„Sam wychował 7 dzieci, a na starość został sam jak palec. Nie chciał być ciężarem”

samotny staruszek fot. iStock by Getty Images, Yaraslau Saulevich
,,– Ale co też pan opowiada! – pokręcił głową. – Ja bym miał własne dzieciaki do sądu podawać? – Jeżeli tak trzeba… – odparłem. – Własną krew po sądach włóczyć! Toż bym przecież w oczy im nie śmiał już nigdy popatrzeć… To dobre dzieci, tylko czasu nie mają, zarobione są”.
/ 30.04.2023 11:15
samotny staruszek fot. iStock by Getty Images, Yaraslau Saulevich

Pracowałem w służbach mundurowych, więc przeszedłem na emeryturę nieco wcześniej niż inni i teraz mój syn nie omieszkał tego wykorzystać. Wprawdzie dorabiałem sobie na pół etatu w ochronie, ale i tak czasu miałem sporo. Zajmowałem się więc swoimi dwoma wnukami, kiedy tylko było trzeba. A trzeba było bardzo często, zwłaszcza że obaj nie dostali się do państwowego przedszkola, a na prywatne moich dzieci nie było stać. Właściwie to więcej czasu spędzałem w domu syna niż we własnym, bo Renatka, moja żona jeszcze pracowała na pełen etat.

Pierwszy miesiąc wakacji wnuki spędziły z rodzicami nad morzem, potem jednak opieka nad nimi przypadła głównie mnie. Korzystając z ładnej pogody, większość dni spędzałem z nimi w parku, tam, gdzie miały swój ulubiony plac zabaw z drewnianą ciuchcią, z której potrafili nie wychodzić całymi godzinami.

Ja mogłem sobie w tym czasie spokojnie posiedzieć na ławeczce w cieniu rozłożystego dębu i rozwiązywać krzyżówki albo coś poczytać. Brałem ze sobą kanapki, jakieś soczki, chłopcy sami przybiegali, gdy przychodził czas podwieczorku.

– Dzieciakom to teraz dobrze jest – niespodziewanie odezwał się do mnie sędziwy mężczyzna, którego znałem z widzenia.

Widywałem go w parku wielokrotnie. Spacerował albo siadał na ławeczce obok i z uśmiechem przyglądał się rozrabiającym maluchom. Schludnie, chociaż skromnie ubrany, w słomkowym kapeluszu, z pogodną twarzą, wydawał się być miłym człowiekiem. Ale do tej pory jakoś nie było za bardzo okazji, żeby porozmawiać. Dzisiaj po raz pierwszy się do mnie odezwał.

– Owoce, soczki, drożdżówki – pokiwał głową. – A dawniej jak chleb ze smalcem miały, to już dobrze było, a nawet i suchy… Gdzież by tam wtedy dzieciaki czekoladę widziały na oczy!

Sam wychował siódemkę dzieci

Nie wiedziałem, jak skomentować to, o czym mówił, więc uśmiechnąłem się tylko, rozpakowując wnukom kanapki. Staruszek jednak najwyraźniej miał ochotę pogadać.

– Tak patrzę na te młode matki, jak biegają za maluchami, wpychają w nie jedzenie – westchnął. – Myśmy siódemkę mieli, ale przy ostatnim żona zmarła. Wie pan, jak to dawniej na wsi bywało, doktora żadnego, tylko takie wsiowe baby, co się niby znały na rzeczy – westchnął. – A zanim doktor z miasteczka przyjechał, to dla mojej kobiety już ratunku nie było, dobrze chociaż, że dzieciak, Jasiek, znaczy się najmłodszy, boskim cudem się uchował… – urwał.

– To chyba ciężko musiało być panu samemu z taką gromadką drobiazgu – popatrzyłem na niego z nieukrywanym współczuciem.

– Pewnikiem tak – staruszek pokiwał głową i spojrzał na mnie spod słomianego ronda kapelusza. – Wtedy to siostra żony nieboszczki zabrała do siebie najmłodszego, chował się u nich, zanim do szkoły nie poszedł, a z resztą to sam musiałem sobie radzić – westchnął. – Ale to dobre dzieciska były, te starsze to i ugotowały coś, lane kluski albo zacierki na mleku zrobiły, chałupę oporządziły, o kury zadbały, ogródek oplewiły. Bo ja w lesie za drwala robiłem, musiałem zarobić na chleb dla nich, choćby tylko ze smalcem, nawet jakbym miał pazurami ten chleb z ziemi wydrzeć… – wyciągnął przed siebie sękate, spracowane dłonie.

