„Patrzyłam jak przyjaciółka stacza się na dno, ale nie mogłam jej pomóc. Wiedziałam, że nie doczeka jesieni życia”

zmartwiona kobieta fot. Getty Images, mother image
„Próbowałam ją namawiać, żeby to rzuciła, prosiłam, perswadowałam, przytulałam i płakałam razem z nią. Przez chwilę udawało jej się nie pić, potem wracała do nałogu. Tydzień spokoju, po czym miesiąc picia”.
/ 11.10.2023 22:00
zmartwiona kobieta fot. Getty Images, mother image

Przyjaciele nie muszą widywać się codziennie, ich więzi nie zniszczą ani czas, ani odległość… Może to uczynić jedynie śmierć, dlatego ja musiałam zrobić wszystko, żeby moja przyjaciółka nie umarła.

Znałyśmy się od zawsze

Z Wandą znałyśmy się od podstawówki. Mieszkałyśmy w jednej klatce, na tym samym piętrze i czasami więcej przesiadywałam w jej mieszkaniu niż we własnym. Skończyłyśmy to samo liceum, a potem dałyśmy sobie spokój z dalszą nauką. Każda z nas wyszła za mąż, poszła do jakiejś pracy, urodziła dzieci i wyprowadziła się w jakieś inne miejsce. Ja zostałam w centrum, Wanda przeniosła się do niewielkiego domku pod miastem, który dostała w spadku po zmarłej ciotce.

Nigdy jednak nie straciłyśmy ze sobą kontaktu. Nadal byłyśmy przyjaciółkami, tyle że widywałyśmy się dużo rzadziej. Muszę jednak przyznać, że bardziej z mojej winy. To Wanda pamiętała o wszystkich moich świętach: imieninach, urodzinach, rocznicach. Nie tylko moich – nawet moich dzieci. To ona dążyła do tego, żeby więź między nami się nie zerwała. Ja, zaganiana bardziej od niej, potrafiłam zapomnieć nawet o jej imieninach. Potem dzwoniłam dwa dni później i przepraszałam. Ona niezmiennie odpowiadała:

– Daj spokój. To nic nie znaczy. Przecież wiem, że mi dobrze życzysz…

I wtedy zawsze przypominało mi się zasłyszane gdzieś powiedzenie, że przyjaciel to taki człowiek, z którym możesz nie widzieć się wiele lat, a gdy się przypadkiem spotkacie, macie wrażenie, jakbyście pożegnali się wczoraj. Dla własnego wytłumaczenia powtarzałam to Wandzie bezustannie. Ona zaś przytakiwała, jakby wcale nie mając do mnie żalu.

Powiedziała mi o chorobie

W którymś momencie poszłam na zaoczne studia. Próbowałam namówić też Wandę, ale zawsze odpowiadała, że do wychowania dzieci jej to niepotrzebne, a nic innego w życiu nie przewiduje robić. Przez tych parę lat widziałyśmy się może ze trzy razy. Czasem dzwoniłyśmy.

Kiedy skończyłam studia, któregoś dnia po południu nieoczekiwanie wpadła do mnie. Wyglądała fatalnie – schudła, miała wory pod oczami, drżące ręce.

– Wandzia, co ty tu robisz? Co się dzieje? – zapytałam zaniepokojona.

– Masz coś do picia? – rzuciła tylko.

– Herbatę, kawę?

– Nie, coś do picia.

Zrozumiałam.

– Wino i jakąś słodką śliwówkę.

– Daj śliwówkę. Piję – powiedziała.

– Rany boskie… Dlaczego?

– A bo to wiadomo, dlaczego człowiek pije? Taka choroba – zaśmiała się i zaraz potem rozpłakała w moich ramionach.

Nie mogę sobie z tym dać rady. Wiesz, że dwa razy byłam już na dołku?

Nalałam jej jeden kieliszek i zaparzyłam mocnej kawy, a ona opowiedziała, co i jak: wpadła w depresję, zaczęła pić. Pomagało, ale potem było gorzej, wiadomo. Wanda zawsze sama dawała sobie radę z najgorszymi problemami, zaciskała zęby i szła do przodu. Nie cierpiała użalania nad sobą. Fakt, że przyszła do mnie, świadczył o tym, że jest bardzo źle. Jeśli Wanda szukała pomocy – gorzej być u niej nie mogło.

