„Pewien staruszek pomylił numery telefonu i zamiast do swojego syna, napisał sms-a do mnie. Tak poznałam miłość swojego życia”

kobieta czyta w nosy smsa fot. Adobe Stock, Andrey Popov
„Starszy pan znalazł się w nieciekawej sytuacji. W dodatku zaczęłam podejrzewać, że jest nie tylko sędziwy, ale może też chory. Na przykład na demencję? Właściwie powinno mnie to guzik obchodzić. Tak uznałam w pierwszym odruchu. Jednak po krótkiej chwili... poczułam się za niego odpowiedzialna”.
/ 07.07.2022 07:15
kobieta czyta w nosy smsa fot. Adobe Stock, Andrey Popov

Moja komórka, która leżała tuż przy łóżku, zawibrowała, zwiastując przychodzącego esemesa. Nie chciało mi się po nią sięgać. Nie czekałam na żadną ważną wiadomość. Odwróciłam się więc na drugi bok w cieplutkiej pościeli i znowu zapadłam w sen, mimo że sączące się przez zasunięte kotary światło zwiastowało środek dnia.

Byłam kompletnie nie do życia po weselu przyjaciółki, na którym pełniłam rolę druhny. Impreza skończyła się nad ranem. Pan młody zamówił mi taksówkę, którą dotarłam do domu, gdy zimowe słońce stało już wysoko na niebie. Miałam tylko tyle siły, aby zmyć makijaż i spłukać z siebie wielogodzinne zmęczenie pod prysznicem. Potem wzięłam przewidująco jakiś środek na kaca, który poleciła mi pani w aptece, i położyłam się spać.

Kiedy ponownie otworzyłam oczy, w pokoju panował mrok, co oznaczało zmierzch za oknem. Przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle chce mi się wstawać. „A może będę już spała do rana?...” – pomyślałam. Tym bardziej że musiałam być w poniedziałek w pracy, choć przed weselem tak bardzo zabiegałam u szefa o dzień urlopu.

– Ewa, nie pamiętasz, że mamy roczne zebranie? – zdziwił się, że w ogóle wyskoczyłam mu z czymś takim.

– Szefie, akurat w ten poniedziałek?! – jęknęłam. – Nie można tego przełożyć?

Spojrzał na mnie tak, jakbym mu powiedziała nie najlepszy żart.

– Ależ można... Zaraz zadzwonię do dyrektora generalnego do Londynu, żeby nie przylatywał, bo jedna z naszych pracownic będzie miała kaca! – odparował jadowicie.

Zamilkłam. I przez kolejne dwa dni wyrzucałam sobie, że nie poprosiłam o ten urlop dużo wcześniej, gdy już znałam datę ślubu, a data zebrania rocznego nie była ustalona. No ale to cała ja: po prostu nie jestem systematyczna i przewidująca. 

Od dwóch miesięcy byłam sama

„Jeszcze spać czy już wstać?" – negocjowałam teraz z samą sobą. W końcu jednak głód wygnał mnie z ciepłego łóżka. Poszłam do kuchni, nastawiłam wodę na herbatę i wstawiłam mleko do kuchenki mikrofalowej, aby je podgrzać i zalać sobie płatki owsiane. Odkąd uparłam się, żeby zmieścić się w superwąską sukienkę na ślub Zuzanny, byłam na diecie: żadnego chleba, żadnych słodyczy. Poskutkowała, a ja przyzwyczaiłam się do tego, aby jeść płatki i kasze zamiast puszystych bułeczek.

Z parującą miseczką udekorowaną pokrojonym bananem, rodzynkami i kleksem gęstego jogurtu powędrowałam z powrotem do łóżka, gdzie rozsiadłam się wygodnie i włączyłam telewizor. Akurat pokazywali jakiś film o miłości. Fala goryczy natychmiast zalała moje serce. Nie dość, że nie miałam z kim pójść na ślub Zuzki, to teraz jeszcze to! To nie do wytrzymania!

Podczas wesela jeszcze jakoś nie myślałam o tym, że znów jestem sama, a wszędzie wokół tylko szczęśliwe pary. Tym bardziej, że towarzystwa dotrzymywał mi przez większość dnia i nocy przystojny świadek pana młodego, który wprawdzie na ślub przyszedł z dziewczyną, ale przecież wielu spraw musieliśmy pilnować razem. Jednak teraz, siedząc w łóżku z miseczką płatków, boleśnie doświadczałam samotności.

