„Po latach małżeństwa kochaliśmy się jak rodzeństwo. Skoczyłbym za Grażyną w ogień, ale płomień namiętności zniknął”

małżeństwo, które utraciło ogień namiętności fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Trochę szkoda, ale niektórzy mają dużo gorzej. My darliśmy ze sobą koty, zarazem dalibyśmy się za siebie zabić. Okazywaliśmy sobie troskę i czułość, ale… hm… bez specjalnego parcia na łóżkowe ekscesy”.
/ 25.10.2021 09:28
małżeństwo, które utraciło ogień namiętności fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

To nie był nasz pierwszy rodzinny wyjazd na Mazury. Przynajmniej raz w roku całą wesołą gromadką staramy się zadekować na minimum dziesięć dni w jakimś odludnym, urokliwym miejscu. Często wybieramy Bieszczady, w tym roku znowu padło na Krainę Jezior. Samochód zapakowany do granic możliwości – w bagażniku poza torbami pies, na tylnym siedzeniu niezmiennie kłócąca się ze sobą trójka nastolatków – i w drogę.

Tym razem to Grażyna wybrała cel naszej podróży

Koleżanki z pracy poleciły jej agroturystyczne gospodarstwo na Mazurach, bardzo sobie chwaliły warunki, dobrą swojską kuchnię i gościnność. Czemu nie? Wybierzmy się do Maróza niedaleko Waplewa. Zwłaszcza że leżał nad jeziorem, również zwącym się Maróz. Lubię wędkować, więc bliskość akwenu stanowiła dla mnie wielki plus. Przyjechaliśmy wieczorem. Sympatyczna gospodyni pokazała nam pokoje i muszę przyznać, że nie budziły zastrzeżeń. Oczywiście nie był to standard hotelowy, ale przecież nie tego szukamy, wyjeżdżając do lasu.

Dom był czyściutki, pachniał starym drewnem i ogniem. W oknach siatki na komary, w gniazdkach zbiorniczki ze środkiem owadobójczym, czyli w nocy powinien być spokój.

– Specjalnie dla państwa zrobię kolację o dwudziestej, ale zwykle przygotowujemy ją o osiemnastej. Śniadania od ósmej rano, a obiady od trzynastej – poinformowała nas z uśmiechem gospodyni.

Miała na imię Gertruda i była w trudnym do określenia wieku. Ja dawałem jej pięćdziesiąt lat, moja żona nawet pięćdziesiąt z okładem, a dzieciaki, jak to nastolatki, co najmniej dziewięćdziesiątkę. Jak sama nam powiedziała, była Mazurką z dziada pradziada.

Na śniadanie wstaliśmy pełni werwy i ochoty do działania. Las, świeże powietrze, a przede wszystkim świadomość mijającego urlopu są niczym dopalacze w silnikach odrzutowych. Zawsze przez pierwszych kilka dni w nowym miejscu człowiekowi się wydaje, że musi coś zrobić, że zapłacił i powinien maksymalnie wykorzystać czas. Nawet chodzimy szybciej. Ale paradoksalnie sam rytm życia się uspokaja. Cenne, szczególnie w takiej rodzinie jak nasza, przy dwóch urwisach i ich starszej siostrze, która nie może się zdecydować, czy jest już dorosła, czy też woli wciąż być dzieckiem. No i pies, półtoraroczna brązowa labradorka, która robi zamieszania za dwoje. Kupiliśmy ją, gdy była jeszcze szczeniakiem, futrzastą, wiecznie uśmiechniętą i kochającą cały świat kulką.

