Woda wciąż kapała. Nieustannie. W równych odstępach czasu w cichym mieszkaniu dobiegał mnie ten irytujący dźwięk: kap, kap, kap. Dochodził z łazienki. Jakiś czas temu coś poluzowało się przy spłuczce. Kiedy to było? Sama już nie wiem. W moim życiu w krótkim czasie tyle się wydarzyło, że miałam poważniejsze zmartwienia niż kapiąca woda.
Niedawno rozwiodłam się z mężem
Jerzy znalazł sobie młodszą kochankę i bez wahania spuścił w klozecie prawie dwadzieścia lat szczęśliwego małżeństwa. Szczęśliwego? Chyba nie do końca. Różnie się między nami układało – raz lepiej, raz gorzej – ale nigdy bym nie pomyślała, że Jerzy tak po prostu mnie zostawi. Widocznie kryzys wieku średniego robi swoje. Teraz byłam sama. Wściekła i załamana. Nie tak miało wyglądać moje życie. A jeszcze do tego ten cholerny kran!
W jednej chwili poderwałam się z kanapy i ruszyłam do łazienki. Bezradnie stanęłam nad toaletą i ciężko westchnęłam. Mam to sama naprawić? Jak? Takimi rzeczami zawsze zajmował się Jurek. Był prawdziwą złotą rączką, niech go cholera. Ja się na tym kompletnie nie znałam, ale nie zamierzałam też płacić za fachowca. Podział majątku był brutalny, i tak miałam szczęście, że zdołałam zachować mieszkanie.
Niestety, mąż zarabiał znacznie więcej ode mnie i to on utrzymywał dom. Sama, po opłaceniu rachunków, na niewiele mogłam sobie pozwolić i musiałam teraz liczyć każdy grosz.
– To nie może być takie trudne – mruczałam do siebie. – Skoro Jurek dawał radę…
Podniosłam pokrywę od zbiornika na wodę nad toaletą. Spojrzałam do środka i… Miałam ochotę się rozpłakać. „Co to wszystko jest?” – zastanawiałam się. „Jakieś plastiki, pręciki, nakrętki… Wszystko brudne i pokryte kamieniem. Dlaczego o tym nie uczą w szkole?” – załamałam ręce. Zatrzasnęłam pokrywę, aż echo poszło. Zaklęłam pod nosem i chciałam już wyjść z łazienki, ale nagle pomyślałam: „Nie, tak być nie może”. Kiedy stałam się taka bezradna?
Przecież zanim poznałam Jerzego, mieszkałam sama w wynajętej kawalerce i jakoś sobie radziłam. Wymieniałam żarówki, oliwiłam zawiasy, raz sama wyczyściłam filtr w pralce! Ponownie stanęłam nad zbiornikiem i z obrzydzeniem zanurzyłam dłonie w wodzie. Zaczęłam obmacywać wszystkie tkwiące tam elementy, których nazw nie znałam. Jedno takie „coś” wydawało mi się poluzowane, więc z całej siły docisnęłam je do dna. Kapanie ustało niemal natychmiast.
– No proszę! – zawołałam zadowolona. – Jednak coś potrafię!
Przygoda z łazienką była dopiero początkiem. Gdy stamtąd wyszłam, rozejrzałam się po mieszkaniu… I wtedy dopiero dotarło do mnie, w jak opłakanym stanie się znajduje. Dosłownie wszystko się sypało, zupełnie jakby rozmaite usterki tylko czekały, aż za Jerzym zamkną się drzwi… Drzwi, które zresztą okropnie skrzypiały. Od szafy odpadła klamka, półka na książki wisiała na na słowo honoru, a suszarka na naczynia całkiem się urwała. Jakby tego było mało, zanim zmieniłam zamki mąż wszedł do mieszkania pod moją nieobecność i wyniósł jeszcze kilka mniejszych mebli: szafkę nocną, stolik kawowy, regał z kilkoma fantami.
Nie chciałam robić o to afery, ale po tym zdarzeniu miałam o Jerzym jeszcze gorsze zdanie
Potrzebowałam nowych mebli, które będę musiała sama złożyć, a nie miałam narzędzi, bo mąż oczywiście je zabrał… W domu nie został nawet jeden śrubokręt, więc wyszłam do sklepu z różnymi praktycznymi drobiazgami, określanego na osiedlu jako „elektryczny”. „Może i nie mam pieniędzy, ale na jakiś pierwszy lepszy wkrętak chyba mnie stać” – rozważałam naburmuszona. Problemem było jednak to, że nie bardzo wiedziałam, czego mam sobie zażyczyć w sklepie. Na szczęście za ladą stała energiczna babeczka w moim wieku.
– Tak, słucham? – zapytała.
– Proszę mi powiedzieć, czego potrzebuje w domu silna, niezależna kobieta, żeby naprawić szafkę, złożyć meble i naprawić kran – rzuciłam wesoło, a potem opowiedziałam jej dokładnie, z czym mam problemy, odkąd zostałam sama.
Po tych zmianach miałam ochotę na… jeszcze więcej! Od razu znalazłyśmy wspólny język, pośmiałyśmy się i pół godziny później wróciłam do domu z narzędziowym niezbędnikiem. W ciągu następnych kilku dni, zamiast płakać nad swoim losem, zaczęłam ogarniać naprawy w mieszkaniu. Nie zawsze od początku do końca wiedziałam, co robię, ale metodą prób i błędów dochodziłam do celu. Czasami korzystałam też z pomocy internetu, teraz w sieci można znaleźć filmik na każdy temat. Znalazłam nawet poradnik dla żółtodziobów o tym, jak naprawiać sprzęty elektryczne…
Ale takie ambitne zadania postanowiłam zostawić na później, na razie zajęłam się bieżącymi kłopotami. W ciągu miesiąca naprawiłam samodzielnie wszystkie usterki, zamówiłam i sama złożyłam nowy stolik kawowy i szafkę, a nawet w przypływie natchnienia (i za świeżą pensję) kupiłam farby i odmalowałam łazienkę, przedpokój i sypialnię. Były mąż zawsze upierał się przy nudnych, białych ścianach, teraz wreszcie mogłam zaszaleć z kolorami. Po tych wszystkich zmianach czułam się niczym narodzona na nowo… I miałam ochotę na więcej!
– Iza, jak ty się zmieniłaś! – zdumiała się moja siostra, gdy zobaczyłyśmy się po dłuższej przerwie.
– Dziękuję, kochana.
Faktycznie, dobrze dzisiaj wyglądam! Nie byłam fałszywie skromna, bo wiedziałam, że to prawda. Zadbałam o siebie, ładnie się ubrałam i uczesałam. Już nie chowałam się w domu, nie siedziałam w piżamie. Byłam gotowa na nowy początek. Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że ten pęd do naprawiania rzeczy i remontowania mieszkania był dla mnie formą terapii. Dzięki temu uwierzyłam, że jeśli tylko się przyłożę, wszystko mogę zrobić, a to dodało mi pewności siebie.
Od mojego rozwodu z Jerzym minął już rok, a ja niczego nie żałuję i prawie wcale nie myślę o byłym mężu. Życzę mu szczęścia, choć słyszałam plotki, że ta jego nowa flama to żaden aniołek… Będzie miał za swoje. Sama nie szukam mężczyzny, wolę skupić się na sobie. Może poszukam lepiej płatnej pracy? Przecież cały świat stoi przede mną otworem!
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć