„Pani Irena tyrała na 3 etatach, żeby utrzymać syna, a mały biegał samopas. Urzędnicy postanowili odebrać jej dziecko”

matka, której chcą odebrać dziecko fot. Adobe Stock, nenetus
„– Moja mama była dzieckiem z kluczem na szyi – powiedziałam. – Rodzice pracowali, więc babcia wyprawiała mamę do szkoły i widziały się dopiero wieczorem. Mama miała 7 lat i sama wracała z lekcji, po drodze robiła zakupy. W wieku 12 lat odbierała brata z przedszkola. A jednak wyrosła na porządnego człowieka. Takie były czasy, takie warunki”.
/ 02.10.2022 16:30
matka, której chcą odebrać dziecko fot. Adobe Stock, nenetus

Pamiętam ten dzień, kiedy poczułam, że mam dosyć. Że nie wytrzymam ani jednej smutnej historii więcej. Muszę natychmiast przestać żyć cudzym życiem i wrócić do własnego. To było wtedy, kiedy po raz kolejny siedziałam przed pracownikiem opieki społecznej, obok mnie trzęsła się tamta kobieta, Irena T. i błagała:

– Pani Aldono, pani wytłumaczy temu panu, że ja nie mam innego wyjścia. Muszę robić to, co robię, żeby moje dziecko miało co jeść. Żeby miało się w co ubrać… Proszę!

– Już tłumaczyłam – westchnęłam.

– To jeszcze raz. Pani opowie, jak mój mąż mnie bił, a potem zostawił…

– Już mówiłam.

– Ale może on nie zrozumiał! – jęknęła. – Może spróbuje pani jeszcze raz. Powoli i wyraźnie…

Kobieta patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem, usta jej drżały. Dobrze wiedziała, że facet mnie zrozumiał, ale nie chciała w to uwierzyć. Nadzieja umiera ostatnia.

U nas wszyscy biegali z kluczem na szyi

Popatrzyłam na pracownika austriackiej opieki społecznej. Przeszłam na niemiecki.

– Czy jest jakaś szansa, że nie zabiorą jej dziecka? Przecież ona robi wszystko, żeby zapewnić mu byt. Pracuje w trzech miejscach…

– Jak pani doskonale wie – przerwał mi – w tym właśnie problem. Ta pani nie ma czasu na dziecko. Siedmiolatek sam wraca ze szkoły z kluczem na szyi, siedzi w domu, chodzi do kolegów, nikt się nim nie opiekuje.

– To mądry chłopiec. A poza tym w Polsce kiedyś tak wychował się niemal cały naród – wiedziałam, że przeginam, ale kiedy brakuje rozsądnych argumentów, pozostają te emocjonalne, oparte na tradycji.

Niestety, nie zawsze działają.

Pani chyba żartuje.

Patrzył na mnie z niesmakiem. Wymuskany, z sygnetem na palcu, kompletnie oderwany od rzeczywistości świata, którym z obowiązku się zajmuje. Poprzednia pracownica, która niestety odeszła na emeryturę, miała więcej zrozumienia dla takich sytuacji, chociaż… w tym wypadku chyba też niewiele dałaby radę zrobić.

Moja mama była dzieckiem z kluczem na szyi – powiedziałam. – Jej rodzice pracowali, babcia w sklepie, dziadek na dwie zmiany w narzędziowni. Babcia wyprawiała mamę do szkoły i potem widziały się dopiero po ósmej wieczorem. Mama miała siedem lat i sama wracała z lekcji, po drodze robiła nawet drobne zakupy. W domu miała kanapki albo szła na wykupiony obiad do sąsiadki. I tak przez całą szkołę podstawową, osiem lat. Urodził się jej braciszek, więc i nim się czasem zajmowała. W wieku 12 lat odbierała go z przedszkola. A jednak wyrosła na porządnego człowieka i nigdy nie miała pretensji do rodziców, że tak było. Bo inaczej nie mogło być. Takie czasy, takie warunki.

– Współczuję – powiedział obojętnym tonem. – Tyle że teraz mamy inne czasy i inne warunki…

– Nie – tym razem ja mu przerwałam. – Warunki są podobne. Jeśli ta kobieta nie będzie pracowała na trzech etatach, nie uda jej się zarobić na utrzymanie swojego dziecka.

