„Po rozwodzie stroniłam od wszystkich facetów. Tylko jeden sprawił, że znów poczułam smak miłości”

zakochana para fot. iStock by Getty Images, Silke Woweries
„Co z tego, że nie widzieliśmy się dwie dekady? Znaliśmy się jak łyse konie. Bałam się. Tego, że nam nie wyjdzie, że nie uda nam się reanimować dawnego uczucia. Nie byliśmy już tamtymi dzieciakami, które całowały się po kryjomu za szkołą”.
/ 02.10.2024 14:38
zakochana para fot. iStock by Getty Images, Silke Woweries

Walentynki zawsze miło mi się kojarzyły. Nie należałam do osób, które przewracają oczami na widok zbiorowej romantycznej histerii, które jęczą z powodu wszechobecnych serduszek i kwiatuszków czy zżymają się, bo „muszą” tego dnia wyznać komuś uczucie, żeby nie wyjść na singla, którego nikt nie chce. Traktowałam ten dzień jak święto przyjaźni oraz ogólnie rozumianej miłości. Kiedy byłam dziewczynką, robiłam laurki dla moich rodziców, dziadków i rodzeństwa.

Potem z przyjaciółkami urządzałyśmy sobie popołudnie pełne pysznych przekąsek, muzyki i czerwonego koloru. Kiedy zaczęłam chodzić na randki – gdzieś tak w połowie liceum – wręczaliśmy sobie słodycze i pojedyncze, czerwone róże. Na studiach pojawiły się misie, wino i kolacje.

Mąż zakochał się w innej

Kiedy wyszłam za mąż, level prezentów podskoczył do biżuterii i eleganckiej bielizny. Aż trzy lata po ślubie, dwunastego lutego, mój mąż oznajmił, że się wyprowadza, bo poznał miłość swojego życia.

– Jak to: miłość życia? To kim ja jestem? – byłam zbyt zszokowana, by płakać.

– Przepraszam, Hania, ale tak wyszło, nie planowałem tego.

– I musisz mi to mówić dziś, właśnie teraz? – nie dowierzałam.

Nie miałam wprawy, więc wydawało mi się, że taki cios można jakoś osłodzić, złagodzić, spowolnić. Że podany na raty, w innym terminie, mniej zaboli.

– Chciałem z nią spędzić walentynki… – odparł rozbrajająco szczerze mój mąż.

Akurat ten tekst mógł sobie darować, bo odtąd walentynki kojarzyły mi się z porzuceniem. To była rocznica końca mojego małżeństwa. Do przeszłości odeszły wieczorki z pizzą, winem, słodyczami i muzyką.

Teraz mogłam zaprosić dziewczyny co najwyżej na rocznicową stypę. A i tak miałam lepiej niż koleżanka z pracy, która wzięła ślub w Wigilię. Jej ukochany też znalazł sobie lepszą, młodszą, szczuplejszą, tym samym raz na zawsze psując jej święta. W każdą gwiazdkę siedziała sama i wyła, użalając się nad swoim losem.

Miałam same czarne myśli

Miałam to samo z walentynkami. Wkurzały mnie serduszka, radosna atmosfera i całujące się pary. Zestawy „dla dwojga”, dostępne wszędzie, począwszy od sklepów z upominkami po cukiernie. Kartki z misiami i kotkami o wielkich oczach. Durnostojki, które były „idealnymi prezentami”. Wszystko to przyprawiało mnie o mdłości i drażniło jak kamień w bucie. Pogrążałam się w czarnych myślach, bo znowu zbliżał się ten cholernie słodki dzień, kiedy ja będę siedzieć sama w domu, a mój były mąż będzie obchodził ze swoją nową żoną święto zakochanych i rocznicę wspólnego zamieszkania.

To miały być moje czwarte samotne walentynki… Z wyboru i ze strachu. Nie miałam ochoty na szukanie miłości, nie miałam też odwagi zaufać komuś na tyle, by wdać się z nim w stały związek. Patrzyłam podejrzliwie na każdego faceta, który próbował mnie podrywać. Nie wierzyłam w jego czyste intencje, a nawet jeśli był szczery teraz, gdzie gwarancja, że mu się nie odmieni, że nie złamie mi serca? Wcześniej czy później i tak odejdzie, więc po co w ogóle zaczynać? Tak, wiem, paranoja, ale wytworzył się u mnie silny mechanizm obronny.

Nie chciałam, by znowu ktoś mnie skrzywdził, na dokładkę ktoś najbliższy, ukochany. Wolałam dmuchać na zimne. Posklejałam moje rozbite na milion kawałków serce i jakoś się trzymało w kupie, więc…

– Hania? – zagadnął mnie ktoś na ulicy.

