Ja, Hanna, lat 40. Zadowolona z siebie, zadbana, spełniona zawodowo. W miłości? No… to inny temat. Wiele związków w przeszłości, teraz kolejny, zakończony burzliwym rozstaniem. Ten ostatni był wyjątkowo nieudany. Poznaliśmy się, zakochaliśmy, marzyliśmy o gromadce wnuków. Miało być cudownie aż po grób. Ja, pewna swoich uczuć, wynajęłam własne mieszkanie i wprowadziłam się do niego.
3 miesiące sielanki, a potem tylko gorzej
Postanowiłam się wyprowadzić. Ale dokąd? Moje mieszkanie wynajęte, a przecież nie wywalę ludzi na bruk, zwłaszcza w tych czasach. Padło na… powrót do domu, czyli do rodziców. Parę kilometrów za miasto. Czy miałam inne opcje? Teoretycznie tak, choćby wynajęcie innego mieszkania. No ale wiadomo, kasa, szczególnie teraz, jest albo i nie. Rodzice się ucieszyli. Powiedzieli, że czekali, że dom czekał, że będzie super. Dom duży, piętrowy.
Górę zajmowali oni. Dół stał pusty i czekał tylko na mnie. Trzy duże pokoje, kuchnia. Jak dla jednej osoby nawet za dużo. I wszystko byłoby OK, gdyby nie… Pierwszy wspólny wieczór spędziliśmy uroczo. Mama przygotowała kolacyjkę. Jedzonko, kieliszeczek naleweczki, pogaduszki o życiu. Miło. I nastał kolejny dzień.
– Śniadanko ci przyniosłam! Musisz coś koniecznie zjeść! – mama wparowała na dół koło ósmej rano.
Jasna cholera – pomyślałam, jeszcze będąc w innym wymiarze. Akurat dzisiaj, kiedy miałam nie pracować i chciałam spać do oporu. Ale nie. Do tego ani puk puk, ani czy mogę. Ot, otwarte drzwi, taca wypełniona po brzegi. Kawa – fajnie, chętnie. Ale nic więcej. Od czasów studiów nie uznaję śniadanek. Wiem, źle i niezdrowo, ale nic nie poradzę. Przed dziesiątą nie jestem w stanie nic przełknąć, choćby to była najlepsza jajecznica na świecie.
– Taaa, jasne, dzięki – mruknęłam tylko, ledwie zwlekając się z łóżka.
– Już ósma, czas się obudzić do życia! – zaszczebiotała radośnie i zniknęła.
Zwlekłam się. Łyknęłam kawę, wyszłam na zewnątrz zapalić. Tak, znowu. Wiem, że źle i niezdrowo, ale trudno. I kolejna niespodzianka. Czyli tatuś. Obudzony, ogarnięty, chętny do pracy.
– A co ty, palisz? – to tak zamiast sympatycznego „dzień dobry”.
– Tato, przecież wiesz, że…
– Rzuć to świństwo i to już, na zdrowie ci to nie wychodzi! – i zniknął w czeluściach w garażu.
No nic. Wzięłam głęboki oddech, policzyłam do dziesięciu i zabrałam się za ogarnianie przestrzeni. Pooglądałam, pomierzyłam. Meble były może nie najgorsze, ale kompletnie nie w moim guście. Wymyśliłam, co wyrzucić, co przenieść, co zamówić. Wieczorem obwieściłam zmiany. Popatrzyli zdziwieni, ale znieśli to godnie. Pomyślałam, że może się uda. Taaaa….
Każdy kolejny poranek wyglądał tak samo
Maksymalnie o ósmej wpadała mamusia ze śniadankiem, chwilę potem widziałam pełne wyrzutu spojrzenie tatusia na widok papierosa. Piwo? Boże drogi – skandal. Siedzenie po nocy? Zupełnie się nie szanujesz. Próbowałam rozumieć. Oni mieszkali w tym domu od lat i nigdy tak naprawdę nie mieli czegoś takiego jak swoboda. Dziadkowie wpadali do nich, kiedy chcieli. Prywatność? Co to takiego? A ja chciałam mieć spokój. Zwłaszcza że pracowałam zdalnie i musiałam na to poświęcić kilka godzin dziennie. O, nie, kochana.
Tatuś pojawiający się o poranku z jakimś najważniejszym pytaniem życia pod tytułem, czy dzisiaj będziemy kopać w ogródku. A ja akurat z gołym tyłkiem i całą resztą też gołą wychodzę z wanny. Albo: wieczór, cisza, film. Wpada mamusia.
– Zupkę ci przyniosłam, tą ogórkową – nawija, pakując się do kuchni.
– Mamo, ale ja nie jestem głodna – próbuję się bronić.
– To nic, przyda ci się, jak nie dziś, to jutro – odpowiada niezrażona i w biegu powrotnym jeszcze przeciera blat, bo przecież widać tam jakieś dramatyczne ślady po kubkach, które będą jej się śniły po nocach.
Wiem, że chcieli dobrze. Ale ja jestem dorosła!
I co? Dyskutować? Zacisnąć zęby? Zignorować? Pomyśleć, że nie takie ludzie mają teraz problemy? Niby tak. Ale, do jasnej ciasnej, chyba już byłam na to za stara i za bardzo przyzwyczajona do życia w pojedynkę. Którejś wiosennej niedzieli siedzieliśmy przy kawce przed domem.