– Dlatego państwo chce jej pomóc.

– Odbierając synka?

– Zapewniając mu opiekę.

On kocha matkę, a ona jego.

– Nie wątpię – westchnął urzędnik. – Proszę zrozumieć. Tutaj jest cywilizacja. Działamy zgodnie z prawem. Pani T. – strasznie pokaleczył nazwisko, jak każdy Austriak – dostała ostrzeżenie. Teraz musi zrobić to, czego wymaga prawo Austrii. Może też wrócić do swego kraju.

Spojrzałam na panią Irenę. Zrozumiała, że nic nie wskórałam.

– Przykro mi. Może ktoś z konsulatu pomoże… – powiedziałam.

– Dziękuję, pani Aldono… – szepnęła, ledwo powstrzymując łzy.

Kiwała głową jak popsuta lalka. Rozpadała się wewnętrznie.

Mieszkała w Austrii od siedmiu lat. Przyjechali z mężem za pracą. On zaczepił się na budowie, ona sprzątała. Zarabiali tyle, że w przeliczeniu na złotówki wychodziła niezła sumka. Ale nie wydawali pieniędzy w Polsce, tylko tu, w Austrii, więc to wcale nie były kokosy. Może gdyby on nie zacząć pić, a ona nie zaszła w ciążę, zrealizowaliby plan – popracowali pięć lat, zaoszczędzili, w Polsce zbudowali dom, założyli firmę sprzątającą…

I pomyśleć, że przyjechałam tylko na narty...

On w końcu odszedł, zostawiając ją z dzieckiem. Nie miała dokąd wrócić. By zapłacić za wynajętą klitkę, za przedszkole, szkołę, życie, pracowała od rana do nocy. I rzeczywiście jej dziecko wychowywało się same. W Polsce zapewne nie miałaby z tego powodu żadnych problemów. Tutaj jednak panowały zupełnie inne zasady. Ktoś „życzliwy” na nią doniósł. Dostała ostrzeżenie, ale co mogła zrobić? Jako że nie znała niemieckiego, chodziłam z nią i robiłam za tłumacza, pisałam podania, wnioski.

Nie tylko jej. Również Rajmundowi z Zabrza, który złamał nogę i nie miał ubezpieczenia. Kasi z Inowrocławia, która przyjechała tańczyć, a trafiła do podejrzanego lokalu ze striptizem i zabrali jej dokumenty. Lucjanowi z Podgórzyna, któremu austriacki pracodawca dawał połowę obiecanego wynagrodzenia, czy Michalinie z Łodzi, która na szybkiej randce zakochała się w piekarzu, i chciała sprawdzić, czy to nie jakiś oszust. Zabawna historia, ale to wyjątek. Większość ludzi potrzebuje tłumacza, bo ma problemy. Tak jak Irena.

Widziałam, jak zapada się w sobie, gdy wreszcie dotarło do niej, że zabiorą jej ukochane dziecko. Miała 35 lat, ale wyglądała na pięćdziesiąt. Nie mogłam na to patrzeć. Miałam dość. I pomyśleć, że chciałam tylko pojeździć na nartach…

Cztery lata wcześniej skończyłam studia – oceanografię. Marzyłam o tym, by pracować w laboratorium chemicznym, chociażby w oczyszczalni. Przez kilka miesięcy szukałam pracy, składałam CV, byłam gotowa pracować i w Gdyni, i w Rzeszowie… ale nikt mnie nie potrzebował.

Pamiętam, siedziałam na kanapie w jednej z warszawskich księgarni i czytałam książkę wyjętą z półki. Obok mnie usiadła jakaś dziewczyna w kolorowych ciuchach. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie Polka. Zagadałam do niej. Miałam rację – Kanadyjka. Studentka w podróży po Europie. Zaczęłyśmy rozmawiać po niemiecku, bo akurat ten język znam dość dobrze. Powiedziała, że przemieszcza się w grupie sześciu osób i właśnie wybierają się do Austrii na narty. Mają własny bus, a tam wynajęli domek. Zmieszczę się.

Nie miałam nic innego do roboty, byłam przybita brakiem pracy, więc zgodziłam się. „Tydzień luzu i zabawy z pewnością podniesie mi samoocenę, a może pracodawcy spojrzą na mnie innym wzrokiem” – myślałam.