Głos wydał mi się znajomy.

Twarz też znałam.

– Bartek…?

Był bardzo atrakcyjny

Nie wierzyłam własnym oczom. Mój pierwszy chłopak! Poznaliśmy się w liceum i spędziliśmy ze sobą wspaniałe cztery miesiące. Potem jego ojciec dostał pracę w Berlinie, zabrał ze sobą rodzinę i nasz związek umarł. Wtedy to była wielka rozpacz, ale czas sprawił, że kolory tej młodzieńczej tragedii wyblakły, a kanty się zaokrągliły. Migał mi niekiedy na Facebooku, ale nie utrzymywaliśmy kontaktu.

Minęło niemal dwadzieścia lat, czułam się stara i brzydka, kiedy myślałam o nas, takich pięknych, młodych, zakochanych. On też się zmienił, oczywiście, ale na plus. Dojrzał, nabrał ciała, z uroczego chłopca wyrósł przystojny mężczyzna. Włos mu się na głowie przerzedził, ale za to zarost wzmocnił i miał ładnie przystrzyżoną brodę. Wyglądał modnie i męsko. Westchnęłam. To niesprawiedliwe. Dziewczyny się starzeją, a chłopacy mężnieją.

– Hania, to naprawdę ty, nie wierzę, tyle lat i spotykamy się ot tak, na ulicy – wyraźnie ucieszył się na mój widok. – Co u ciebie…? Boże, co za głupie pytanie po tak długim czasie. Można odpowiedzieć tylko: jakoś leci – roześmiał się. – Masz jakieś plany? Może dasz się zaprosić na kawę? Jak nie teraz, to może później? Dostosuję się. Skoro już na siebie wpadliśmy, nie zmarnujmy okazji.

Oboje byliśmy po rozwodzie

Kusił, a ja się wahałam. Komuś innemu pewnie z miejsca bym odmówiła, ale to był Bartek. Rozstaliśmy się z powodu okoliczności, a za młodzi byliśmy na związek na odległość, ale dobrze go wspominałam. Wiedziałam, że pracował w międzynarodowej korporacji farmaceutycznej. Chętnie posłuchałabym opowieści z wielkiego świata. Tu, w tym zaścianku, niewiele dobrego się działo, przynajmniej w moim życiu.

– Dzisiaj nie mogę, jestem już umówiona – nie kłamałam, ale nie przyznałam się, że dzisiejszy wieczór poświęcę niańczeniu dzieci przyjaciółki, która miała dyżur w robocie i nie znalazła innej niańki. – Ale jutro mam wolne popołudnie. Zdzwonimy się.

– Zatem jutro. Jesteśmy umówieni – podał mi swoją wizytówkę; po niemiecku. – Tylko zadzwoń. Na pewno!

– Zadzwonię.

Dotrzymałam słowa. Już mnie widział, więc nie musiałam się wielce stroić ani upiększać. Komfortowa sytuacja. Zamiast się denerwować, że go rozczaruję swoim wyglądem, mogłam się skupić na samym spotkaniu. A byłam autentycznie ciekawa, co u niego słychać, jak mu się życie ułożyło.

Spotkaliśmy się

Zadzwoniłam nazajutrz, gdy tylko skończyłam pracę.

– Słowna, jak zapamiętałem. Jadłaś lunch? Bo ja nie miałem czasu…

Wyskoczyliśmy na pizzę.

Siedzieliśmy, jedliśmy i rozmawialiśmy, jakby tych dwudziestu lat rozłąki nie było. To się nie zmieniło: jako nastolatki mogliśmy gadać całymi godzinami na przeróżne tematy. Teraz też, rozmawialiśmy o tym, co działo się na studiach, o pracy, muzyce, książkach, znajomych, rodzinie, związkach…

Nie jesteś już ze swoim mężem, prawda? – spytał wprost.

– Nie, nie jestem – potwierdziłam i poczułam, że się rumienię.

Jakbym miała się czego wstydzić. Może nie miałam. Ludzie się rozstają, gdy im nie wychodzi. Zdarza się. Ja jednak zostałam zdradzona i porzucona, wymieniona na lepszy model przez człowieka, który przysięgał kochać mnie do śmierci. To nadal bolało. Nadal raniło moją dumę, deptało ego i pewność siebie. Nie chciałam, by Bartek widział we mnie nieudacznicę, kogoś godnego pożałowania…

– Ze mną też się żona rozwiodła. Bywa. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.

– Przykro mi.

