„Ożeniłem się z nią tylko dlatego, że zaszła w ciążę. Gdy okazało się, że mnie okłamała, zrozumiałem, jaki popełniłem błąd”

Ojciec zostawił nas dla własnego ego fot. Adobe Stock, Antonioguillem
„Mogłem zadeklarować, że będę płacił na to dziecko, ale nie zamierzam go wychowywać. Ja jednak postanowiłem ożenić się z nią. Dlaczego to zrobiłem? Bo miałem taki przebłysk, że w sumie będzie mi z nią w życiu dobrze. Każdy facet lubi przecież być stawiany na piedestale, a Hanka wyraźnie mnie uwielbiała. Zrobiłem to z próżności”.
/ 24.05.2023 09:15
Ojciec zostawił nas dla własnego ego fot. Adobe Stock, Antonioguillem

– Czy ty ją kiedykolwiek kochałeś? – zapytała mnie Ewa, młodsza siostra Hanki. Zrobiła to jeszcze na pogrzebie mojej żony i nie wiem, czy ktoś nas słyszał, ale to pytanie szwagierki wydało mi się wyjątkowo nie na miejscu.

Jasne, że tak! – odparłem wtedy oburzony, że w ogóle przyszło jej do głowy zastanawiać się nad tym.

Przecież to było oczywiste! Ewa nic nie odpowiedziała, tylko pokiwała głową.

Na cmentarzu i potem na stypie nie wracała już do tego tematu. I ja także o nim zapomniałem. Pozornie….

Nikomu się nie przyznam, że jej nie kochałem

Pewnego dnia pytanie mojej szwagierki wróciło do mnie jak bumerang i już na dobre zalęgło się w mojej głowie. „Czy kochałem moją żonę?”. Każdemu bez wahania odpowiedziałbym, że tak! Ale doskonale wiedziałem, że to nieprawda. Hankę poznałem w bardzo trudnym okresie mojego życia. Miałem zaledwie dwadzieścia jeden lat i ogromne kłopoty z kręgosłupem, który uszkodziłem podczas wypadku na rowerze. Tamtego dnia spadł śnieg, a ja nie miałem jak dojechać do pracy, bo uciekł mi jedyny autobus, który jeździł z mojej wsi do miasta. Zaspałem i może powinienem był sobie tego dnia odpuścić, ale nie chciałem brać urlopu, bo szef na takie sytuacje patrzył krzywym okiem. Wziąłem więc rower, chociaż mogłem przewidzieć, jak to się skończy, przecież było strasznie ślisko. Straciłem panowanie nad rowerem w chwili, gdy przejeżdżała obok mnie wielka ciężarówka. I tak miałem mnóstwo szczęścia, że nie wciągnęła mnie pod swoje koła i skończyło się tylko na tym kręgosłupie.

Potrzebna będzie dalsza rehabilitacja – usłyszałem od lekarza, który przepisał mi wyjazd do sanatorium.

Kiedy wyjeżdżałem, koledzy śmiali się, że pewnie spotkam tam same stare babcie i byłem pewny, że zanudzę się na śmierć. Pewnie tak by się stało, gdyby nie Hanka. Spotkałem ją już pierwszego dnia, ale nie zwróciłem na nią uwagi. Drobna szatynka, zdecydowanie nie była w moim typie. Dzień później jednak znowu minąłem ją w drodze na zajęcia i to ona do mnie zagadała. Kiedy zaprosiła mnie po południu na spacer, pomyślałem: „Właściwie czemu nie? Co mi szkodzi?”. Poszedłem i gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że spaceruję z moją przyszłą żoną, to roześmiałbym się w głos. Przecież nic nie czułem do tej dziewczyny! W domu wzdychałem do Aśki, dorodnej blondynki, na której wzajemność jednak nie bardzo mogłem liczyć. Była piękna i niedostępna, wiedziała doskonale, że podoba się nie tylko mnie, ale wielu chłopakom z naszej okolicy. Zdawałem sobie sprawę, że nie mam u niej szans.

