„Po 20 latach małżeństwa zrozumiałem, że nie lubię własnej żony. Jak tu żyć z heterą, która na wszystko kręci nosem?”

smutny mąż fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„To właśnie w kościele po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie cierpię własnej żony i że nie ma szans, aby to się zmieniło, bo żeby tak się stało, najpierw ona musiałaby się zmienić, a to jest niemożliwe”.
/ 07.04.2023 10:30
smutny mąż fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Po ponad dwudziestu latach małżeństwa dochodzę do wniosku, że nie lubię swojej żony. Nie tylko jej nie kocham i nie pożądam, ale też nie czuję do niej najzwyklejszej sympatii, a to już jest okropne, bo według mnie bez miłości jakoś da się żyć w związku, a bez lubienia – nie!

Kiedyś było inaczej. Znamy się z Renatą od podstawówki, nasze rodziny się przyjaźniły, więc jakoś tak naturalnie się stało, że zaczęto nas kojarzyć w parę. Oboje skończyliśmy politechnikę, jeździliśmy na te same obozy studenckie, a ponieważ jesteśmy wierzący i mamy niezłe głosy, śpiewaliśmy w chórze przy naszej parafii, co nas dodatkowo do siebie zbliżyło i połączyło.

Żona nie była pięknością, ale miała wiele innych zalet: dobrą figurę, równe, białe zęby, które pokazywała w nieustannym uśmiechu, więc wszyscy ją uważali za wesołą i pogodną dziewczynę. Miała miłe usposobienie i dużo wdzięku.

Nie wiem, kiedy to wszystko gdzieś się zapodziało; figura zniknęła, zęby zniszczyła paradontoza po kolejnych ciążach, wesołe usposobienie okazało się pomyłką, bo Renata ma skłonności do czarnowidztwa i depresji. Więc czuję się trochę oszukany, jak ktoś, kto żenił się z jedną dziewczyną, a musi żyć z drugą, i co najgorsze – ta druga wcale mu się nie podoba.

Powiecie, że ja też się na pewno zmieniłem, i to jest prawda. Co więcej, moja żona nie pozwala mi o tym zapomnieć i bez przerwy ma pretensje zaczynające się od słów: „Bo ty kiedyś byłeś inny…”. Byłem inny, ponieważ na przykład lubiłem z nią chodzić na zakupy. To prawda, lubiłem. Przymierzała sukienki i bluzki, w których wyglądała ślicznie, a potem się całowaliśmy w ciasnej przymierzalni i było super!

Teraz jest wiecznie niezadowolona

To za ciasne, to za opięte, w tym wygląda jak serdelek, w tamtym jeszcze gorzej, a ja tylko latam i odnoszę kolejne ubrania, kątem oka widząc złośliwe uśmiechy młodych ekspedientek. Renata jest spocona, wściekła, czerwona jak burak i ma do mnie pretensje. O co? O wszystko.

W końcu jesteśmy tak pokłóceni, że do domu wracamy osobno, a Renata cały wieczór leży na kanapie z kompresem na głowie i narzeka na migrenę. Mam tego dosyć, bo nie widzę swojej winy w jej problemach z tuszą. Jednak nie mogę powiedzieć, żeby po prostu jadła mniej, szczególnie słodyczy, bo natychmiast wpada w furię i wtedy dopiero mam piekło…

Tak samo jest z wychowaniem dzieci. Mamy trójkę: dwóch synów i córkę. Chłopcy studiują, Ania się jeszcze uczy w liceum. Według mnie to są naprawdę fajni ludzie. Mają poukładane w głowach i można się z nimi dogadać pod jednym warunkiem: że się nie kłamie. W tym miejscu dochodzimy do bardzo trudnego zagadnienia, a mianowicie wychowania religijnego. Już wspominałem, że jesteśmy rodziną katolicką i praktykującą, ale niestety muszę przyznać, że teoria i praktyka nie idą tutaj w parze. Podam przykład…

Moja żona bez porozumienia z nami ustaliła, że w niedzielę chodzimy na poranną mszę świętą, co się wiąże z wczesnym wstawaniem, bo msza jest odprawiana o godzinie ósmej. Żona jest i zawsze była skowronkiem, więc czasami już od piątej przejawia normalną aktywność, ale ja i dzieciaki to sowy, więc szczególnie w niedzielę chcielibyśmy pospać. Co w tym złego? Próbowaliśmy jej to tłumaczyć, ale jest nieugięta i na wszystkie nasze argumenty ma jedną odpowiedź:

– Ja decyduję, co i jak się dzieje w tym domu, więc ja postanowiłam, że najpierw oddajemy Bogu, co boskie. Nie moja wina, że siedzicie przed telewizorem do północy albo wracacie nie wiadomo skąd nad ranem i potem byście spali do południa. Od lat chodziliśmy na ósmą, siadaliśmy w tej samej ławce, wszyscy nas znają i szanują i tak ma zostać. Bez dyskusji!

Dopóki dzieci nie dorosły, było tak, jak chciała, ale ostrzegałem, że wcześniej czy później się zbuntują i że nic na to nie poradzi. I co? Miałem rację, bo teraz synowie wcale nie chodzą do kościoła, a córka robi to od przypadku do przypadku i bardzo rzadko z nami. Moja żona mnie oskarża o to, co się stało. Mówi, że gdybym miał autorytet, tobym po prostu kazał im chodzić na tę poranną mszę i oni by mnie posłuchali, ale ponieważ jestem ciapa, a nie ojciec, to jest, jak jest.

W związku z tym niedziela u nas wygląda następująco: żona wstaje bardzo wcześnie i specjalnie tłucze się po mieszkaniu, żeby wszystkich pobudzić. To nie działa na młodych, bo mają twardy sen. Ma do mnie pretensje, że nie przystępuję do komunii, ale jak mam to zrobić, skoro tyle we mnie nieprzyjaznych uczuć i myśli? To właśnie w kościele po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie cierpię własnej żony i że nie ma szans, aby to się zmieniło, bo żeby tak się stało, najpierw ona musiałaby się zmienić, a to jest niemożliwe.

Kiedyś się z tego wyspowiadałem i ksiądz mi zalecił, żebym z żoną szczerze porozmawiał. Tylko się uśmiechnąłem, bo takich rad może udzielać ktoś, kto nie zna mojej Renaty. Ona nie umie rozmawiać. Zna tylko formę monologu, a przerywa wyłącznie  po to, by wziąć oddech. Po chwili zaczyna od początku. Wtedy też jej nie lubię i nie mogę na to nic poradzić!

Nie pamiętam, kiedy się uśmiechała

Renata ma też do mnie pretensje, że unikam zbliżeń, że się wymiguję i szukam pretekstów, żeby z nią nie współżyć. To się nie wzięło znikąd, gdyby chciała spokojnie zapytać, co się ze mną dzieje, tobym jej odpowiedział, ale ona jak zwykle widzi tylko jedną stronę medalu.

– Może masz jakąś inną babę? – pyta podejrzliwie. – Przyznaj się, bo wiadomo, że jak łeb siwieje, to szaleje co innego, więc i z tobą tak może być. Ale pamiętaj, ja ci rozwodu nie dam, a jeśli się dowiem, że jest cos na rzeczy, to nie tylko tobie, ale i tamtej lafiryndzie tak dam popalić, że się nie pozbieracie. Z góry uprzedzam; za mną nie ma żartów. Wybij sobie z głowy romanse. Jak się przysięgało przed ołtarzem, to do samej śmierci. I nie podskakuj!