– Niewesołe to, co pan opowiada – skwitowałem jego opowieść.

– Bo i życie nie było wesołe – przytaknął staruszek. – Pan pewnie nigdy się nie dowie, w jakiej nędzy ludzie wtedy byli. Tu w mieście inne, godziwe życie mieliście – obrzucił wzrokiem moją jasną koszulkę, beżowe spodnie, eleganckie buty. – A ja straszną biedę klepałem, ale jakoś sobie poradziłem. Dzieciska na ludzi wyszli, ziemię im rozpisałem, dom rodzinny najstarszemu synowi oddałem. A sobie ino tyle zostawiłem, żeby garsonierę w miasteczku kupić, bo chciałam być samodzielny. No i tu życie łatwiejsze, bliżej doktorów jest… I żeby nie zawadzać nikomu na starość. Dokąd człowiek może pracować, to i potrzebny jest, ale potem… – machnął ręką.

– Ale jest pan zadowolony ze swojego życia – powiedziałem, chcąc urwać ten temat. – Z dzieci i z wnuków ma pan pewnie pociechę.

– Niby tak – zgodził się staruszek po chwili milczenia. – Ale każdy ma swoje życie, zalatany taki, ma to który czas, żeby o starym ojcu pomyśleć? Czasem tylko które w niedzielę przyjedzie, na chwilę wdepnie i już się spieszy. A ja już stary jestem – znowu wyciągnął przed siebie powykręcane reumatyzmem dłonie.

– Bywa, że trudno mi nawet szklankę z herbatą do stołu donieść.

Pomoc by się panu jakaś przydała – powiedziałem. – Nie lepiej by było, u którego dziecka zamieszkać?

– A pan to by tak chciał komuś zawadzać na starość, chociażby i swojemu dzieciakowi? – zaśmiał się gorzko. – Najlepiej by było, żebym do domu opieki poszedł, ale tam trzeba dużo płacić, a co ja mam tej emerytury? – pokręcił głową.

Wieczorem, gdy siedzieliśmy z Renatką przed telewizorem, jakoś nie mogłem przestać myśleć o staruszku z parku. Smutne było to jego pragnienie pójścia do domu opieki. Bo nie ma dla niego miejsca w domu żadnego z dzieci, które przecież sam jeden wychował. Jak on to mówił – był za stary, zbyt nieudolny, żeby mógł być jeszcze przydatny… Więc nikt go nie chciał, żadne z dzieci. W głowie mi się to nie mogło pomieścić!

Nie mogłem zapomnieć o tym staruszku

My z Renatką wychowaliśmy dwóch synów i nie wyobrażałem sobie, że na starość mogliby nas tak zostawić samym sobie, bez żadnej opieki. Rozmawialiśmy nieraz z żoną, że kiedyś, w przyszłości, sprzedamy nasze mieszanie, kupimy duży dom i zamieszkamy w nim razem…

Teraz jednak przyszło mi na myśl, że może oni nie będą chcieli, żeby starzy rodzice mieszkali razem z nimi, nie będą mieli dla nas czasu ani chęci do pomocy. Ta pewność, jaka do tej pory zawsze gdzieś głęboko we mnie tkwiła, nagle zachwiała się, i to dość mocno. Właśnie pod wpływem rozmowy ze staruszkiem z parku. Mówił, że pazurami z ziemi chleb dla dzieci wydzierał, a teraz najchętniej poszedłby do domu opieki. No i on ma siedmioro dzieci, a my tylko dwóch synów…

Patrząc w telewizor, nawet nie za bardzo wiedziałem, co się dzieje na ekranie, tak zaabsorbowały mnie myśli o niedoli tego staruszka.

Przypomniałem sobie historię sprzed lat, gdy byliśmy z Renatką młodym małżeństwem i w czasie wakacji jeździliśmy do mojej siostry na wieś. Pomagaliśmy przy żniwach i w innych pracach w polu, w obejściu. Przed oczyma stanął mi obraz siostry, jak nalewała do blaszanki po mleku zupę z obiadu, pakowała do koszyka jakieś kluski, pomidory, jabłka i nawet kawałek chleba. Potem wołała dwójkę swoich dzieci i wręczała im to wszystko.

