– Bazyl jest już chyba całkiem zdrowy, prawda? – zapytałam Ewę, z którą przechadzałyśmy się po parku w pewien słoneczny dzień.
Bazyl, gończy polski wyjątkowej urody, to ukochany pies Ewy. Przez chorobę pies w ciągu kilku tygodni bardzo schudł i stał się apatyczny, jeszcze tydzień temu ledwie powłóczył łapami. Tymczasem teraz biegł przy nas nadzwyczaj żwawo, a nawet próbował rzucać się, głośno ujadając, na przechodzące psy i ich właścicieli.
– O tak, jest już dużo lepiej! – przytaknęła z radością Ewka. – Niestety dopiero trzeci z kolei weterynarz postawił prawidłową diagnozę. Na szczęście leki i dieta zadziałały. Ale Bazyl to cwaniak, zdarza mu się czasem symulować – roześmiała się Ewa. – Jak tylko zobaczy, że pada deszcz, zaraz udaje osłabionego. Oj, no nie krzyw się, Joasiu, wiem, co myślisz o takim gadaniu, ale sama mi kiedyś opowiadałaś o Rozamundzie…
Ewa wiedziała, że nie lubię, kiedy przypisuje się zwierzętom ludzkie cechy, że uważam to za głupie. Ale rzeczywiście kiedyś spotkała mnie zastanawiająca przygoda.
Zawsze lubiłam jeździć konno
Kiedy trafiłam do stadniny w Osiecku, poczułam, że wreszcie znalazłam swoje miejsce na ziemi. Okolica była niezwykle malownicza, stajnie pięknie położone, czyste, konie zadbane i dobrze ułożone, a właściciele przemili. Spędzałam tu więc bez mała każdy weekend. Sprzątałam stajnie, ujeżdżałam młode konie, czasem uczyłam dzieciaki. Najchętniej te najmłodsze. Sprawiało mi to dużo radości – prowadzanie na lonży, udzielanie pierwszych wskazówek – śmiech małych jeźdzców, ich ciekawość, pierwsze sukcesy. Dzieci jeździły na kucykach oraz na kilku nieco starszych i spokojniejszych koniach, które stały w tzw. małej stajni. Przed zajęciami zawsze czyściły swoje rumaki, porządkowały ich boksy, a potem je siodłały i dosiadały (często też z racji wzrostu były na nie wsadzane). Konie przeznaczone do zajęć z dziećmi musiały być naprawdę spokojne, dobrze ułożone i cierpliwe. Przez pół godziny, a zdarzało się, że i całą godzinę, krążyły wolniutko po padoku. Czasem któremuś udało się chwilę pokłusować, ale o galopie nie mogło być mowy, a wszystko to z wystraszonymi i niesfornymi maluchami na plecach. Mało porywające zajęcie, nie wszystkie konie nadawały się do tego. W małej stajni stały trzy kuce i trzy większe konie. Królową była Rozamunda, sześcioletnia dobrze wyszkolona kobyłka, o spokojnym, zrównoważonym charakterze i kasztanowym umaszczeniu. Ulubienica wszystkich, dzieci uwielbiały ją dosiadać, karmić, czesać, a nawet zaplatać jej grzywę i ogon w warkocze. Znosiła te czułości z cierpliwością godną najwyższego podziwu. Ale do czasu…
W pewien ciepły majowy dzień Rozamunda zaczęła kuleć. Najpierw myśleliśmy, że to tylko jakaś drobna kontuzja albo po prostu zmęczenie. Ale minęły dwa tygodnie i kobyła nadal wyraźnie utykała, a jej prawa przednia noga trochę spuchła, dlatego konieczna stała się wizyta weterynarza. Lekarz stwierdził naderwanie ścięgna i nakazał bezwzględny odpoczynek przez kolejne dwa tygodnie. – To najlepsze lekarstwo – powiedział i odjechał.
Dzieciaki były niepocieszone
Nie mogły się doczekać chwili, aż Rozamunda wróci do formy i przez cały okres jej rekonwalescencji codziennie ją odwiedzały, głaskały i przynosiły ulubione przysmaki. Wreszcie po kontrolnej wizycie weterynarza i próbnym spacerze stwierdziliśmy, że klacz może wrócić pod siodło. Maluchy znów mogły jeździć na swojej ukochanej Rozamundzie, choć pilnowaliśmy, by nie forsowały jej ponad miarę.
Jakież więc było nasze zdziwienie, kiedy pewnego popołudnia, po paru odbytych „przejażdżkach” – był środek lata, więc dzieciaków chętnych do jazdy więcej niż zazwyczaj – Rozamunda wróciła z padoku, mocno utykając. Niezwłocznie wezwaliśmy doktora. Obejrzał feralną nogę i ponieważ nic nie stwierdził, zlecił prześwietlenie. Zdjęcie rentgenowskie też nie wykazało żadnych zmian…
A koń nadal kulał. Weterynarz nakazał więc ponowny odpoczynek i na wszelki wypadek przepisał antybiotyk. Rozamunda odpoczywała więc w stajni, by wrócić do pełni sił. Dzieciaki nadal tłumnie ją odwiedzały, dokarmiały i rozpieszczały. I byłoby tak pewnie do dziś, gdyby nie… Pewnego dnia przy sprzątaniu boksu dzieci wyprowadziły Rozamundę na zewnątrz.
Wyszła, jak zwykle, utykając. Widziałam to przez okno. I nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Kulała na lewą nogę! Pomyliła się! Śmiechu było co niemiara. Od tej pory mamy ograniczone zaufanie do kobyłki, kiedy próbuje nas znowu nabrać. Dzieciaki nadal mogą na niej jeździć, ale staramy się jej nie przemęczać. Pamiętamy, że nie bardzo to lubi.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”