– Mamo, mam kłopot – zaczęłam.
– Boże święty, co się dzieje?! Chora jesteś? Coś z pracą?! – wykrzyknęła.
– Nic się takiego nie dziele, wyluzuj – próbowałam ją uspokoić.
– To co?! Mów, bo ja się denerwuję!
– Chodzi o to wasze uczestnictwo w moim życiu – zaczęłam delikatnie.
– Czyli co?
– O te zupki, o to ciągłe wpadanie tutaj. Ustaliliśmy od początku, że dół jest dla mnie, góra dla was. Ja po prostu chcę się tu czuć na swoim…
– No jesteś przecież! To wszystko dla ciebie! – była ewidentnie zdziwiona.
– No tak, ale jak ma być dla mnie, to ja się chcę czuć na swoim…
– A nie czujesz?
– Nie bardzo. Zrozum, że ja nie jestem przyzwyczajona do ciągłego towarzystwa. Potrzebuję spokoju, ciszy, kiedy jestem zmęczona. Jem, kiedy jestem głodna i to, na co mam ochotę, a nie, co muszę. Biorę to wszystko od ciebie, żeby ci nie zrobić przykrości, ale mi to nie smakuje, nie gniewaj się. Do tego te ciągłe odwiedziny…
– Ale przecież my tylko…
– Tak, ja wiem, że wy chcecie dobrze. Wyobraź sobie jednak, że jestem lokatorem, a wy wynajęliście mi mieszkanie. Też byście tak wpadali ciągle? Albo jakbym tu miała nagle narzeczonego, to też? Cyk i jesteś dniem i nocą?
– No wiesz! To świetnie, nic już nie będziemy robić!
Rozmowa przerodziła się w kłótnię
Oczywiście było mi głupio, a wieczorem miałam wyrzuty. Stwierdziłam jednak, że muszę postawić na swoim. Postawiłam. Na dwa dni. Zbolała mina mojej mamy mówiła wszystko, tata był z kolei obrażony. Uznałam, że czas na pojednanie. Wyciągnęłam z zamrażarki, co się dało. Zrobiłam ulubioną zupę grzybową dla niego, dla mamy zapiekane makaronowe muszle ze szpinakiem.
„Państwo pozwolą na dół” – napisałam SMS–a. Pojawili się po kwadransie – zaniepokojeni i zdziwieni. Zobaczyli nakryty stół, parujące potrawy, kieliszki z winem.
– Ale… – zapowietrzyła się mama.
– Żadne ale, tylko proszę siadać, nakładać i słuchać, bo nie będę powtarzać – odpowiedziałam ze śmiechem. – Kocham was najbardziej na świecie – powiedziałam, kiedy już zaczęli pałaszować. – Tylko proszę zrozumieć, że tak jak wy macie od lat te same przyzwyczajenia, tak samo jest ze mną. I jeśli mamy razem żyć, przynajmniej przez jakiś czas, trzeba ustalić, co i jak, żebyśmy się nie pogryźli i żeby było miło. Spróbujemy?
Jednak spróbujemy. Tylko na nowych zasadach
Pokiwali głowami. I tak od słowa do słowa, tym razem w sympatycznej atmosferze, ustaliliśmy, że ja śpię, ile chcę, bo pracuję do późnej nocy. Śniadanek nie uznaję, kawę owszem. Sprzątam sama, a nawet jak mam pierdzielnik, to trudno. Obiadki gotuję sobie sama, w razie czego poproszę. Mamy ochotę się zobaczyć – OK, jak ja potrzebuję spokoju, drzwi są zamknięte. Palenie? Rzucę, ale tylko wtedy, kiedy sama tak postanowię.
Od czasu pamiętnej kolacji minęły dwa tygodnie. I co? Na razie żyjemy, wciąż nikt nikogo nie zamordował. Mamunia dzielnie powstrzymuje się od zupek i przecierania blatów. Ba, w dodatku czasem prosi, żeby jej zrobić ten makaronik taki dobry z zielonym! Czasem wpadnie nagle, udając, że nie widzi wielkiego napisu na drzwiach „Proszę pukać!”. Zawsze powie: „Oj, zapomniałam, puk puk!”.
Wtedy już tylko się z tego śmieję, bo co innego mam robić. Tatuś, jak czegoś chce, dzwoni. W dodatku pomaga montować nowe meble, i wynosić te, które mi się nie podobają. Czasem nawet coś podpowie, albo poszuka w internecie. Działamy w ogrodzie, coś przesadzamy, coś naprawiamy. Remontujemy też razem piwnicę. Gra muzyczka, pijemy kawę, gadamy o pierdołach i tak naprawdę jest wtedy bardzo miło. Sielanka? Raczej wzajemne docieranie się.
Grunt, że ja czuję się w końcu odrobinę na swoim. Bo przecież to jest mój rodzinny dom, oni są najukochańszymi dla mnie ludźmi. Potrzebujemy się nawzajem. A kiedy w środku nocy będą chcieli tu wpaść w odwiedziny, to sorry, ale mam tajną broń. Klucz!
Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę