Siedziałam przy stole, wpatrując się w płomień świeczki. Za oknem miasto tętniło przygotowaniami do świąt – światełka, ludzie z siatkami pełnymi zakupów, nawet z okna sąsiadów unosił się zapach pieczonych pierników. A u mnie cisza.
Telefon leżał obok jak martwy, milczał od kilku dni. Wiedziałam, że Kasia nie zadzwoni. Czekałam, oszukując samą siebie, że może jednak, że jeszcze coś powie... Ale od dawna już mówiła wprost: „Mamo, święta spędzamy z rodziną. My, dzieci, Tomek... W tym roku na spokojnie, w swoim gronie”. Czyli beze mnie.
Było mi przykro
Oparłam dłonie na stole, próbując powstrzymać łzy. Nie mogę się teraz rozkleić. W tej ciszy czułam, jak samotność sączy się do mojego mieszkania, jak kładzie się cieniem na każdej ścianie, na mnie samej. Ale nie mogę tak po prostu usiąść i czekać. Wiem, że mnie to zniszczy.
– Kasia, czy ja coś zrobiłam nie tak? – zapytałam, ściskając telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie.
– Mamo, przecież ci mówiłam – westchnęła.
Po jej głosie czułam, że wciąż próbuje być uprzejma, ale była już zniecierpliwiona.
– W tym roku spędzamy Wigilię w swoim gronie. Nie chodzi o ciebie. Po prostu chcemy mieć święta na spokojnie.
„Nie chodzi o mnie” – zabrzmiało w mojej głowie jak echo, które nie chciało ucichnąć. Jak mogło nie chodzić o mnie, skoro to właśnie mnie wykluczono?
– Rozumiem – odpowiedziałam, choć nie rozumiałam niczego. – Ale wiesz, Kasiu, zawsze w Wigilię byliśmy razem. Ty, ja, kiedyś nawet twoja babcia...
– Mamo – przerwała mi ostro. – My też mamy swoje życie, swoje dzieci. Może kiedyś to zrozumiesz. Tomek mówi, że dla każdego jest czas i miejsce. Na razie chcemy to robić po swojemu.
Każde słowo wbijało we mnie kolejną szpilkę. Było zimne, wyrachowane. Zawsze wiedziałam, że Tomasz nie przepada za mną, ale teraz czułam, że to jego zdanie waży więcej niż moje wspomnienia, łzy czy tęsknota.
– Dobrze, nie będę się prosić – powiedziałam. – Wesołych Świąt.
Rozłączyłam się, zanim usłyszała w moim głosie drżenie. Święta. Wesołe. Już wiedziałam, że takie nie będą.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł
Stałam w kuchni, bez celu mieszając zimną herbatę. Patrzyłam na puste krzesło po drugiej stronie stołu, a myśli krążyły wokół tego, co zrobić z tym wieczorem. Może po prostu zostać w domu? Obejrzeć telewizję, spróbować udawać, że to zwykły dzień jak każdy inny? Ale już teraz wiedziałam, że cisza rozryje mnie od środka, a samotność jak woda znajdzie każdą szczelinę, by wpełznąć.
Nagle przypomniałam sobie kazanie księdza Wojciecha sprzed tygodnia. Stałam wtedy w ostatniej ławce, nie słuchałam zbyt uważnie, bo myśli krążyły gdzieś indziej. Ale jedno zdanie dotarło do mnie jak przez mgłę: „Zapraszamy wszystkich, którzy czują się samotni, na Wigilię przy wspólnym stole. Nikt w tę noc nie powinien być sam”.
Z jednej strony czułam, że to dla mnie. A z drugiej – ten wstyd. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, że jestem jedną z tych osób. Z tych, które muszą sięgać po takie zaproszenia, bo nikt ich nie chce, bo nie mają pieniędzy.
„Nie pójdziesz tam” – przemknęło mi przez myśl. Ale zaraz potem dodałam w duchu: „A co zrobisz, jeśli zostaniesz?”. Nie mogłam się zdecydować. Stałam tam jeszcze chwilę i patrzyłam na zmrok za oknem. W końcu podjęłam decyzję. „Pójdę” – powiedziałam do siebie, choć głos mi drżał. Co mogło być gorszego od samotności w czterech ścianach?
Wstydziłam się
A jednak, gdy tylko wyszłam na mróz, poczułam, jak wstyd ściska mnie za gardło. Gdyby ktoś znajomy mnie zobaczył... „Co sobie pomyślą? Halina na Wigilii dla samotnych? Przecież ma córkę”.
Droga do kościoła wydawała się dłuższa niż zwykle. Każdy krok był ciężki, jakby stopy wciągały mnie w ziemię. Przed wejściem przystanęłam i wpatrzyłam się w światło bijące zza okien. Wewnątrz było ciepło, ktoś przestawiał krzesła, z kuchni dochodziły zapachy pierogów i barszczu.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem, zanim zdążyłam się wycofać. Ksiądz Wojciech stał przede mną z szerokim uśmiechem.
– Pani Halino! Jak miło panią widzieć. Proszę, proszę do środka, niech się pani nie krępuje.