Zanieście babci Heli, tylko wracajcie zaraz – przykazała im surowo. – Żebyście się mi po wsi nie włóczyli.

– A gdzie ty je wysyłasz? – spytałem zdziwiony, gdy dzieciaki zniknęły za furtką. – Przecież my nie mamy w rodzinie żadnej babci Heleny.

– No niby nie – zaśmiała się nasza mama, która akurat wróciła od południowego dojenia. – Pamiętasz ten dom pod lasem, przy samym cmentarzu? Tam taka wdowa mieszkała, Helena, jej chłopa drzewo w lesie przywaliło – mama spojrzała na mnie pytająco. – A gdzież byś ty pamiętał! Za młody jesteś, ale ta Helena dalej tam mieszka, dzieci we wsi się jej trochę boją, bo po lesie chodzi o księżycu, zioła zbiera, do siebie coś mówi, pewnie z tej samotności. Biedna, stara kobieta, własne dzieci o niej zapomniały. Dokąd miała siły, to zabierały ją do siebie, do miasta, żeby przy wnukach i nawet prawnukach pomagała… Ale teraz, to ona nawet sobie ziemniaków nie obierze, ręce się jej trzęsą, pomagamy jej tu we wsi, jak tylko możemy. Obiad jaki podrzucimy, czasem pościel do prania weźmiemy…

Gdy przyjechaliśmy na wieś w następne lato, z naszym pierwszym synkiem, dzieci Hanki nie nosiły już blaszanki z zupą do domku pod las. Okazało się, że staruszka poszła do domu starców, nie mogła już dłużej mieszkać sama.

– Opieka społeczna pozwała jej dzieci o alimenty, trochę dołożyła gmina i babcia Helena wreszcie ma spokojną starość i opiekę na co dzień – powiedziała wtedy Hania.

Myślałem o tym wszystkim tego wieczoru, bo staruszek z parku nie mógł mi wciąż wyjść z głowy.

– Może on powinien to samo zrobić. Pozwać dzieci o alimenty – powiedziałem wieczorem Renatce. – Tylko trzeba mu to podpowiedzieć.

– Ty się lepiej nie wtrącaj, Jurek – żona potrząsnęła głową. – To nie jest nasza sprawa, to jest czyjś ojciec. Nie wiadomo, czy będzie chciał pozwać do sądu swoje własne dzieci.

Może trzeba im uświadomić sytuację?

Pomyślałem, że ten staruszek nie skarżył się tak naprawdę na dzieci, nie powiedział na nie złego słowa. Ale pewnie się wstydził przed obcym człowiekiem na nie narzekać. Chciałem jednak jakoś mu pomóc, wciąż widziałam te jego połamane reumatyzmem, trzęsące się ręce. Co on mógł takimi dłońmi zrobić? Nic dziwnego, że nie potrafił donieść do stołu zwykłej szklanki z herbatą.

Miałem znajomą, która pracowała w ośrodku pomocy społecznej, zadzwoniłem więc do niej nazajutrz.

– Ale to on musi wystąpić z wnioskiem o pomoc albo sąsiedzi, gdyby działa się mu jakaś krzywda – odparła, gdy opowiedziałam jej o wszystkim. – Pracownik socjalny może go odwiedzić, by skontrolować sytuację, w odpowiedzi na zgłoszenie osoby trzeciej, ale ten pan musi chcieć pomocy. Inaczej ani rusz.

– A dom opieki? – spytałem. – Czy trudno jest coś takiego załatwić?

– Czy ty wiesz, ile się czeka na miejsce w państwowej placówce? Całe wieki! Niektórzy nie doczekują… – westchnęła znajoma. – No, chyba żeby próbować w prywatnym zakładzie, ale to są duże koszta, około trzech tysięcy złotych miesięcznie.

– On ma emeryturę, ale chyba niezbyt wysoką – powiedziałem.

– No właśnie, gmina może pokryć cześć kosztów, ale procedura jest taka, że występuje się o pomoc finansową do dzieci – powiedziała koleżanka. – Ale jeżeli, jak mówisz, on ma ich siedmioro, to chyba nie powinno być z tym kłopotu.

