maksiowi i mnie. Od tamtej pory prawie codziennie dzwonię do Heleny. Wypytuję, czy już odnalazła Maksa, ustaliła, czy w ogóle żyje. Plącze się, tłumaczy, jąka.
Śmiać mi się chce, bo piesek hasa po działce Franka cały i zdrowy, ale zachowuję powagę. Potrzymam ją tak jeszcze w niepewności ze dwa tygodnie, a potem powiem, że sam go odnalazłem. W schronisku dla zwierząt albo u jakichś ludzi. I że zatrzymuję go u siebie na zawsze. Myślę, że po takiej przygodzie nie będzie protestować. Przecież tak naprawdę nigdy nie lubiła tego psa. Chciała mi tylko dopiec…
Czytaj także:
„Po rozwodzie, żona chciała się ze mną zaprzyjaźnić, a ja wprost nie mogłem na nią patrzeć. Chciałem, by zniknęła raz na zawsze!"
„Po rozwodzie mąż zapomniał, że ma 2 córki. Musiałam się natrudzić, żeby jakoś wiązać koniec z końcem”
„Mąż zostawił mnie i córkę dla ciężarnej kochanki. Po rozwodzie najbardziej bałam się, że spotkam ich razem”