I znowu dochodzi do tego, że zaczynam żałować, że nie poprzestałem na ślubie cywilnym, bo wtedy byłoby mi łatwiej się wyplątać. Takie myśli przychodzą do mnie coraz częściej i coraz trudniej mi je odpędzać. Wszystko mnie w niej drażni: i jak siedzi, i jak stoi, i jak je, o – to chyba najbardziej, bo je łapczywie i tak, jakby ktoś miał jej zamiar odebrać to, co ma na talerzu. Nakłada sobie malutkie porcje, że niby ma apetyt jak ptaszek, a potem dokłada i dokłada, aż wreszcie poczuje sytość. Wtedy narzeka:

– I po co ja tyle tego w siebie wepchnęłam? Wszystko z nerwów. Sąsiadka mi mówiła, że takie jedzenie ma dać człowiekowi trochę przyjemności, której nie ma gdzie indziej. A ja niby mam? Skąd! Czy ktoś się nad tym zastanawia, czy komuś na tym zależy? Gdybym była szczęśliwa, tobym była szczupła. Nie jestem, więc stąd prosty wniosek – moje życie to katastrofa.

Gdyby zapytać, z czego jest tak głównie niezadowolona, odpowiedziałaby, że ze wszystkiego. Nic jej nie cieszy, nie pociąga, nie interesuje, nie ciekawi. Wszystko ją zawiodło, bo i studia skończyła nie takie, jak powinna, i pracuje w nielubianym zawodzie, i we własnej rodzinie nie czuje się tak, jak by chciała. Nie ma przyjaciół, ponieważ ludzie są z gruntu wredni i nikomu nie należy ufać. „Jak cię widzą, tak cię piszą” – powtarza bez przerwy, więc wszystkie swoje siły koncentruje na tym, żeby była dobrze widziana, ale i to nie bardzo się jej udaje z powodu dzieci i męża, którzy tego nie pojmują i rzucają jej kłody pod nogi.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak szczerze, radośnie śmiała. Nie pamiętam jej pogodnej i spokojnej. Jest wiecznie naburmuszona i gotowa do sprzeczki. Nie mogę również pojąć jej religijności. Niby jest bardzo wierząca, a mówi, że wcale nie jest pewna, czy po śmierci rzeczywiście istnieje drugie życie. Wierzy w zabobony, lata do wróżek i namiętnie czyta wszelkie horoskopy, ale nie tak dla rozrywki; ona naprawdę to wszystko traktuje poważnie.

Kiedyś na przykład uparła się, że nie pojedziemy do znajomych na działkę za miasto, ponieważ w jakimś horoskopie wyczytała, że jej znakowi zodiaku grozi niebezpieczeństwo w podróży. Byliśmy umówieni, spakowani, przygotowani, a ona nie i już. Jak zwykle wygrała i cały dzień przesiedzieliśmy w dusznym mieszkaniu.

Nie rozumiem też, jak godzi wiarę z brakiem życzliwości do ludzi, bo dla mojej żony wszyscy dookoła są podejrzani i tylko czekają, żeby ją oszukać. Kiedy remontowaliśmy mieszkanie, wymieniła trzy ekipy, bo wszystkim „źle patrzyło z oczu”. Sprawdzała, krytykowała, pilnowała tak, że w końcu jeden z fachowców zagroził, że jeśli jeszcze raz wtrąci się do jego roboty, rzuci wszystko i odejdzie.

Na mnie patrzył z politowaniem; czułem, że jestem dla niego kompletną fujarą i męskim niedołęgą, a to naprawdę nie było miłe. Żona tak samo zachowuje się w stosunku do kasjerek w supermarketach, sprzedawczyń na bazarkach i każdego, kto mógłby chcieć ją oszukać. Kiedyś próbowałem pytać, czemu jest taka nieufna, skoro podobno wszyscy ludzie to nasi bliźni i trzeba ich kochać jak samych siebie. Wyśmiała mnie.

– A kto to traktuje poważnie? – zapytała. – Nawet ksiądz zamyka na noc kościół i plebanię, choć nie powinien, skoro on przede wszystkim głosi te nakazy z ewangelii. Wie, że teoria teorią, a praktyka praktyką i że się na to nic nie poradzi.