Nie wiedziałam, co robić. Żadne przekonywanie ani podpowiadanie rozwiązań nie wchodziło w grę. Musiała sama zdecydować o jakichś krokach, które by ją wyciągnęły z dna. I sama doskonale o tym wiedziała.

– Nic mi nie pomożesz, Majeczko. Ja muszę sama. Ale na razie nie potrafię, więc pozwól, że czasem wpadnę się wyżalić. I nie wyrzucaj mnie, jeśli będę napita, co?

Zapewniłam ją, że tak by się nie mogło zdarzyć, żeby przychodziła do mnie, kiedy tylko zechce, nawet gdybym miała wyrzucić Andrzeja z domu, abyśmy mogły pogadać. Mój mąż jednak rozumiał, co się dzieje, i Wanda u nas w domu nigdy nie usłyszała słowa dezaprobaty.

– Bo wiesz, Maju – mówiła – ja się chyba wypaliłam. Po co żyć? Dzieciaki odchowane, poszły w świat, nawet wnuka mam, wiesz przecież – rozpromieniła się na chwilę. – Ale co ze mną dalej? Co ja mam ze sobą robić? Pamiętasz taki dowcip o ruskim pułkowniku, który się zastrzelił? A na stole znaleziono karteczkę pożegnalną z tekstem: „Znudziło mi się ubierać i rozbierać”. Więc ja tak mam.

Nigdy się nie poddawała

Odprowadzałam ją do zamówionej taksówki, przerażona, co będzie z nią dalej. Była rozbita całkowicie. Wiedziałam jednak, że jeśli sama dojdzie ze sobą do ładu – to sobie poradzi. Jeżeli nie – to koniec. Nikt jej nie pomoże. Wanda była uparta. Jeśli coś postanowiła – dążyła do tego niemal po trupach. Cel musiał zostać osiągnięty, nie było zwolnień. Tak samo, gdy coś obiecywała, dawała słowo, że coś zrobi – jak mówiła: „Choćby skały srały”, sprawa musiała zostać doprowadzona do końca.

Pamiętam, przyjechała kiedyś do nas z rodziną z wizytą – zobaczyła u mnie na ścianie puste miejsce między kwiatami. Powiedziała wówczas, że w to miejsce idealnie pasowałaby taka drewniana sowa, którą widziała w galerii, tam gdzie mieszkała.

– Już ją tu masz – powiedziała, wychodząc, i dopiero później od jej męża dowiedziałam się, ile było z tym korowodów.

Otóż sowy nikt przez rok nie kupował, ale kiedy Wanda przyszła do galerii
– sowy już nie było. Okazało się, że kupiła ją pewna pani z Warszawy. Ale że słowo jest słowo – Wanda po danych ze sklepu dotarła do tej kobiety, odkupiła od niej sowę, oczywiście przepłacając, a potem przywiozła do mnie razem z półeczką, którą zamontowała między kwiatami, i tam sowę posadziła.

– No i jest – powiedziała.

Nigdy bym nie wiedziała, ile trudu i pieniędzy ją to kosztowało. A ja nie prosiłam przecież o to. Wanda postanowiła jednak, że ofiaruje mi tę swoją wizję mojego zakątka pokoju i tak zrobiła. Pewnie gdybym protestowała, uszanowałaby moje życzenie – w przyszłości, nauczona doświadczeniem, byłam bardziej kategoryczna.

Wreszcie stanęła na nogi

Więc teraz byłam przekonana, że sama poradzi sobie z tym piciem. Ale długo nic się nie działo. Rozmawiałam z mężem Wandy – rozkładał bezradnie ręce. Próbował różnych sposobów, wykorzystywał nawet wnuki, żeby dać jej jakiś punkt zaczepienia do dalszego życia. Nic nie pomagało.
Cierpiałam, patrząc na nią, kiedy przychodziła podpita. Próbowałam ją namawiać, żeby to rzuciła, prosiłam, perswadowałam, przytulałam i płakałam razem z nią.