– Mnie nie. Ok, już nie. Bo dzięki temu, że mnie sobie odpuściła, mogę z czystym sumieniem umówić się z tobą.

Spojrzałam na niego uważnie. Uśmiechał się. Nie tylko ustami, oczami też. Obojgu nam nie wyszło, ale on ruszył dalej, a ja wciąż tkwiłam w miejscu. Dlatego spytałam asekuracyjnie:

– Po co?

– Właśnie kupiłem mieszkanie. Umeblowane, ale brakuje tych kilku gadżetów czyniących z mieszkania dom. Pomożesz mi coś wybrać?

Zgodziłam się. Ta pomoc rozciągnęła się na kilka kolejnych spotkań, połączonych z dekorowaniem jego nowego domu. Kiedy jednak zaproponował, żebyśmy wyskoczyli na kolację dwunastego lutego, odmówiłam. Wiedziałam, że tego dnia będę w paskudnym humorze i kiepskie ze mnie będzie towarzystwo.

– No to nie pozostawiasz mi wyboru. Spotkajmy się w same walentynki.

– Ale czemu? – przybrałam obronno-podejrzliwy ton.

– A czemu nie? Jakby nie było, łączyło nas kiedyś coś więcej. Poza tym lepiej, by dwoje rozbitków życiowych spędziło ten ckliwy dzień razem niż osobno, nie sądzisz?

– Zastanowię się.

Miałam wątpliwości. Lubiłam Bartka, lubiłam się z nim spotkać, wręcz uzależniałam się od tych spotkań, dlatego obawiałam się, że jak nie będę się pilnować, mogę znowu ucierpieć. Bałam się, że po kilku latach samotności, mając przy sobie kogoś, kto kiedyś był mi bliski, znowu się w nim zadurzę, odbuduję dawne szczenięce uczucie, ale już inne, poważniejsze, więc jak nie wyjdzie, zaboli mocniej.

Tamta szesnastolatka rozpaczała mocno, głośno, ale krótko. Teraz cierpiałabym wolniej, ciszej, za to głębiej i dłużej. Nie miałam na to sił, ani fizycznie, ani psychicznie. Tym bardziej że Bartek zdawał się widzieć we mnie tylko przyjaciółkę… Miłość za dużo, przyjaźń za mało – zburczałam się w myślach. Zdecyduj się, kobieto, czego ty właściwie chcesz. I czego tak naprawdę się boisz? Że się zakochasz w nim czy że on się nie zakocha w tobie? Walentynki i tak będą do bani, jak trzy poprzednie, więc co ci szkodzi? Gorzej nie będzie.

Fakt. Napisałam mu, żeby wpadł tym razem do mnie. Nie chciałam wychodzić na miasto, pełne serduszek i baloników. Upichcę coś dobrego na kolację – postanowiłam – może obejrzymy jakiś film, pogadamy, napijemy się wina… Jakoś czas zleci.

Wszystko wróciło

Wieczór mijał przyjemnie, bez zgrzytów. Makaron, który zrobiłam, udał się wyśmienicie, a wino, które kupił Bartek, pasowało do niego idealnie. Włączyliśmy film akcji – żadnych komedii romantycznych ani tym bardziej melodramatów, tu też byliśmy zgodni – i oglądaliśmy, zajadając popcorn i popijając winem. Siedzieliśmy obok siebie, ramię w ramię, komentując to, co działo się na ekranie. W ogóle nam to nie przeszkadzało w oglądaniu. Bartek coś powiedział, ja się roześmiałam, spojrzałam na niego…

I tu podzielność uwagi się skończyła. Nie wiem, kto to zainicjował, może znowu się zgraliśmy, w każdym razie… całowaliśmy się tak zachłannie jak nastolatki, które dopiero odkryły, czym jest pocałunek. Kieliszek, który chciałam odstawić na stolik, spadł na podłogę, a ciemne wino wsiąkało w dywan. Nieważne. Nie mogliśmy oderwać od siebie ust i rąk. Chcieliśmy więcej i więcej. To było surrealistyczne, miałam wrażenie, że wszystko jest znajome i nowe zarazem. Kiedy byliśmy dzieciakami, nie wychodziliśmy poza całowanie. Doskonale pamiętałam smak jego ust, ale cała reszta była zupełną nowością. Przez te lata nasze ciała się zmieniły. On zmężniał, ja się zaokrągliłam, on nabrał mięśni, ja kobiecych miękkości.