Mojej żony nikt nie przegada

Ona wie swoje i zawsze najlepiej. Mówi takim pewnym, donośnym głosem, więc właściwie nikt się jej nie sprzeciwia. Ludzie po prostu unikają rozmów z nią, a ja dobrze to rozumiem. Rozmowa jest przecież wymianą myśli, a jaka to wymiana, kiedy ktoś wcale nie jest ciekawy twojego zdania, bo liczy się wyłącznie jego racja? Więc u nas jest cicho, no chyba że moja żona się spiera z telewizorem, bo wówczas potrafi nieźle wrzasnąć.

Tego głosu też w niej nie lubię. Kiedyś mi nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie – podobały mi się jej zdecydowanie i pewność siebie, ale albo ja byłem inny, albo ona tak się zmieniła, bo teraz mi przeszkadza nie tylko to, co mówi, lecz nawet jej ton. No i jak tu dalej żyć?
Nie lubię jej sukienek do połowy kolana, zawsze ciemnych i dopasowanych, chociaż to nie jest fason dla niej.

Nie cierpię, gdy wkłada spodnie, bo wygląda w nich fatalnie. Nie cierpię jej futrzanych czapek i szydełkowych beretów, ale już najbardziej nie trawię filcowego kapelusza z szerokim rondem, który kupiła w jakimś lumpeksie i uważa, że jest bardzo twarzowy. Próbowałem jej wytłumaczyć, żeby nie nosiła tego paskudztwa, ale gdzie tam! Moja żona jest przekonana, że ma doskonały gust, i nikt nie jest w stanie jej przekonać, że bardzo się myli…

Renata jest wścibska i nachalna. Włazi z butami w cudze życie, nie ma w niej za grosz delikatności, nawet wtedy, gdy chodzi o nasze dzieci. Szpera w ich notatkach, sprawdza telefony, próbuje się włamać do skrzynek mailowych, nie dopuszcza do siebie myśli, że to są dorośli ludzie mający prawo do własnych tajemnic.

Chłopców to w zasadzie nie obchodzi, bo zauważyłem, że prawie się już nie liczą ze zdaniem matki, za to córka idzie na udry i kiedy odkryje, że Renata znowu buszowała w jej biurku lub szafie, dostaje furii. Kłócą się strasznie, aż przykro słuchać, że matka i córka mogą się wobec siebie tak zachowywać.

Ostatnia awantura była o tatuaż, czyli mały kwiatek wydziergany na przedramieniu. Żona dostała szału przede wszystkim dlatego, że córka zlekceważyła jej zakaz. Powiedziała wyraźnie, że może to zrobić, ale tylko „po jej trupie”, więc była pewna, że to podziała. Musiałem się wtrącić, bo kazała małej pakować walizki i się wynosić, a ten ambitny uparciuch był gotów posłuchać. Nie miałem więc wyjścia; tym razem ja musiałem wrzasnąć i każdą odesłać do jej pokoju, dopóki się nie uspokoją. Nie rozmawiały ze sobą przez miesiąc, co nie jest naturalne według mnie, bo jak można się tak zaciąć i obrazić na własne dziecko?

Po tym miesiącu Renata zdecydowała, że jest jej wszystko jedno, jak wygląda nasza córka, a ta zaczęła to sprawdzać, czesząc się i ubierając coraz dziwaczniej. Ja wiedziałem, że to taka próba naszej wytrzymałości, ale dla mojej żony był to kolejny dowód głupoty i złośliwości jej najmłodszego dziecka. Nie było jej przykro, nie martwiła się. Powiedziała, że czuje satysfakcję, że miała rację.

– Tylko wstyd przed ludźmi – skomentowała całą sprawę. – Szkoda, że ten głupol nas kompromituje. Trudno, trzeba jakoś z tym żyć.

Ta sprawa z córką jeszcze bardziej nas od siebie oddaliła, bo mężczyzna może sobie tłumaczyć: mam wprawdzie kiepską żonę, ale jest z niej wspaniała matka. Jednak kiedy i żona, i matka kiepskie, to się traci wszelką ochotę na to wspólne życie.