Przez chwilę udawało jej się nie pić, potem wracała do nałogu. Tydzień spokoju, po czym miesiąc picia. Wtedy Wanda przychodziła do mnie. Czasami pożyczyć pieniądze. Byłam w rozterce, nie wiedziałam, czy powinnam jej pożyczać. Przecież zdawałam sobie sprawę, że to na wódkę. Ale gdy kiedyś powiedziałam, że nie mogę jej dać pieniędzy, bo wiem, że przepije, odpowiedziała tylko: „To ukradnę”.

To był szantaż, ale mu ulegałam. Bardzo bałam się o nią… Aż któregoś dnia, po pół roku Wanda przyszła trzeźwa.

– Nie piję – oznajmiła od progu. – Już naprawdę. Rzuciłam.

Nie chciałam uwierzyć, ale pamiętałam, że jeśli ona coś postanowi – doprowadza to zawsze do końca. I rzeczywiście – przestała.

– Chodzę na zajęcia, robię program dziesięciu kroków, powoli wychodzę.

Skuteczność jej działania była tak wielka, że po kolejnych sześciu miesiącach została trenerem w miejscu, w którym zaczynała swój odwyk. Jako wolontariuszka pracuje teraz z innymi alkoholikami. Nie dotyka żadnego alkoholu, nie pije ani kropli. Podziwiałam ją ogromnie i mówiłam jej to wiele razy.

– No co ty, Majka! Nic wielkiego. Musisz tylko chcieć. Przecież tak naprawdę wszystko w tym życiu zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli bardzo chcesz – możesz z każdej choroby wyzdrowieć…

Miała ukryty talent

Wanda znalazła sobie też hobby. Trochę był to przypadek, trochę chęci do tej pory w niej drzemiące, teraz obudzone do życia. Zainspirowała ją sowa, którą mi kiedyś kupiła, i fakt, że na ich działce burza zwaliła wielką lipę, na szczęście obok domu.

Moja przyjaciółka zaczęła najpierw malować obrazki na drewnie, a potem rzeźbić. Najpierw przedziwne korzenie, a potem bardzo wyraźnie postacie. Byłam zdumiona, jakie osiągała efekty. Co niedzielę jeździła na bazar na Kole i tam wyszukiwała stare deski i fragmenty mebli. Potem zaglądała do sklepu plastyków, kupowała pędzle i farby. Czyściła deski i robiła z nich cudeńka. Dostałam od niej piękne słoneczniki namalowane na starej krajalnicy. Wiszą w domu i każdy pyta, kto to namalował, chcąc dotrzeć do autora i kupić dla siebie podobne dziełko.

Ale Wanda nie sprzedała ani jednej rzeczy, którą zrobiła. Żadnej nie chciała oddać do galerii, chociaż nie przelewało im się, a na tych cudeńkach mogła podreperować rodzinny budżet. Zawsze jednak, kiedy proponowałam, że się tym zajmę – słyszałam:

– Nie. Nie robię tego na sprzedaż.

Na moje najbliższe imieniny przytargała półtorametrowy pakunek. Z windy pomagał jej go wynosić mąż. Kiedy rozwinęłam papier – oniemiałam z zachwytu. Na prawdziwej desce, wypukłej z jednej strony, namalowana była naga Ewa zrywająca z drzewa jabłko. Jej pupa wypadała akurat na autentycznym sęku, tworzyła więc bardzo kuszącą wypukłość, podobnie jak piersi, również usytuowane na sękach.

Rzuciłam się Wandzie na szyję.

– Matko, jakie to piękne – wykrzyczałam. – Dziękuję, Wandeczko!

– Dobra, dobra, daj spokój. Ja wiem, że to nie arcydzieło. Taki trochę kicz. Jakby ci się nie spodobał – możesz go spokojnie spalić. To tylko drewno.

– Zwariowałaś! Jest przecudna!

– Co możesz innego powiedzieć…

Ależ naprawdę, Wanda, to jest ekstra.

Popatrzyła na mnie zrezygnowana:

– No, jeżeli rzeczywiście ci się podoba…

– Oczywiście! – wpadłam jej w słowo.

– …to muszę ci dorobić Adama do niej, żebyś miała komplet.

– Nie żartuj, to za dużo pracy i czasu, żebyś mi darowała dwa takie prezenty.

Ani mi się waż! – zastrzegłam.

– Przecież mnie znasz! Powiedziane – wykonane – zakończyła dyskusję.