Za to u Hanki…

Ona wyraźnie była mną zauroczona i chętna. A młodemu kawalerowi trudno poskromić temperament. Miałem nie skorzystać z okazji? Już drugiego dnia poszliśmy ze sobą do łóżka. Było mi z Hanką dobrze, nie powiem. Wiedziała, jak sprawić mi przyjemność. Poza tym nie była taka brzydka i miała jeszcze jedną zaletę: strasznie jej się podobałem i wiedziałem, że zrobi wszystko, abym z nią był. To była miła odmiana, po tym, jak sam zabiegałem o Aśkę, i byłem przez nią lekceważony. Teraz ja mogłem poczuć, jak to jest być zdobywanym. Dzięki Hance zdecydowanie wzrosło moje poczucie własnej wartości. Z sanatorium wróciłem pewniejszy siebie. Zauważyli to nie tylko moi koledzy, dostrzegła to także Aśka, która w końcu zgodziła się na wspólne kino. Doskonale pamiętam, jakie plany wiązałem z tą randką. Byłem pewien, że uda mi się w końcu dobiec do mety i zdobędę dziewczynę swoich marzeń. Niestety, w dniu, w którym byłem z nią umówiony, przyjechała do mnie Hanka. Skąd miała mój adres? Byłem pewny, że go jej nie podawałem, miała przecież być tylko sanatoryjną przygodą. Potem powiedziała mi, że musiała zmyślać, aby zdobyć go od recepcjonistki. W sanatorium uchodziliśmy za romantyczną parę, dlatego kobieta uwierzyła w bajeczkę, że Hanka zgubiła kartkę z moim adresem, i podała go jej, choć to było wbrew przepisom.

– Mogłaś mnie jakoś uprzedzić, że przyjedziesz. Napisać do mnie – burknąłem, widząc ją na moim podwórku. – Jestem dzisiaj dość zajęty!

A ja jestem z tobą w ciąży! – powiedziała, patrząc mi w oczy.

I tak runęły moje marzenia o tym, że się kiedyś ożenię z wymarzoną cud-dziewczyną. Oczywiście, nie musiałem od razu rezygnować z Aśki i brać ślubu z Hanką. W naszym wiejskim środowisku wcale nie było taką rzadkością, że ktoś miał nieślubne dziecko. Mogłem zadeklarować, że będę płacił na to dziecko, ale nie zamierzam go wychowywać. Ja jednak postanowiłem ożenić się z nią.

Dlaczego to zrobiłem?

Bo miałem taki przebłysk, że w sumie będzie mi z nią w życiu dobrze. Każdy facet lubi przecież być stawiany na piedestale, a Hanka wyraźnie mnie uwielbiała. Czyż z uporem nie dążyła do tego, aby ze mną być? Dążyła, i to z jakim! Przekonałem się o tym niedługo po ślubie, gdy okazało się, że wcale nie była w ciąży ani ze mną, ani z nikim innym.

Spóźniała mi się miesiączka, wpadłam w panikę. Co miałam robić?! – usprawiedliwiła się moja żona.

Ten podstęp świadczył o tym, że to ona zabiega o nasz związek. A mnie było z tym dobrze, bo to łechtało moją próżność. Nie żebym jej nie lubił… Ale chyba właśnie tylko lubiłem, o czymś głębszym z mojej strony nie było mowy. Mojej żonie jednak ani trochę to nie przeszkadzało. Poza tym, że było mi z Hanką wygodnie, muszę także przyznać, że wszystko co mam i to, kim dziś jestem, zawdzięczam właśnie jej. To ona miała pomysł na swoje i moje życie. Początkowo nie było nam łatwo razem. Hanki nie zawodziła tzw. kobieca intuicja. Wyczuła, że jeśli zostaniemy w moim rodzinnym domu, to wcześniej czy później nawiążę romans z Aśką, która przecież nadal mnie bardzo pociągała. Dlatego namówiła mnie na wyjazd. Początkowo mieszkaliśmy kątem u jej rodziców. Było ciężko, tym bardziej że Hania szybko zaszła w ciążę, tym razem naprawdę. Ja znalazłem pracę w zakładzie ślusarskim, ona niańczyła w domu naszą córeczkę. Mieliśmy swoją małą stabilizację, ale żona chciała czegoś więcej. Powoli zaczęła mnie namawiać na to, abym otworzył swój własny warsztat.