Tomek odszedł ode mnie dwa miesiące temu, nie dając mi szansy na to, abym przeżyła żałobę po naszym związku i spróbowała sobie znaleźć kogoś innego na ślub Zuzy. Zdążyłam tylko dojść do takiego stanu, że nie zalewałam się łzami na widok każdej szczęśliwej pary albo faceta biegnącego do swojej dziewczyny z różą w dłoni. Ale ten film o miłości... To było za wiele! Przerzuciłam kanał na jakiś muzyczny show. „Już mi lepiej...” – pomyślałam, zabierając się do jedzenia swoich płatków.

W tym momencie nadszedł jakiś esemes. Sięgnęłam po komórkę. Wiadomość od Zuzanny. Pytała, jak się czuję, bo ona wspaniale. „To cudownie być mężatką!” – przeczytałam. „To koszmarnie być singielką!” – chciałam odpisać, lecz się powstrzymałam. Nie będę jej psuła pierwszego dnia małżeństwa... Już miałam odłożyć telefon, kiedy przypomniałam sobie o esemesie, który nadszedł w ciągu dnia. Kliknęłam jeszcze raz na pocztę i go odczytałam:

„Synu, przylatuję jednak o pierwszej w nocy. Lot nr 23896. Nie mam pociągu do domu o tej porze. Przyjedź po mnie. Twój ojciec”. No cóż... To nie do mnie. Na pewno nie jestem niczyim synem... Spojrzałam na zegarek, była jedenasta w nocy. Jeśli ten człowiek podróżował, to według wszelkiego prawdopodobieństwa siedział już w samolocie na niebotycznej wysokości iluś tam tysięcy metrów. Mimo to wysłałam do niego wiadomość.

„Dzień dobry, Pana SMS trafił omyłkowo do mnie, a nie do Pańskiego syna. Proszę sprawdzić numer telefonu, pod który chciał Pan wysłać wiadomość. Pozdrawiam”. Po czym kliknęłam w WYŚLIJ i przestałam sobie zawracać tą sprawą głowę. 

Zjadłam płatki, co mnie totalnie rozleniwiło, w dodatku w telewizji był występ jakiejś smętnej balladzistki... Ostatkiem sił wyłączyłam odbiornik i znów zapadłam w sen. Wibrujący, nieznośnie wysoki dźwięk dzwoniącego telefonu wyrwał mnie ze snu głębokiego niczym studnia.

– Halo? – z trudem odezwałam się chrapliwym, nieswoim głosem.

– Pawełek? Tu ojciec! – usłyszałam po drugiej stronie głos starego mężczyzny.

„Pawełek? Mnie nazywają inaczej!" – przemknęło mi przez głowę. „Ale, ale… Czyżbym miała aż tak męski głos?!”. Po czym stwierdziłam rzeczowo:

Dodzwonił się pan do niewłaściwej osoby, ja mam na imię Ewa.

– Ewa? A czy może pani poprosić do telefonu mojego syna? – dopytywał się głos.

– Yyyyyyy... Nie, nie mogę, bo go tutaj nie ma! Nawet go nie znam.

– Jak to, nie ma? Pojechał już po mnie na lotnisko? Bo widzi pani, stoję właśnie w hali przylotów, ale go nigdzie nie widzę.

„Boże! To ten facet od esemesa!" – uświadomiłam sobie. „Ten cały Pawełek wcale nie jedzie na lotnisko, bo nawet nie wie, że jego ojciec przyleciał innym lotem!”.

– Pana esemes omyłkowo trafił do mnie. Odpisałam, żeby pan sprawdził numer, z którym chciał się pan porozumieć – usiłowałam wyjaśnić sytuację jak najbardziej przejrzyście.

Postanowiłam pomóc temu panu

Jednak wcale mi się to nie udało. Przez kilka kolejnych minut trwała słowna przepychanka między mną a starszym panem, który za nic nie potrafił zrozumieć, że ten numer telefonu należy do mnie, a nie do jego syna, że ja nawet nie znam Pawełka, i że naprawdę nic na to nie mogę poradzić. W końcu starszy pan wyraźnie oklapł.

– Ale ja nie znam innego numeru telefonu, tylko ten! – powiedział żałośnie.

Był zagubiony, a ja nie umiałam mu pomóc.

– No to może pojedzie pan do syna do domu? Przed lotniskiem są taksówki – zaczęłam na poczekaniu wymyślać rozwiązania.

– Ale on mieszka za Warszawą... A ja nie mam polskich pieniędzy! Syn mnie zawsze ostrzegał prze taksówkarzami, że oszukują… – w głosie starszego pana zabrzmiały nutki panika. – Nie wiem, co zrobić – powiedział w końcu bezradnie. – W Sidney odprowadziła mnie do samolotu córka, tutaj miał mnie odebrać syn...