Cholera, faktycznie wiedziałam, że tak będzie, i nie mogłam sobie darować, że zapominając o tym, nie pohamowałam nieco swojego zachwytu. Ale skąd mogłam wiedzieć, że wpadnie na taki pomysł?

– Do twoich urodzin nie zdążę, ale na następne imieniny szukaj miejsca dla Adama. Dużo czasu zajmuje wyszukanie właściwej deski. Wiesz… żeby wypukłości się zgadzały – roześmiała się na cały głos.

Miałam nadzieję, że jej się uda

Trzy miesiące później zadzwonił do mnie Janek, mąż Wandzi, i roztrzęsionym głosem powiedział, że moja przyjaciółka leży w szpitalu nieprzytomna. Nie pytałam o nic, tylko o adres szpitala, i natychmiast tam pojechałam, rzucając wszystkie rozpoczęte domowe roboty.

Pod salą OIOM-u czekał już Janek.

– Rany boskie, co się stało? – wykrzyczałam. – Miała wypadek?!

– Wyszła do śmietnika z kubełkiem. Nie było jej przez parę chwil. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że leży na ścieżce – Janek mówił drżącym głosem. – Wybiegłem, po drodze od razu dzwoniąc po pomoc. Leżała nieprzytomna, ale oddychała. Próbowałem ją ratować, robić sztuczne oddychanie. Do czasu, aż przyjechało pogotowie. Zabrali ją do szpitala, a ja pojechałem samochodem. Teraz czekam. Nic na razie nie wiadomo.

Czekałam razem z nim, kilka godzin, póki nie przyszedł lekarz i nie przekazał nam złej nowiny. Wanda była w śpiączce. Nie wykluczał, że nastąpiły zmiany w mózgu. Serce pracowało na ćwierć swoich możliwości, było mocno zniszczone. Wanda leżała pod respiratorem. Lekarz kazał nam iść do domu, bo nic więcej tu nie wskóramy. Dopiero rano będzie coś wiadomo. Wyciągnęłam na siłę Janka i pojechaliśmy do nas. Kazałam mu zanocować i postanowiłam, że rano pojedziemy razem do szpitala.

Wanda się nie wybudziła. Wyniki nie były dobre. Lekarz zalecał cierpliwość…
Przez dwa miesiące Janek siedział przy chorej niemal codziennie. Ja zaglądałam rzadziej. Kiedy byliśmy przy niej, staraliśmy się rozmawiać z nią, jakby była przytomna. Janek opowiadał o domu, ja przekazywałam jej plotki o znajomych. Lekarz zalecał stałą rozmowę, twierdząc, że Wanda słyszy, co się do niej mówi, tylko nie ma możliwości reagowania na nasze opowieści.

Sugerował, żebyśmy w rozmowie próbowali znaleźć coś, co mogłoby doprowadzić do przełomu, do tego, żeby sprowokować ją do jakiejkolwiek reakcji. Janek mówił więc o wnukach, ja, że jest im bardzo potrzebna. Żadne argumenty ani podstępy nie były jednak w stanie uczynić czegokolwiek, żeby Wanda złapała z nami choćby najmniejszy kontakt.

Po dwóch miesiącach sytuacja niewiele się zmieniła. Pocieszaliśmy się nawzajem, że przecież ludzie wychodzą ze śpiączki nawet po latach, że trzeba czekać. Nadal więc staraliśmy się ten jednostronny kontakt utrzymywać. Tak zresztą mówią wszyscy fachowcy od śpiączki. Nie zniechęcać się brakiem reakcji – mówić, jakby się prowadziło dialog.

Wiedziałam, co mam powiedzieć

Któregoś dnia wróciłam do domu i stanęłam przy ostatnim prezencie od przyjaciółki, Ewą zrywającą jabłko. Patrzyłam, patrzyłam i dziwiłam się, skąd nagle u niej taki talent się wziął, przecież nigdy nic z rysunkiem, a tym bardziej rzeźbą, nie miała do czynienia. Więc skąd? Może takie talenty czasami w nas drzemią i objawiają się w dojrzałym wieku. Przecież wiele dzieł mistrzów powstało, gdy ich autorzy wchodzili już w smugę cienia.