Po kilkunastu miesiącach urosła i przypominała z wyglądu groźną bestię. Reszta jednak pozostała. Ten pies nadawał się do obrony tak jak dziecięcy gryzak do mieszania herbaty. Ale może to i dobrze – pozostawał groźny wygląd i głośne basowe szczekanie. Dni płynęły, my powoli zwalnialiśmy tempa. Oprócz nas w ceglanym mazurskim domu mieszkały jeszcze trzy inne rodziny – wszyscy z polecenia. Sława Gertrudy, czy też Trudy, jak kazała na siebie mówić, sięgała daleko. Przyjechali do Maroza kilka dni przed nami i z ich twarzy nie znikały błogie, odprężone uśmiechy. Dobra nasza, pomyślałem. Tu widocznie wiedzą, jak zatroszczyć się o gości. Po trzech dniach doszedłem już do takiej harmonii i zgody ze światem, że zacząłem na noce wypuszczać się na rybki. Brałem psa, wędki i zaszywałem się gdzieś na zarośniętym brzegu jeziora Maróz. Wracaliśmy zwykle nad ranem, z siatką pełną płoci, uklei, czasem trafił się nawet szczupaczek.

Gospodyni przyrządzała je potem po swojemu, dodając tajemne przyprawy, i smakowały naprawdę wspaniale. Nie wiem, kiedy coś się u mnie zmieniło. To znaczy niby wszystko było tak samo, ale inaczej. Dzieciaki zwolniły coś przesadnie i częściej widywałem je zamyślone, spokojne, bez tego ADHD. I w ogóle się nie kłóciły, co w mojej rodzinie trąci dziwactwem.

Również Grażynka była miła jak nigdy

Prawdę powiedziawszy, po tylu latach małżeństwa kochaliśmy się jak rodzeństwo. Trochę szkoda, ale niektórzy mają dużo gorzej. My darliśmy ze sobą koty, zarazem dalibyśmy się za siebie zabić. Okazywaliśmy sobie troskę i czułość, ale… hm… bez specjalnego parcia na seks, bo chyba ta strefa w obojgu nas była już pustym ugorem. Tylko pies pozostał szalony. Turnusy się zmieniały, jedni wyjeżdżali, inni zajmowali ich miejsce, w każdym razie cały czas był komplet. To my stanowiliśmy teraz plemienną starszyznę, instruowaliśmy nowych, czuliśmy się ważni i lepsi.

To zdarzyło się na dwa dni przed powrotem do Warszawy. Wybrałem się z sunią na rybki i przysnąłem. Gdy się obudziłem, był ciemny, bezchmurny środek nocy. Kilka małych płotek, które trzymałem w zanurzonej w wodzie siatce, nie było jakimś wielkim urobkiem, ale odechciało mi się wędkowania. Czułem się dziwnie. Może to przez brak Księżyca, będącego w nowiu, a może przez sen, który miałem. To był istny koszmar i zaraz po otworzeniu oczu odetchnąłem z ulgą. Tym razem zapuściłem się aż na drugą stronę jeziora. W płytszych wodach chciałem zapolować na suma, ale nic mi z tego nie wyszło.

Czekała mnie więc godzina marszu w ciemnościach. Z początku szedłem wzdłuż brzegu, ale gdy przewróciłem się po raz trzeci, zawadzając o zanurzone w wodzie korzenie, postanowiłem iść lasem. Byłem pewien, że z latarką dam sobie radę. Nie wiem, czy minęło dziesięć, czy dwadzieścia minut, gdy wśród gałęzi coś zabłysło. Dałbym sobie obciąć resztkę włosów na głowie, że to było ognisko. Zaintrygowany, postanowiłem ruszyć w tamtą stronę. Zgasiłem latarkę i zacząłem się skradać. Do dzisiaj nie mam pojęcia, co mi strzeliło do głowy, żeby udawać Indianina. Wtedy wydawało mi się to naturalne.

W każdym razie stąpając ostrożnie, by trzaskające gałęzie nie zdradziły mojej obecności, udawałem Winnetou. Byłem już na tyle blisko, że mogłem zobaczyć wielki płonący stos, wokół którego pląsali ludzie. U jego szczytu umieszczono na metalowych nogach spory żelazny kociołek. Prawie przestałem oddychać, gdy uświadomiłem sobie, że wszyscy są – o cholera! – nadzy. Mężczyźni i kobiety, w różnym wieku, niektórzy młodzi, szczupli, inni ze znacznym nadbagażem, ale wszyscy goli jak ich Bóg stworzył.