Trzy dni później znowu wybrałem się z wnukami do parku. Staruszka siedzącego przy placu zabaw zobaczyłem już z daleka. I natychmiast powiedziałem mu o wszystkim, czego dowiedziałem się od znajomej. Gdy skończyłem mówić, popatrzył na mnie prawie z przerażeniem.

– Ale co też pan opowiada! – pokręcił głową. – Ja bym miał własne dzieciaki do sądu podawać?

– Jeżeli tak trzeba… – odparłem.

– Własną krew po sądach włóczyć! Toż bym przecież w oczy im nie śmiał już nigdy popatrzeć… To dobre dzieci, tylko czasu nie mają, zarobione są. Ale córka ma przyjechać w niedzielę, placka pewnie z jabłkami przywiezie – twarz staruszka rozjaśniła się. – I ja bym ją o alimenty po sądach miał ciągać, panie…

Pomyślałem, że jemu nie placka potrzeba, tylko właściwej opieki, na co dzień. I rodziny. Sam wychował siedmioro dzieci, a teraz ani jedno z nich nie ma odrobiny czasu i zainteresowania dla starego ojca, bo już jest im niepotrzebny? A gdzie wdzięczność, gdzie szacunek, jaki się ojcu należy? Może czas najwyższy uświadomić to tym jego dzieciom?

Renata co prawda usiłowała mnie powstrzymać, twierdząc, że nie powinienem się wtrącać w cudze sprawy, ale ja zdecydowałem się dopiąć swojego. Ten stary, samotny człowiek naprawdę wymagał pomocy i to nie jakiejś doraźnej, ale stałej i profesjonalnej. Nie mógł być dłużej sam. Ale przede wszystkim potrzebował miłości swoich najbliższych.

Postanowiłem pogadać z tą jego córką, gdy przyjedzie w niedzielę do ojca. Dowiedziałem się już, gdzie staruszek mieszka, bo któregoś dnia wracaliśmy z parku razem, a ja odprowadziłem go pod samą kamienicę. Stara i odrapana, z kubłów wysypujące się śmieci, nie chciałbym mieszkać w takim miejscu. Pokazał mi okna swojego mieszkanka, w żadnych innym nie było tylu kwiatów…

W niedzielę, wczesnym popołudniem, podszedłem pod tę kamienicę. Wiedziałem, że przy odrobinie szczęścia natknę się na jego córkę, bo miała przyjechać właśnie o tej porze. I rzeczywiście, w spracowanej, tęgawej kobiecie niosącej w rękach ciasto, którą zobaczyłem chwilę później u wylotu uliczki, od razu poznałem jego córkę. Była taka podobna do ojca… Wahałem się tylko chwilę.

Zawsze był taki honorowy...

– Przepraszam – podszedłem do niej szybko. – Jestem znajomym pana Mariana, to chyba pani ojciec, prawda? Taki siwy, pogodny staruszek... O tam mieszka, tak? – wskazałem ręką na ukwiecone okna.

– Tak, rzeczywiście, ale czy coś mu się stało? – w jej oczach natychmiast pojawił się niepokój, a twarz jej poczerwieniała ze zdenerwowania.

– Nic takiego się nie stało – zawahałem się. – To znaczy jeszcze nic…

– Ale o co panu chodzi? – kobieta zdenerwowała się jeszcze bardziej. – I kim pan jest?

Zacząłem jej tłumaczyć, skąd znam jej ojca, i że z jego własnych opowiadań wiem, że nie daje sobie sam rady w codziennym życiu i jego największym pragnieniem jest znaleźć się w domu starców. Bo nie ma oparcia we własnych dzieciach.

– Ojciec tak powiedział? – twarz kobiety zrobiła się jeszcze bardziej czerwona. – Skarżył się na nas?

– No, niezupełnie skarżył… On jest na to zbyt poczciwy. Tym bardziej mnie smuci ta sytuacja. Sam wychował kilkoro dzieci, a one teraz nie potrafią pomóc jemu jednemu – uniosłem się, i prawdę powiedziawszy, rozpędziłem trochę za bardzo.