Tak musiało być

Kiedy ocknęliśmy się półnadzy na dywanie, byłam… głównie zaskoczona. Rzuciliśmy się na siebie jak wygłodniali, jak ludzie spragnieni wody na pustyni. Nie planowałam tego. Nie sądziłam, że może się zdarzyć, tak bez ostrzeżenia, zapowiedzi. Co teraz? Będziemy udawać, że nic się nie stało? Zbagatelizujmy sprawę, pośmiejemy się, zapomnimy? Czy będziemy odtąd w układzie typu przyjaźń z bonusem? To nie dla mnie…

– Marzyłem o tym przez te wszystkie lata – powiedział nieoczekiwanie Bartek, przytulając mnie do siebie.

– I jak było? – wyrwało mi się.

Idiotka. Jakbym domagała się komplementów. Przecież nie powie, że się rozczarował.

– Hania… Oj, Hania… – pocałował mnie w czubek głowy. – Może nie uwierzysz, bo sam w to nie wierzę, ale kiedy zobaczyłem cię na ulicy, wszystko wróciło. Uderzyło mnie prosto w splot, ledwie mogłem oddychać. Cud, że byłem w stanie coś powiedzieć.

– No to świetny z ciebie aktor – mruknęłam. – Nawijałeś jak nakręcony.

– Bo się denerwowałem. Później też nie grałem. Byłem ostrożny, do teraz. Nie chcę cię znowu stracić, jak wtedy.

Zatkało mnie. Więc on też? Też się boi, też coś do mnie czuje. Coś? Chyba więcej niż coś, skoro mówi, że nie chce mnie stracić.

– Jeśli powiesz, że to był błąd, i wyrzucisz mnie za drzwi, będę płakał. Przysięgam: rozbeczę się – wbrew tym groźbom roześmiał się, a ja mu zawtórowałam.

Nie mogłam się opanować. Może to była histeria, a może… szczęście.

Zaufałam mu

Zaczęliśmy spotykać się na poważnie, pomijając etap randek, skoro już wylądowaliśmy w łóżku (dokładniej na kanapie i na dywanie). Po trzech tygodniach mieszkaliśmy już razem. Co z tego, że nie widzieliśmy się dwie dekady? Znaliśmy się jak łyse konie. Bałam się, cholernie się bałam. Tego, że nam nie wyjdzie, że nie uda nam się reanimować dawnego uczucia. Nie byliśmy już tamtymi dzieciakami, które całowały się po kryjomu za szkołą. Dorośliśmy. Nieśliśmy bagaż niełatwych doświadczeń. Wciąż bałam się, że za chwilę usłyszę, iż zbyt się zmieniłam, że nie jestem tą Hanią, o której on marzył, za którą tęsknił. I odejdzie, zniknie z mojego życia.

Udowodnił mi, że stara miłość nie rdzewieje. Nasz związek budowaliśmy dwutorowo – wspominając to, co było kiedyś, oraz poznając się na nowo, jako dorosłe osoby. I pokochałam go bardziej niż kiedyś, solidną, dojrzałą miłością. A on każdego dnia dawał mi do zrozumienia, że nigdzie się nie wybiera, że zostanie przy mnie, nawet, jak spróbuję go przegonić. Przekonywał mnie do siebie, budował moje zaufanie i oswajał jak dzikie zwierzątko.

Uczyłam się ufać, na nowo kochać i przyjmować uczucie. Rok później, w walentynki, oświadczył mi się. Ckliwie, banalnie? I co z tego. Powiedziałam „tak” z radością i pewnością, które czułam w sercu. Oczywiście, że nie ma gwarancji, iż miłość będzie trwała wiecznie. Ale nie da się żyć szczęśliwie bez podejmowania pewnego ryzyka. Pobraliśmy się i choć od ślubu minęło kilka lat, choć urodziło nam się dziecko, nadal jestem zakochana w moim mężu jak wariatka. A on we mnie.

Zanim Bartek do mnie wrócił, byłam kupką nieszczęścia, która luty najchętniej w ogóle wykreśliłaby z kalendarza. Ale los bywa przewrotny i często chowa dla nas w zanadrzu walentynkę, o jakiej sami nawet nie śmielibyśmy marzyć… 

Hanna, 39 lat

Czytaj także: „Jestem bogata, więc pomagałam biednym sąsiadom. Zamiast to docenić, prosili, by ich nie upokarzać”
„Rodzice byli artystami z pustym portfelem. Gdy zamiast pędzla i dłuta wybrałem karierę, wyparli się mnie jak obcego”
„50 lat byłam pewna, że nie mam ojca. Dopiero, gdy dostałam spadek, okazało się, że matka całe życie kłamała”

Redakcja poleca

REKLAMA