Nie miałam odwagi odmówić. Przekroczyłam próg, czując, jak moje serce wali w piersi. Wewnątrz było więcej ludzi, niż się spodziewałam. Starsze panie, kilku samotnych mężczyzn, nawet młoda dziewczyna z małym dzieckiem. Każdy zdawał się jakby wycofany, przygarbiony, ale mimo to uśmiechali się do siebie nieśmiało.
– Niech pani siada – ksiądz wskazał mi miejsce przy stole.
Przez chwilę stałam, czując na sobie spojrzenia. Wzięłam głęboki oddech i usiadłam. Przy mnie usiadła siwowłosa kobieta, która od razu podała mi opłatek.
– Wesołych Świąt – powiedziała, a jej oczy były pełne ciepła.
Moje ręce drżały, gdy dzieliłyśmy się opłatkiem. Pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś widzi we mnie coś więcej niż moje błędy. Ksiądz Wojciech zaczynał modlitwę, a ja, choć siedziałam wśród obcych ludzi, pierwszy raz od dawna nie czułam się samotna.
Połączyła nas samotność
Wspólna modlitwa niosła się po sali cichym, równym głosem. Słowa, które słyszałam co roku, nagle brzmiały inaczej – mniej odświętnie, bardziej prawdziwie. Może to przez to, że każdy przy tym stole był tu, bo musiał. Nie z wyboru, ale z braku lepszego miejsca.
Po modlitwie ksiądz Wojciech rozdawał świąteczne czekolady, uśmiechając się do każdego. Kiedy podszedł do mnie, przez chwilę patrzył mi prosto w oczy.
– Dobrze, że pani przyszła, Halino. Niech te święta przyniosą pani spokój.
– Dziękuję – odpowiedziałam cicho, ledwie powstrzymując łzy.
Pani Zosia opowiadała, że ma dorosłego syna w Anglii. Wysyła kartki, czasem zadzwoni, ale od lat nie wrócił na Wigilię. Po drugiej stronie siedział pan Józef, wdowiec, który starał się zarażać wszystkich dobrym humorem.
– A pani? – zapytała Zosia, gdy zasiadaliśmy do barszczu.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam się uśmiechnąć, rzucić coś w stylu: „Rodzina wyjechała”, ale kłamstwo utknęło mi w gardle.
– Córka... Kasia... – zaczęłam. – Chyba woli święta spędzać po swojemu.
– Młodzi tacy są – odparł pan Józef. – Ale czasem trzeba im pokazać, że nie zawsze tak się da.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego spuściłam głowę i skupiłam się na barszczu. Słowa pana Józefa kłuły jak drzazgi.
Kiedy kolędy zaczęły rozbrzmiewać przy akompaniamencie gitary, podniosłam wzrok. Patrzyłam na twarze tych ludzi – prostych, cichych, czasem zmęczonych, ale ciepłych. Pomyślałam o Kasi, o naszych Wigiliach, gdy była mała. Cieszyła się wtedy z każdej chwili. Kiedy się to zmieniło? Kiedy ja się zmieniłam?
Poczułam, jak coś w środku pęka. Łzy napłynęły mi do oczu, ale tym razem nie próbowałam ich powstrzymać. Może to był pierwszy krok, by naprawić coś, co zepsułam dawno temu.
To był impuls
Kiedy wychodziłam z Wigilii, mróz ściął mi twarz, ale tym razem nie przeszkadzał. Dziwnie lekko stawiałam kroki, choć jeszcze godzinę temu bałam się tego wieczoru jak nigdy. Zrozumiałam coś ważnego: samotność nie była tylko moim udziałem, a jednak ci ludzie przy stole potrafili się uśmiechać, otwierać na innych. Dlaczego ja nie potrafię?
Wróciłam do domu, a cisza znowu mnie przywitała. Tym razem jednak nie wydawała się taka nieprzenikniona. Na stole stał pusty talerz – ten, który zawsze stawiałam dla nieobecnych. Usiadłam i długo na niego patrzyłam.
– Kasiu... – powiedziałam cicho, choć jej tam nie było.
Nagle poczułam impuls. Wzięłam kartkę i długopis. Przez chwilę patrzyłam na czystą biel papieru, zanim zaczęłam pisać. Słowa płynęły same. Przepraszałam, prosiłam o rozmowę, o szansę, by coś naprawić. Nie było we mnie goryczy, tylko nadzieja.
Kiedy skończyłam, włożyłam list do koperty. Może go przeczyta, a może wyrzuci. Nie wiedziałam. Ale pierwszy raz od lat czułam, że zrobiłam coś, co miało znaczenie.
Halina, 70 lat
Czytaj także: „Bożonarodzeniowy jarmark puścił mnie z torbami. Wpadłam w pułapkę, przez którą w Wigilię chyba będę gryzła sianko”
„Teściowa w Święta potraktowała moje dzieci jak śmieci. Cieszę się, bo w końcu pokazała prawdziwe oblicze”
„Nienawidzę kupować prezentów na Święta, bo mnie nie stać. Aż mnie telepie, jak mam znowu wydać kasę na głupoty”