Zawsze miałam talent plastyczny! Mogę projektować ładne rzeczy z metalu, a ty będziesz je wykonywał – cierpliwie, dzień po dniu, przekonywała mnie do swojego pomysłu.

Pokazała mi nawet rozmaite swoje rysunki – świeczniki, kwietniki sprytnie zaprojektowane z powyginanych i zespawanych żelaznych prętów. To wszystko było do zrobienia, wiedziałem że dam radę. I w końcu dałem się jej namówić.

Wciąż chciała więcej i więcej...

Otworzyłem własny warsztat, a Hanka zajęła się projektowaniem i rozwożeniem wykonanych już rzeczy po rozmaitych sklepikach i targach. W szybkim tempie zdobyliśmy odbiorców, bo dwadzieścia lat temu, po czasach siermiężnej socjalistycznej gospodarki każda branża przeżywała gwałtowny rozkwit; zapotrzebowanie na nowe produkty było ogromne. Zaczęliśmy zarabiać całkiem niezłe pieniądze. Było nas już stać, aby wyprowadzić się od teściów i wynająć samodzielne mieszkanie, a po pięciu latach tułaczki zdecydowaliśmy się na to, aby kupić własne cztery kąty. Za gotówkę, dwa pokoje. Tak, mieliśmy już takie oszczędności, że było nas na to stać. Żyliśmy bowiem nadal skromnie, ciułając grosz do grosza. Kiedy przeprowadziliśmy się na swoje, nasza córeczka szykowała się już do szkoły, a Hanka zdecydowała się na drugą ciążę. Tak, ona zdecydowała, bo chociaż nie byłem temu przeciwny, to jednak moja żona podejmowała wszystkie decyzje praktycznie samodzielnie. Realizowała swój plan i wtajemniczała mnie w niego o tyle, o ile byłem jej potrzebny. Ale o zgodę nigdy nie pytała, bo i po co... Tym razem miała urodzić bliźniaki. Była tym zaskoczona tak samo jak ja, bo ani w jej, ani w mojej rodzinie do tej pory ciąże bliźniacze się nie zdarzały.

Zawsze musi być ten pierwszy raz… – odparła filozoficznie lekarka, pokazując nam na ekranie ultrasonografu dwa bijące serduszka.

Byłem pewny, że Hanka się tylko ucieszy, ona jednak popadła w przygnębienie.

– Nie wiem, czy sobie z dwójką poradzę – narzekała. – To mnóstwo pracy, a ja chciałam przecież rozwijać nasz wspólny biznes!

To prawda, miała ambicje, których mnie brakowało. Mnie wystarczyło to, co sam zarobiłem z pracy własnych rąk. Jeśli jednego dnia byłem w lepszej formie, to powyginałem i trzydzieści świeczników. Jeśli w gorszej, zrobiłem dziesięć albo i żadnego. Dla mojej żony taka sytuacja była jednak nie do pomyślenia. Kiedy interes zaczął się kręcić i powstające jak grzyby po deszczu niewielkie prywatne sklepiki chciały od nas brać coraz więcej rzeczy, bo metaloplastyka stała się modna, Hanka kazała mi zatrudnić pomocnika. Najpierw jednego, potem kolejnego... Z małego warsztaciku zrobił się więc całkiem spory warsztat. Po kilku latach zatrudniałem czterech ludzi i co rusz wprowadzałem na rynek nowe wzory, które dostarczała mi żona.

– A teraz przy dwójce dzieci nie będę miała nawet czasu na projektowanie! A tutaj trzeba trzymać rękę na pulsie, rozwijać się, jeździć na targi wnętrzarskie i patrzeć, co jest modne, a nawet ruszyć się gdzieś za granicę! – narzekała Hanka.