Tylko ja tu jakoś nie pasowałem, ale na szczęście przed ich wzrokiem zasłaniały mnie gęste gałęzie. Ostrożnie odłożyłem wędkę i siatkę z rybami. Jedna z osób przy ogniu stała nieruchomo, ze wzniesionymi rękami. Krzyczała coś w ciemność nocy i w rytm tych okrzyków pozostali uskuteczniali swój dziwaczny taniec. Głupio mi było tak podglądać, ale chciałem zobaczyć, co będzie dalej… i czułem narastające podniecenie. Hm, czyżby ugór nie był aż taki jałowy?

Na rozkaz przywódczyni nadzy tancerze zakończyli podrygi i ustawili się wokół ogniska. Każdy trzymał w ręku zwykły jednorazowy kubek – odwrócona do mnie plecami kobieta nalewała do tych kubeczków zawartość kociołka. Cały czas coś mruczała pod nosem, ale nie mogłem zrozumieć słów. W skupieniu wypili wywar i przez dobrych kilka minut trwali w bezruchu z przymkniętymi oczami.

Potem zaczęło się jakieś szaleństwo. Istna orgia!

Co to ma być? Erotyczny sabat czarownic czy co? Tu, na Mazurach?! Zdradził mnie pies. Kasa, która biegała dotąd po lesie, nagle skoczyła na mnie bardzo szczęśliwa, że w końcu odnalazła pana. A ja, popchnięty, wypadłem na polankę. Zamarłem, ale uczestnicy imprezy w ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Z wyjątkiem przywódczyni zgromadzenia. Odwróciła się w moją stronę, a ja ze zdziwienia mało sobie szczęki nie przydepnąłem. Przede mną stała… Truda, nasza gospodyni.

Naga prezentowała się całkiem całkiem i już nie byłem taki pewien wieku, który jej wcześniej dawałem. Skinęła na mnie palcem, a ja nawet nie pomyślałem, żeby odmówić, tylko niczym prowadzony na rzeź baran ruszyłem w jej stronę. Za to coś zaskakującego stało się z Kasą – podkuliła ogon i uciekła. Nie martwiłem się, wiedziałem, że sama trafi do naszej kwatery, to był mądry psi dzieciak.

– Pani Trudo, co się…

Położyła mi palec na ustach. Pachniał lasem, ziołami, rybami i dymem. Ze stosiku wzięła czysty plastikowy kubek i nalała mi wywaru z kociołka. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Wypić? To przecież jakieś wariactwo, sam widziałem, co się stało z golasami, którzy wypili ten podejrzany napój przede mną. Wylać? Obrażę tym swoją gospodynię, a tego nie chciałem. Zresztą nawet bez tego czułem się jakoś dziwnie… hm, pomieszany.

Byłem rozluźniony i spięty, lekko śpiący i rozbudzony, cywilizowany i dziki. Truda cały czas coś mruczała i choć stałem tuż obok, nie rozróżniałem słów. Przemknęło mi przez głowę, że to pewnie jakiś stary język Mazurów. Nie wiem, kiedy zrzuciłem mokre ubrania i poczułem się wolny jak nigdy wcześniej. 

I to wszystko na trzeźwo? To co będzie, jak się napiję?

Próbowałem tego nie robić, nie wlewać sobie do gardła tajemniczego wywaru, ale miałem wrażenie, że muszę, że to bardzo ważne, że wszystko od tego zależy, a ja żyłem tylko po to, by znaleźć się tu i teraz, w tym mazurskim lesie. Później, gdy o tym myślałem, wiedziałem, że to bzdura, ale wtedy… Płyn był gorący i oparzył mi gardło. Miał smak żubrówki z lekkim grzybowym posmakiem. Dodano do niego sporo miejscowego bimbru. Cała mieszanka powinna wywoływać odruch wymiotny, a jednak smakowała wyśmienicie. Wystawiłem kubek po następną porcję, ale ciepło uśmiechnięta Truda pokręciła głową.

– Wystarczy – szepnęła, a mnie się wydało, że to nie człowiek, ale jakiś duch ze mną rozmawia.