No cóż, faktycznie starszy pan znalazł się w nieciekawej sytuacji. W dodatku zaczęłam podejrzewać, że jest nie tylko sędziwy, ale może też chory. Na przykład na demencję? Właściwie powinno mnie to guzik obchodzić. Tak uznałam w pierwszym odruchu. Jednak po krótkiej chwili... nagle poczułam się za niego odpowiedzialna. „Mogłabym go stamtąd zabrać” – uznałam w końcu. Zwłaszcza że mieszkam nie tak daleko od lotniska.

– Proszę poczekać w hali przylotów, podjadę po pana – rzuciłam do telefonu. 

– I zawiezie mnie pani do Pawła?! – ucieszył się mój rozmówca.

– Zawiozę – obiecałam.

Wyskoczyłam z łóżka. Ubieranie się zajęło mi nie więcej niż pół minuty – dżinsy plus ciepła kurtka. Narzuciłam ją na bluzę z polaru, w której spałam. Potem biegiem na parking do mojego autka. Na szczęście mimo całkiem solidnego mrozu odpaliło od razu.

W hali przylotów kłębił się tłum, ale od czego miałam numer telefonu starszego pana? Zadzwoniłam do niego i powiedział mi dokładnie, gdzie stoi. Na jego widok stwierdziłam, że po pierwsze, był faktycznie stary, a po drugie, musiał być kiedyś przystojnyMiał trzy wielkie walizki, które z trudem upchnęłam do swojej fabii. Jedną musiałam położyć na tylnym siedzeniu.

– A Paweł mówił, że ma mercedesa... – powiedział starszy pan z westchnieniem, próbując zmieścić swoje długie, kościste nogi przed przednim siedzeniem mojego autka.

Pozostawiłam tę uwagę bez komentarza.

– To gdzie jedziemy? – zapytałam, modląc się, żeby na pewno znał dokładny adres.

Różnie to przecież może być...

– Tutaj! – starszy pan drżąca ręką podał mi kopertę, na której był adres zwrotny.

Odczytałam nazwę podmiejskiej miejscowości. Na szczęście nie było to bardzo daleko. Głupie sześćdziesiąt kilometrów. Ruszyłam.

Nie miałam grosza przy duszy

Po drodze starszy pan bardzo się rozgadał i zaczął mnie zabawiać rozmową o tym, jakie wspaniałe ma dzieci, no i oczywiście wnuki. Bardzo ciekawie mówił również o Australii, więc stwierdziłam, że z jego głową w sumie nie jest najgorzej. Lepiej pamiętał minione wydarzenia niż bieżące, jednak jego opowieści słuchałam z wielkim zainteresowaniem.

Na miejsce zajechaliśmy dobrze po drugiej w nocy. Dom był pogrążony w ciemnościach, więc się trochę obawiałam, że nikt nam nie otworzy. Kiedy podeszłam do furtki, po drugiej stronie zaczął jazgotać pies. Nacisnęłam dzwonek w domofonie. Żadnego odzewu. Nacisnęłam znowu. I znowu...

– Słucham? – usłyszałam w końcu zaspany męski głos.

– Ja... Czy pan Paweł? Przywiozłam z lotniska pańskiego ojca – rzuciłam.

– Ojca? Słucham? – głos tak jakby lekko otrzeźwiał. – Już otwieram!

Na progu domu rozbłysły światła, rozległ się brzęczyk. Furtka ustąpiła. Potem nastąpiło okropne zamieszanie. Starszy pan witał się z synem (na oko w wieku 50 lat). Syn, cały w nerwach, zarzucił go pytaniami, tłumaczył się, czemu nie było go na lotnisku, przepraszał, że nie dostał wiadomości. W końcu wyładował walizki. Stałam na uboczu i czułam się zbędna.

Dziękuję pani – rzucił do mnie w przelocie niebywale zaaferowany pan Paweł.

Tylko skinęłam głową i w tej samej chwili za całym towarzystwem zamknęły się drzwi. Zostałam sama w ciemnościach nocy. Z westchnieniem wsiadłam do auta. Włączyłam silnik. Kontrolka BRAK PALIWA rozświetliła na czerwono moją twarz.

– Jasny gwint! – zaklęłam pod nosem.

No tak, na rezerwie nie dojadę do domu, a... nie miałam przy sobie pieniędzy! Jadąc  na lotnisko, chwyciłam tylko kluczyki do samochodu i dokumenty wyjęte z wizytowej torebki, którą miałam na weselu. „I co teraz?” – rozejrzałam się bezradnie. Nie miałam wyjścia. Znowu podeszłam do furtki i przy akompaniamencie szczekania psa nacisnęłam dzwonek.