Rzadko spotykamy się z rodziną, choć ja mam rodzeństwo i chętnie bym ich u siebie gościł, ale moja żona nie lubi ani mojej siostry, ani szwagra. O wszystko się z nimi spiera; o politykę, o sposób wypoczywania na urlopie, o to, który prezenter telewizyjny jest lepszy, a którego nie można wręcz oglądać na ekranie. Nigdy nie rozmawia się o sprawach ważnych, zawsze chodzi o bzdury, a każda wizyta, każde spotkanie kończy się spięciem i pozostawia złe wrażenie. Potem całymi godzinami moja żona utyskuje i obgaduje szwagra i szwagierkę, aż przykro tego słuchać…

Jakiś czas temu zostaliśmy zaproszeni na ślub mojej siostrzenicy. Jestem jej ojcem chrzestnym, więc nie było mowy, byśmy nie poszli. Renata jednak opowiadała, że najchętniej by została w domu, ale to było tylko takie gadanie, bo długo wybierała sukienkę i zapisała się do fryzjera, więc na pewno chciała dobrze wypaść.

Pamiętam tamten upalny, letni dzień, tłum gości i śliczną pannę młodą. Słyszeliśmy każde słowo księdza, który mówił, na czym polega sakrament małżeństwa, a mnie się wydawało, że wcale nie chodzi o tych młodych, tylko o mnie i o moją żonę. Mówił, że w chorobie, szczęściu i nieszczęściu, że to nie jest łatwe tak się połączyć z obcą w końcu osobą i stworzyć nową rodzinę. Mówił o kryzysach, które czekają każdego dnia, i o miłości, której może zabraknąć, żeby je pokonać.

O obcości wkradającej się do sypialni i odganiającej od wspólnego stołu, i o wzajemnej niechęci rujnującej każdy związek. Przestrzegał młodych, że i przed nimi takie zakręty. Tłumaczył, że wszystko zależy od nich, bo tylko oni mogą podtrzymać walący się dom, a potem go naprawić. Że są odtąd jednością i że nie wolno im o tym zapomnieć.

A może ja też ją drażnię?

Jednością? – pomyślałem wtedy. – Jeśli to prawda, wszystko, co mam do zarzucenia mojej żonie, jest również we mnie. Mówię, że jej nie lubię? A skąd wiem, czy on jeszcze lubi mnie, czy tak samo jej nie drażnię? Twierdzę, że nie da się z nią dojść do porozumienia? Może ona myśli tak samo o mnie? Drażni mnie jej fizyczność? Prawdopodobnie ona ma tak samo, bo i ja się przecież postarzałem i zmieniłem, więc być może myśli: wyszłam za mąż za innego, a żyję z innym…

To było dosyć długie kazanie, ale po raz pierwszy od dawna słuchałem. Kiedy się skończyło, popatrzyłem na moją żonę i zobaczyłem, że po policzku płyną jej łzy. Potem odwróciła głowę i spojrzała mi prosto w oczy tak szczerze jak kiedyś. Chyba po raz pierwszy od lat patrzyliśmy na siebie bez złośliwości i pretensji, a potem jednocześnie wzięliśmy się za ręce i tak już siedzieliśmy do końca uroczystości.

Ten ślub mojej siostrzenicy był w jakiś dziwny sposób i naszym drugim ślubem. Niby nic się nie zmieniło, ale świat dookoła nas jakby pojaśniał; nie jest już tak duszno, łatwiej się oddycha. Wczoraj powiedziałem mojej żonie:

– Myślałem, że już cię nie lubię, ale to nieprawda.

A ona odpowiedziała:

– Wiem!

Czytaj także:
„Wychowuję córkę, którą moja żona ma z kochankiem. Nie odejdę od niej, bo też ją zdradziłem i czuję się winny”
„Moja żona to prawdziwa hetera. Żyję pod jej dyktando, bo chcę mieć święty spokój, a koledzy wyzywają mnie od pantoflarzy”
„Moja żona wydawała u wróżki kilka tysięcy złotych miesięcznie. Gdy jej tego zabroniłem, wpadła w szał”

Redakcja poleca

REKLAMA