Co też pan opowiada, nie rozumiem! – kobieta patrzyła na mnie ze łzami w oczach. – Tata nigdy nic nie mówił, że mu źle. Albo to raz proponowaliśmy mu, żeby zamieszkał u któregoś z nas? Mamy domy, tyle mu zawdzięczamy, ale on zawsze twierdził, że daje sobie radę sam…

– Boi się, że będzie dla was na starość ciężarem – powiedziałem. – Nie chce wam zawadzać. Mówi, że stary człowiek nikomu nie jest potrzebny…

Zawsze był taki honorowy – kobieta pokręciła głową. – I miał ten swój chłopski, wielki upór. Od nikogo nie chciał pomocy… Nawet po śmierci mamy, jak ciotki chciały wziąć młodsze dzieci, to nie pozwolił, tylko Jaśka, tego, co się dopiero urodził oddał na parę lat… Harował od świtu do nocy, ale nas nie dał nikomu ruszyć – wciąż była bardzo zdenerwowana. – Ale żeby mu na stare lata takie rzeczy do głowy przyszły, że będzie dla nas ciężarem i do jakiegoś domu starców chce iść…

Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższą chwilę. Córka staruszka stwierdziła, że teraz na pewno nie ustąpią. Ponoć od dawna już rozważali z jednym z braci, który mieszka w tej samej wiosce, żeby ojca wziąć do siebie, bo sam na starość w tym mieszkaniu siedzieć nie może.

– Tylko że on zawsze był okropnie uparty – westchnęła. – Nie zgadzał się, mówił, że mu dobrze tam, gdzie jest, a my swoje sprawy mamy i będzie nam tylko zawadzać. Ale teraz już nic mu ten upór nie pomoże, skoro on do domu opieki się wybiera…

Z rodziną będzie mu najlepiej

Wróciłem do domu z mieszanymi uczuciami. Jednak moja Renatka miała trochę racji, to nie do końca było tak, jak ja sobie wyobrażałem. Dzieci pana Mariana nie były złe, nie zostawiły ojca na pastwę losu, tak jak dzieci babci Heleny. Mój staruszek wcale nie musiał ich pozywać do sądu o alimenty, bo każde z nich, jak się okazało, chętnie zabrałoby go do siebie. Tylko on tego musiał chcieć, a nie unosić się jakąś nikomu niepotrzebną dumą, wmawiać sobie, że byłby dla nich ciężarem i na siłę iść do domu opieki. I w gruncie rzeczy chyba dobrze się stało, że porozmawiałem sobie dzisiaj z jego córką.

Kilka dni później znowu zabrałem chłopców do parku. I nawet się ucieszyłem, gdy ujrzałem na ławce staruszka w słomianym kapeluszu.

– Dobrze, żeśmy się spotkali – powiedział na mój widok. – Bo ja tu chyba ostatni raz już jestem

– A gdzie to się pan wybiera, do tego domu opieki? – nie mogłem powstrzymać się od złośliwości.

– Ale gdzie tam – machnął ręką. – Wyprowadzam się do córki, z powrotem na moją wieś – twarz mu się pomarszczyła w uśmiechu. – Nie chciałem za bardzo, bo zawadą tylko będę, ale ona się uparła… Że kur jej dopilnuję i gęsi, a potem w suszarni robota będzie, przy przebieraniu śliwek, bo wie pan, oni sad duży mają i kontraktują susz owocowy – i rozgadał się o odmianach drzewek.

Jeszcze takim ożywionym nigdy go nie widziałem! Widać cieszył się na powrót w rodzinne strony…

Roześmiałem się cicho. Pilnowanie kur i przebieranie owoców… Sprytnie to sobie wymyśliła ta jego córka. Gdyby nie ta „robota”, pewnie by się nie zgodził. Patrzyłem spod oka na staruszka, na jego pełną emocji twarz i w sercu miałem dla niego wielki podziw. Przeszedł przez życie z podniesioną głową. Nikogo o nic nie prosił i zawsze myślał o dobru swoich dzieci, nie o sobie, nawet, gdy potrzebował od nich pomocy.

Poczułem żal, że już go nie spotkam, a potem wstałem i uścisnąłem go, jakbym sam był jego synem.

Czytaj także:
„Wychowałam 5 dzieci, a na starość zostałam sama. Wszyscy wolą zarabiać wielkie pieniądze za granicą niż się mną zajmować”
„W święta miałam zostać sama jak palec. Z córką i synem byłam pokłócona. A przyjaciółka postanowiła wyjechać”
„Wyrwałam się ze wsi, robię karierę, ale jestem sama jak palec. Przegapiłam szansę na założenie rodziny i przegrałam życie”

Redakcja poleca

REKLAMA