Spodobało mi się w Austrii. Moi nowi znajomi po tygodniu pojechali dalej, do Włoch, a ja zostałam. Udałam się do Wiednia, bo słyszałam, że to jedno z najlepszych miast do życia. No cóż, z pewnością jedno z najpiękniejszych. Mogę godzinami chodzić po starym mieście, po przepięknych parkach i szerokich ulicach, które wyglądają, jakby zaprojektowano je dla znacznie większej populacji.

Zresztą podobno tak właśnie było. Za czasów cesarstwa austro-węgierskiego wyburzono ciasne uliczki centrum i zbudowano przestronne aleje  z wielkimi, pięknymi domami. Wierzono, że w Wiedniu będzie wkrótce mieszkać 5 milionów ludzi! Ale potem przyszła wojna i wielkie cesarstwo zniknęło z mapy świata…

Zaczepiłam się jako kelnerka w kawiarni. Wynajęłam pokój i zaczęłam się zastanawiać, co dalej zrobić ze swoim życiem. Wrócić do Polski? Ale do czego? Do rodziców, którzy patrzą na mnie z coraz większym zniecierpliwieniem, bo muszą mnie utrzymywać? Do przyjaciół, którzy już się urządzili, pracują i nie mają dla mnie czasu? Nie, chciałam wreszcie stanąć na własnych nogach, a skoro w Polsce  mi się to nie udało, może uda się tutaj.

Ile można słuchać smutnych opowieści?

Po miesiącu pracy w kawiarni wybrałam się na mszę do polskiego kościoła. Usiadłam w ławce obok jakiejś rodziny. W pewnym momencie usłyszałam szept. Żona mówiła mężowi, że niczego tu nie załatwią bez kogoś, kto będzie tłumaczył. Chodziło o ubezpieczenie. Tylko że tłumacze kazali sobie słono płacić…

Nie wiem, dlaczego zaproponowałam, że im pomogę. Może to atmosfera kościoła tak na mnie wpłynęła, a może po prostu miałam dobry nastrój. W każdym razie byli mi bardzo wdzięczni. Jeździłam potem z nimi do ubezpieczycieli, tłumaczyłam, pisałam wnioski i odwołania. Udało się – odszkodowanie zostało wypłacone. No i poszła fama, że jest taka, która pomaga i bierze niewiele. Co łaska.

Nie dorobiłam się majątku przez ostatnie trzy lata. Bardziej koszmarów sennych. Wychowałam się w rodzinie, która może nie była bardzo zamożna, ale nie zaznała biedy, alkoholizmu, chorób. Dlatego nawet jeśli wiedziałam, że nieszczęścia chodzą po ludziach, to ci ludzie zazwyczaj mieszkali daleko ode mnie. W tym kraju byli tuż obok. I wciągali mnie w swoje smutne życie.

Aż pewnego dnia miałam dość. Dość kolejnej historii pobitej żony, zgwałconej dziewczyny czy robotnika, który spadł z dachu i okazało się, że pracodawca nie wykupił dla niego ubezpieczenia. Ile można słuchać takich opowieści?

Chodziłam po pięknym Wiedniu i nie widziałam już zabytków, parków ani szczęśliwych ludzi, tylko zjawy tych, którzy przyjechali tu po lepsze życie, a nadal było im źle. Albo jeszcze gorzej, bo na każdym kroku okazywano im, że nie są tu mile widziani. Wiem, że wielu Polakom się udało. Zazwyczaj tym, którzy mają wyuczony zawód, dobrze znają język albo po prostu mieli szczęście. Ja jednak obracałam się w całkiem innym środowisku. Więc pewnego dnia wyjechałam. Wróciłam do Polski. Do domu.

Czytaj także:
„Matka mojego chłopaka gardziła mną, bo pochodziłam z patologicznej rodziny. Postanowiłam, że ja jej jeszcze pokażę"
„Mąż jak ognia unikał prac domowych. Przez jego lenistwo ucierpiała nasza córeczka. O mały włos, a doszłoby do tragedii…”
„Mąż jak ognia unikał prac domowych. Przez jego lenistwo ucierpiała nasza córeczka. O mały włos, a doszłoby do tragedii…”

Redakcja poleca

REKLAMA