Przyglądałam się namalowanej dziewczęcej postaci i tak sobie myślałam, że powinien tu być jednak jeszcze Adam. Przecież to jabłko zerwała dla niego. I w tym momencie przypomniałam sobie obietnicę Wandy, że mi tego Adama namaluje. Obiecała mi to, a więc musi się z tej obietnicy wywiązać, „choćby skały srały”. Choćby… choćby leżała w śpiączce!

Nie mogłam doczekać się kolejnego dnia, w nocy nie zmrużyłam oka. Rano, kiedy tylko uznałam, że skończył się obchód, pobiegłam do szpitala i wsunęłam się do sali, w której leżała Wanda. Złapałam ją za rękę.

– Cześć, Wandziu! – powiedziałam energicznie, siadając jak zwykle na stołeczku obok szpitalnego łóżka.

Najpierw zaczęłam codzienne ple-ple. Po chwili jednak ścisnęłam mocniej rękę Wandy i powiedziałam:

Te twoje obietnice są gówno warte! Obiecałaś mi namalować Adama do Ewy, którą dostałam od ciebie na imieniny, i co? Leżysz tu i się byczysz, a Ewie smutno! Zawsze do tej pory, jak coś obiecałaś – to było święte! I co? Teraz widać, że twoje słowo nic nie znaczy! – gderałam.

Nie wiedziałam, czy robię dobrze, czy nie będzie to jakiś szok dla niej, kiedy tak ostro pojadę. Bałam się, zarazem czułam jednak, że może ten zarzut wyprowadzi ją z równowagi i będzie chciała zareagować. Pilnie ją obserwowałam.

Twarz lekko jej drgnęła i jakby trochę poczerwieniała. Ręka przesunęła się w moim kierunku, ale zaraz opadła. Z jej gardła wydobył się jakiś cichy bulgot, po czym Wanda nagle znieruchomiała. Nie umiałam odczytywać zapisów na szpitalnym komputerze nad łóżkiem, wystraszona pobiegłam więc do pielęgniarki, mówiąc, że coś się dzieje z pacjentką. Siostra spojrzała na komputer.

– Podskoczyło jej ciśnienie, wreszcie do właściwego – pokręciła głową z niedowierzaniem – no i wzmogło się chwilowo oddychanie. Ale to za duży wysiłek, wszystko naraz… Straciła przytomność. Ale zaraz będzie dobrze, spokojnie – uspokoiła mnie, widząc, jak zbladłam.

Wystraszyłam się ogromnie. Kiedy godzinę później przyszedł Janek – nie przyznałam się do swojej „rozmowy” z Wandą. Przekazałam jedynie informację, że wszystko po staremu i pod kontrolą.

Nazajutrz nadrabiałam domowe zaległości i nie zamierzałam odwiedzać Wandy. Trochę też, przyznam się, ze strachu po wczorajszym nieodpowiedzialnym wyczynie. Obawiałam się, że mogłam poważnie zaszkodzić przyjaciółce.

Tymczasem w południe zadzwonił telefon. Janek radosnym głosem zawiadamiał mnie, że Wanda przebudziła się na chwilę, ale zaraz potem zasnęła. Lekarze byli zdziwieni taką reakcją, lecz definitywnie potwierdzili, że ten sen nie jest już śpiączką, i że powinna po południu się obudzić. Cieszył się jak dziecko. Nim zakończył rozmowę, zapytał mnie jeszcze:

– Słuchaj, nie wiesz przypadkiem, o co chodzi? Kiedy się obudziła, otworzyła oczy, próbowała mnie ścisnąć za rękę, chociaż nie miała wcale siły, i powiedziała coś, czego nie rozumiem, ale wyraźnie to usłyszałem, bo powtórzyła to dwa razy: „Adam, muszę Adama, muszę Adama…”.

Czytaj także:
„Mój mąż, podstarzały bawidamek, wyrwał sobie panienkę w sanatorium. Mdliło mnie na myśl o ich starczych harcach”
„Przeczytałam pamiętnik córki. Jej dzieciństwo było horrorem, a ja nie miałam pojęcia, że żyję z tyranem pod jednym dachem”
„Po rozwodzie dotarło do mnie, że kocham żonę. Nie mogłem znieść myśli, że inny dotyka jej skóry i pieści jej ciało”

Redakcja poleca

REKLAMA