Stała blisko i jej korzenny oddech owionął mi twarz. Gdzieś tam głęboko pojawiła się myśl o mojej Grażynce, ale pierzchła niczym kot na odgłos pioruna. W końcu nawet nie pamiętałem, kiedy ostatni raz się kochaliśmy. Przestaliśmy się pragnąć, przestaliśmy tego potrzebować.

Sądziłem, że tak jest okej, że inne rzeczy się liczą… Ale teraz straciłem pewność. Zachwiało nią pierwotne mruczenie Trudy, które było niczym pomruk nadchodzącej burzy. Nie pamiętam, co było dalej. Obudziłem się ubrany i przemarznięty nad brzegiem jeziora. Obok leżała na wpół opróżniona butelka księżycówki, którą zawsze brałem ze sobą na ryby dla rozgrzewki, i wędka. Pełny urobku saczek znalazłem w wodzie. Co ciekawe, nie były to jakieś tam płotki, ale same dorodne sumy. Miejsce też nie przypinało tego, które upatrzyłem sobie wczoraj wieczorem, choć tu mogłem się mylić.

– Ale miałem sny – mówiłem sam do siebie. – Niezła jazda…

Pozbierałem manatki, resztę księżycówki zostawiając na miejscu. O dziwo, nie miałem śladu kaca. Tak w ogóle, niewiele piję i jeśli już, to właśnie na rybach. Zawsze jednak kończy się to bólem głowy, zawsze. Świeży niczym nowo narodzone dziecię wróciłem na stancję. Tam czekała na mnie zmartwiona żona, która pół nocy nie spała. Kasa przybiegła beze mnie i narobiła takiego zamieszania, że postawiła na nogi cały dom.

– Zamierzałam, jak się tylko rozwidni, zawiadomić policję, ale pani Truda mnie przekonała, że pewnie przysnąłeś i wrócisz rano. Miała rację.
– No… – odpowiedziałem elokwentnie. Żona zaczęła mnie obwąchiwać.
– Piłeś! Może idź się połóż?

Nie chciało mi się spać. Mało tego, miałem ochotę coś zrobić, sam nie wiem, pobiegać, pojeździć na rowerze, cokolwiek.

– Zobacz, co złapałem – z trudem uniosłem siatkę pełną ryb. – Same sumy!
– Daj naszej gospodyni, będą jak znalazł na obiad dla całego pensjonatu.

Spojrzałem z miną winowajcy na panią Gertrudę. Wyglądała jak zwykle, uśmiechnięta i jowialna. Gdy byłem blisko, poczułem ten sam korzenny zapach co wtedy, we śnie, ale to przecież niemożliwe.

– Część uwędzimy i przyślę państwu kurierem, jako pamiątkę z Mazur – wzięła ode mnie ryby i ruszyła do kuchni. Ich ciężar nie zrobił na niej wrażenia. – Jutro koniec turnusu – rzuciła jeszcze, nie odwracając głowy.

Cały dzień spędziłem z dzieciakami i żoną; pływaliśmy kajakami po jeziorze. Zabraliśmy wałówkę i nie musieliśmy wracać na obiad. Chciałem jeszcze namówić chłopców na przepłynięcie wpław Maróza, ale Grażynka kategorycznie mi zabroniła.

– Co w ciebie wstąpiło, Boguś? Druga młodość, czy kryzys wieku średniego?

Co jej miałem powiedzieć? Że to przez ten dziwny sen? Albo miejscowy bimber? Droga do Warszawy minęła na wspólnym śpiewaniu i rozwiązywaniu zagadek. Byliśmy wypoczęci i w doskonałych humorach. Gdy rozpakowywałem walizkę, znalazłem buteleczkę z jakimś alkoholem. Po odkręceniu korka poczułem znajomy zapach żubrówki. Uśmiech rozlał mi się po twarzy. Dzisiaj dzieciaki jadą do dziadków. Świetnie się składa, spędzę ten wieczór w towarzystwie żony i mam dla niej niespodziankę. Czuję, że będzie się działo… 

Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce

Redakcja poleca

REKLAMA