Nie podobały mi się jej plany, ale co z tego?

To ona, jak zwykle, namówiła mnie na to, abyśmy zaczęli jeździć do Egiptu i do Tajlandii. Mnie by bowiem wystarczyły nasze zwykłe polskie Mazury. Ale ona szukała nowych pomysłów i naprawdę miała dryg do tego, aby ich rzemieślnicze wzory przenosić do naszego kraju. Wracała z naszych wakacyjnych wypraw z walizką pełną rozmaitych przedmiotów znalezionych na targach i projektowała nowe rzeczy, które bardzo podobały się klientom.

Powinniśmy rozszerzyć naszą ofertę – suszyła mi głowę.

– Ale po co? – nie bardzo rozumiałem, o co chodzi mojej żonie.

Mnie przecież było dobrze, nasze wyroby nadal szły jak świeże bułeczki, stać nas było prawie na wszystko. Prawie… W naszym dwupokojowym mieszkaniu po narodzinach bliźniaków zrobiło się naprawę ciasno. Wiedziałem, że powinniśmy zamienić je na większe, przynajmniej trzypokojowe, ale Hance zamarzył się dom.

Dom?! W życiu na niego nie zarobimy! – złapałem się za głowę.

– Dlatego właśnie musimy się rozwijać, rozszerzać działalność – powiedziała mi.

Wcale mi się to wszystko nie uśmiechało i myślałem, że jeśli nie podejmę tego tematu, to umrze on śmiercią naturalną. Zupełnie jakbym nie znał swojej żony. Powinno przecież być dla mnie oczywiste, że jeśli ona się na coś uprze, to za nic nie odpuści! Pracowałem całymi dniami i nawet nie miałem pojęcia, że Hanka wtedy pakuje nasze bliźniaki do samochodu i objeżdża okolicę w poszukiwaniu działki lub domu, który moglibyśmy kupić. W końcu znalazła. Niby niedrogi, za to do remontu. I to gruntownego!

– Odpuść sobie! – powiedziałem, kiedy tylko go zobaczyłem.

Wiedziałem dokładnie, ile trzeba w niego włożyć pracy i pieniędzy, a także czasu.

– On mi się podoba i chcę go mieć! – uparła się jednak Hanka, klarując mi niestrudzenie, jak nasza rodzina będzie w nim szczęśliwa.

W życiu na niego nie zarobimy! – powtórzyłem swoje argumenty.

– To trzeba rozwinąć warsztat! – ona także miała na to gotową odpowiedź.

Okazało się, że już nawet o tym myślała

Przedstawiła mi nie tylko ofertę kredytu na astronomiczną sumę, za którą mieliśmy kupić dom, ale i plan rozwoju warsztatu.

– Toż to mała fabryczka! – złapałem się za głowę, czując, że za moment runie w gruzy moja mała stabilizacja.

Miałem święty spokój, prowadząc swoją niewielka działalność, nie były mi potrzebne nowe ambitne zadania. Ale najwyraźniej były potrzebne mojej żonie. Hanka zwyczajnie się uparła, a przecież powinienem wiedzieć, że jak ona się uprze, to nie ma mocnych! Wzięliśmy nie tylko duży kredyt na ten dom jej marzeń, ale i na nowy, większy warsztat rzemieślniczy. Samo jego wyposażenie kosztowało krocie!

– Jak my to spłacimy? – łapałem się za głowę.

– Ty potrafisz tylko narzekać, zamiast mnie wspomóc! – Hanka nie kryła swojego zniecierpliwienia.