– Tak? – rozległ się ponownie męski głos, ale jakby młodszy.

Wyłuszczyłam sprawę. Głos wyraził swoje zdziwienie, jednak dodał, że zaraz spróbuje zadziałać. I znów zajaśniały światła przed domem, otworzyły się drzwi i wybiegł pan Paweł.

– Boże, jakże ja panią przepraszam! Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem panią zapytać, ile jestem winien za przywiezienie ojca. Straszny ze mnie cham!

– Nic mi nie jest pan winien – wzruszyłam ramionami. – Nie jestem taksówką, spełniłam tylko swój... no, powiedzmy, obywatelski obowiązek. Szkopuł w tym, że teraz sama nie mam jak dostać się do domu, bo jadę na rezerwie benzyny.

– Ja... Już pani płacę…

Pan Paweł zaczął się gwałtownie macać po kieszeniach, ale miał na sobie kurtkę, a pod spodem piżamę. W spodniach od piżamy raczej nikt nie trzyma portfela.

I kiedy sytuacja zrobiła się już naprawdę groteskowa, w drzwiach domu pojawił się ktoś jeszcze. Jakiś wysoki, młody mężczyzna.

– Tato, ja mam pieniądze – powiedział.

Nie trzeba? Ależ jestem głupia!

Poznałam głos, z którym przed chwilą rozmawiałam. Należał do bardzo atrakcyjnego trzydziestolatka. Serce mi zadrżało…

– Bardzo pani dziękuję w imieniu całej rodziny – powiedział, zbliżając się do mnie.  – Dziadek ma... No wie pani, kłopoty z pamięcią. I ze współczesną techniką. Gdyby nie pani pomoc, pewnie by do nas nie dotarł.

– Drobiazg – bąknęłam.

– Proszę, to pieniądze na benzynę – wyciągnął do mnie rękę z banknotem.

Wzięłam je z wahaniem.

Chciałbym się jakoś pani odwdzięczyć...

– Nie trzeba – wydukałam przejęta. –  Muszę już jechać, mam jutro rano zebranie.

Pokiwał głową i pożegnaliśmy się. Już na stacji benzynowej pomyślałam: „Boże, ostatnia idiotka ze mnie! Dlaczego powiedziałam, że nie trzeba? Mogłam pozwolić mu się odwdzięczyć! Przecież chciał...”. Z sercem rozdartym żalem dojechałam do domu. Zasnęłam ze łzami w oczach.

Rano na zebraniu czułam się wymięta, chociaż ze wszystkich sił starałam się zachować przytomność umysłu. Brak snu i nocne emocje dały mi się we znaki. A także świadomość, że pokpiłam sprawę z tym przystojniakiem. „Może jeszcze nic straconego? Mam przecież numer do jego dziadka. Zawsze mogę zadzwonić i zapytać, jak starszy pan się czuje“ – kombinowałam przez całe zebranie. Ale czułam, że nie powinnam się tak narzucać.

Już jadąc do domu, wciąż biłam się z myślami, gdy nagle zadzwoniła moja komórka i wyświetlił się znany mi numer. Ale zamiast starszego pana usłyszałam w telefonie głos jego wnuka. Moje serce wywinęło koziołka.

– Dzień dobry... Mam wyrzuty sumienia, że tak po prostu pozwoliłem pani odjechać... To znaczy, chciałbym się jednak jakoś zrewanżować... – powiedział.

Odetchnęłam głęboko.

– Może kino w najbliższą sobotę? – zaproponował nieśmiało.

– Dobrze – odparłam, a kiedy się rozłączyliśmy, uśmiechnęłam się do siebie.

I pomyślałam, że życie singielki czasem też jest fajne. Wtedy, gdy poznaje kogoś ciekawego i znowu budzi się w niej nadzieja. Z Maćkiem spotykamy się już od trzech lat, a w sierpniu bierzemy ślub. I pomyśleć, że zeswatał nas jego dziadek...

Czytaj także:
„Wściekałam się, że przy dziecku nie mam czasu umyć włosów, a teściowa lata po kosmetyczkach. To niesprawiedliwe”
„Myślałam, że kobieta po 40-stce nie ma już szans na randki i zamążpójście. Zaczęłam się więc przyjaźnić z emerytami”
„Sama zaprzepaściłam wielką miłość. Pogodziłam się z losem staruchy z kotami, jednak życie miało na mnie inny plan”

Redakcja poleca

REKLAMA