No cóż… Może faktycznie zostawiłem ją samą z wieloma sprawami na głowie, ale to dlatego, że byłem na nią wściekły! Wmanewrowała mnie w kredyt, w remont domu – jak miałem temu podołać? Musiałem przecież pracować od rana do nocy, aby płacić raty. Uznałem, że ona może dopilnować robotników. Poza tym nie zamierzałem ani trochę być jej wdzięczny. Co i rusz jej wypominałem, że nawet nie mam czasu pomieszkać w tym naszym „pięknym nowym domu”, bo muszę harować na to, aby płacić te wszystkie rachunki. Widziałem, że Hanka robi się coraz bardziej przygnębiona i, prawdę mówiąc, myślałem sobie: „Bardzo dobrze! Ma to, na co sobie zasłużyła!”. Nie opamiętałem się nawet wtedy, gdy moja żona trafiła do szpitala z podejrzeniem zawału… Przeszła wtedy kompleksowe badania i lekarze uznali, że to jednak tylko nerwica. To ona spowodowała ucisk w klatce piersiowej podobny do objawów zawału serca. Wtedy wydawało mi się, że to zwykła błahostka, i zbagatelizowałem stan Hanki. Nawet nie pojechałem po nią do szpitala, kiedy ją wypisywano. Uznałem, że poradzi sobie sama, przecież ja musiałem w tym czasie zarabiać na chleb, pilnować pracowników!

Miała potem o to do mnie pretensje…

– Czego ty ode mnie chcesz, kobieto? – w końcu wybuchłem, gdy kolejny raz robiła mi wyrzuty. – Powinnaś przecież być zadowolona, że przynoszę do domu pieniądze i spłacam te wszystkie kredyty! A może ty byś się także wzięła w końcu do roboty?

Wiem, że byłem niesprawiedliwy, bo Hanka naprawdę miała wiele na głowie. Wychowywała w końcu trójkę naszych dzieci, remontowała dom i, gdy chodziło o wspólną firmę, to cały czas trzymała rękę na pulsie. Moje słowa bardzo ją zraniły, wzięła je sobie do serca.

– Może powinnam pójść gdzieś na etat? – zaczęła się zastanawiać.

Tylko gdzie? Nie miała przecież żadnego doświadczenia…

– Wiem, otworzę sklep z naszymi rzeczami! – oznajmiła pełna entuzjazmu pewnego dnia.

– Znowu inwestycje? – złapałem się za głowę. – Ty chyba zwariowałaś! Chcesz mnie zabić? – zarzuciłem jej. 

Moje słowa okazały się prorocze, chociaż nie do końca… To nie ja bowiem odszedłem z tego świata, ale Hanka. Zmęczony jej pomysłami i coraz to nowymi wyzwaniami, które mi stawiała, w pewnym momencie zacząłem szukać ucieczki w alkoholu… No cóż, nikt z naszej rodziny tak naprawdę nie wie, że przez jakiś czas piłem. Moja żona to skrzętnie przed wszystkimi skrywała, ale przecież przed naszymi pracownikami się nie dało. A wiadomo, że pańskie oko konia tuczy, a kiedy go zabraknie… Z powodu mojego nałogu przestałem panować nad firmą i ludzie to natychmiast wykorzystali. Zaczęły się kradzieże, pieniędzy w kasie było coraz mniej. Hanka znowu interweniowała, wzięła sprawy w swoje ręce. Zapisała mnie na leczenie, codziennie była w firmie i wszystkiego pilnowała. Kiedy straciła w pracy przytomność, wszyscy sądzili, że to tylko z przemęczenia. Ale tym razem to był wylew…

Moja żona odeszła

Była jeszcze młoda, miała tylko czterdzieści cztery lata. Przed nią było jeszcze wiele pięknych chwil, których nie doczekała. Kiedy jej zabrakło, poczułem pustkę. Ale wokół siebie, a nie w sercu. Bo w moim sercu zawsze była pustka – Hanki w nim nie było. Siostra mojej żony musiała coś wyczuć, skoro mnie zapytała, czy kochałem Hankę. Nigdy się jej nie przyznam, że nie, ale taka jest prawda, że niespecjalnie. Może na początku naszej znajomości jeszcze coś do niej czułem, wiadomo, krew nie woda. Było nam dobrze w łóżku, prowadziliśmy wspólny interes, mieliśmy dzieci. To nas łączyło, a nie żadne wielkie uczucie, przynajmniej z mojej strony. Czy powinienem mieć z tego powodu wyrzuty sumienia? Bez miłości da się żyć.

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA