Bycie rodzicem jest fajne, ale są takie sytuacje, że można wyjść z siebie… Na przykład kiedy twoje dziecko przyniesie ze szkoły absurdalne zadanie domowe i powie: „Pomóż”. Albo gdy szukasz po szafkach i szufladach kawałka włóczki i guzika, które muszą być przyniesione na lekcję następnego dnia. Albo gdy siedzisz pół nocy i szukasz w necie informacji na temat psa dingo i dziobaka.
Moje dziecko dostało zadziwiającą pracę domową
Miało pomóc jakiejś starszej osobie; dziadkom, dodano w nawiasie. Tyle że Michalina nie miała dziadków. Moi rodzice zmarli, zanim się urodziła. A dziadkowie ze strony ojca… Cóż, powiedzmy, że zmyli się z naszego życia razem ze swoim synem.
– Wiesz co – wymyślałam na poczekaniu, by nie drążyła tematu braku rodziny – możesz pomóc mi w wyciągnięciu naczyń ze zmywarki, co? A ja sobie poczytam. Okej? No to zaliczone! – przybiłam jej piątkę, a wieczorem napisałam do wychowawczyni, że ze względu na brak dziadków Michalina pomogła mnie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy młoda wróciła ze szkoły z pieczątką prezentującą smutną buzię.
– Pani powiedziała, że to bardzo ładnie, że pomagam ci w domu, ale zadanie było inne. Przykro jej, że nie mam dziadków, ale w okolicy na pewno znajdzie się jakaś starsza pani, której trzeba przynieść zakupy, albo pan, który będzie wdzięczny za wyprowadzenie psa.
Mniej więcej ta sama treść znajdowała się w dzienniku elektronicznym. Uzupełniona o pouczenie, że powinnam dawać córce lepszy przykład, że starsze pokolenie jest zaniedbywane i samotne, a ja nakłaniam dziecko, by pracę domową realizowało byle jak.
Chyba będę musiała popytać wśród koleżanek
Wkurzyłam się. Jestem samotną matką i nie mam na kogo liczyć w związku z milionem obowiązków, które mnożą się przy dziecku. Nie mam rodziców ani rodzeństwa, żadnej rodziny, która by mnie wsparła w codziennej harówce, odciążyła w nieustającym maratonie między domem, pracą, szkołą, zajęciami dodatkowymi… Nie mam nawet jednej wolnej godziny, by położyć się w pachnącej wodzie i zrelaksować z maseczką na twarzy. Nie pamiętam, kiedy przeczytałam więcej niż kilka stron książki naraz.
A teraz mam biegać po osiedlu i szukać staruszka potrzebującego pomocy? Może od razu wyślę młodą do pracy w kuchni Brata Alberta? Niech obiera ziemniaki, może jej to zaliczą w szkole… Litości! Rany, może uda mi się wykorzystać rodzica jakiejś znajomej? Muszę podzwonić po koleżankach i wcisnąć komuś Michasię do pomocy, przy noszeniu zakupów, odkurzaniu… Tylko broń Boże, żadnego gotowania ani prasowania! Wysokie temperatury plus moje roztrzepane dziecko równa się wysokiemu prawdopodobieństwu oparzenia. I miałabym na głowie szpital oraz opiekę społeczną. Dziękuję uprzejmie za takie atrakcje.
W desperacji przypomniałam sobie, że na parterze mieszka starszy pan. Chyba samotny. Rzadko wychodził, do tego zawsze sam. Nie wiedziałam, jak się nazywa, choć mieszkałam tu już prawie cztery lata.
Nie jestem typem wylewnej ani ciekawskiej osoby, nie bratam się z sąsiadami, nawet z tymi z mojego piętra zamienię z rzadka raptem parę zdań, a teraz mam iść do kompletnie obcego człowieka i zapytać, czy nie zrobić mu prania? I to nawet nie ja, tylko moje małoletnie dziecko. No, bosko. Mimo wszystko poszłam. Dokładniej poszłyśmy obie. Czułam się jak nawiedzona wariatka, pukając do drzwi. Rozległo się szuranie, po czym usłyszałam cichy głos:
– Kto tam?
No nic, raz kozie śmierć.
– Dzień dobry, jestem pana sąsiadką, mieszkam na czwartym piętrze. Córka ma za zadanie domowe pomóc starszej osobie. Pomyślałam, że może panu przydałaby się pomoc. Bo moi rodzice nie żyją…
Z każdym słowem czułam się coraz bardziej niezręcznie
Stałam na klatce schodowej, z dzieckiem za plecami, i niemal krzyczałam do starszego mężczyzny po drugiej stronie drzwi. Na jego miejscu za nic bym nie otworzyła, sądząc, że to jakaś nowa wersja metody „na wnuczka”. Drzwi jednak się uchyliły, a gospodarz, pewnie ze zwykłej ciekawości albo grzeczności, zaprosił nas do środka. Mieszkał w tym samym pionie co ja, więc układ pomieszczeń był taki sam jak u mnie, ale wystrój kompletnie inny. No i z tego, co zdołałam zauważyć, mieszkanie było zaniedbane, jak to u kogoś, kto ma problemy z poruszaniem się i regularnym sprzątaniem.
Meble na wysoki połysk wyglądały na równie wiekowe jak pan sąsiad, chodniczki były wytarte, parkiet zapuszczony, a niemodna boazeria dodatkowo pomniejszała wąski korytarz. Nie zwlekając, opowiedziałam o pracy domowej Michasi i zaoferowałam, że chętnie obie mu w czymś pomożemy.
– To bardzo miłe… – mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie i jakby bezradnie. – Ale czy ja czegoś potrzebuję? Ludzie są w dużo gorszej sytuacji. Ja już tylko siedzę w oknie i wyglądam na świat…
– No to może zrobimy porządki? Wiosna jest, okna umyjemy, będzie panu przyjemniej patrzeć przez nie na ten świat.
– O! – sąsiad uniósł krzaczaste brwi. – Nie odmówiłbym chyba… Bo ja, z moimi stawami, to nie mam jak… Żona myła, zanim zmarła, ale to już osiem lat…
– Zatem jesteśmy umówieni. Wrócimy w sobotę, dobrze? Z samego rana.
Wybrałam mój wolny dzień
I miałam rację. Starszy pan nie dawał sobie rady z odsuwaniem mebli i czyszczeniem podłogi. Jedynie odkurzał środek pomieszczeń. To, co działo się w kątach, pominę litościwym milczeniem. Nie zliczę, ile kolonii pająków zlikwidowałam, ile worków w odkurzaczu zmieniłam, ile Michasia do śmietnika się nabiegała. Plułam sobie w brodę za swoje filantropijne zapędy, bo ręce mi mdlały, a praca zdawała się nie mieć końca, choć godziny mijały…
W końcu mieszkanie lśniło. Umyte okna wpuszczały wiosenne słońce. Podłogi pachniały, a odkurzone meble błyszczały, natomiast oba dywaniki Miśka porządnie wytrzepała na trzepaku. Na widok wyposażenia kuchni zrobiło mi się przykro. Pan Stanisław miał dwa garnki, jedną patelnię, dwa talerze, dwa komplety sztućców, ze trzy miski… W malutkiej lodówce też było głównie światło. Gdy spytałam, jak udaje mu się cokolwiek ugotować, machnął lekceważąco ręką.
– Coś tam sobie zawsze upichcę, wiele do życia nie potrzebuję, zresztą i tak niedługo się z żoną zobaczę…
– No dobrze, ale zanim się pan z nią spotka, zapraszam do nas na obiad. Nic specjalnego, kopytka z sosem pieczarkowym, ale za to jest sernik.
Pan Stanisław nawet się specjalnie nie wzbraniał, a ja dawno nie widziałam, żeby ktoś wcinał zwykłe kopytka z takim smakiem. Cieszyłam się, że zrobiłam więcej i że mogłam go poczęstować. A przy serniku aż zamykał oczy z lubości. Po obiedzie wróciłyśmy do sąsiada i dokończyłyśmy sprzątanie, biorąc się za kuchnię i łazienkę.
Gdy wychodziłyśmy, pan Stanisław dziękował nam niemal ze łzami w oczach.
Mimo zmęczenia czułam dużą satysfakcję
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć, mimo zmęczenia. Rozmyślałam o tym, co opowiadał nam sąsiad. Po śmierci żony nie został mu nikt. On był jedynakiem, ona miała dwie siostry, ale starsze, które też już nie żyły. Dzieci nie mieli, więc był sam jak palec. A z jednej emerytury ciężko się utrzymać. Jak trochę zaoszczędzi na jedzeniu, to może pojechać na cmentarz i kupić żonie kwiaty. Najczęściej tulipany – różowe, jej ulubione.
Wzruszało mnie i ujmowało, że choć jego żona od tylu lat nie żyła, on nadal mówił o niej z tęsknotą i czułością. No i było mi go po ludzku szkoda. Niewiele radości zostało mu w życiu, a na głupie sprzątanie czy sernik reagował łzami. Rozejrzałam się po sypialni, w której ciągle coś zmieniałam, w której ciągle coś mi nie pasowało. Chciałam czegoś nowego i innego, a jak już to kupiłam, okazywało się, że to jednak nie to. Niby uczyłam Michalinę, że lepiej jest „być”, niż „mieć”, a sama wpadałam w głupi, konsumpcyjny schemat…
Tymczasem dzień spędzony ze starszym, schorowanym człowiekiem dał sporą satysfakcję mimo zmęczenia. W poniedziałek Miśka przyniosła ze szkoły uśmiechniętą buzię za odrobioną pracę domową. Mogłam odetchnąć, sprawa zakończona, odhaczona i przeniesiona do archiwum. Tylko że za każdym razem, gdy widziałam okna pana Stasia – kiedy szłam do szkoły z córką, wracałam z pracy, wędrowałam do sklepu – czułam ukłucie w okolicy serca. W piątek zapukałam do jego drzwi.
– Proszę wpaść do nas jutro na obiad – powiedziałam od progu i zignorowałam jego niemrawe protesty. – Będą pyzy. Proszę przyjść i już.
Zaczęło się od sprzątania i obiadu. Trzy tygodnie później pan Staś spędził z nami Wielkanoc, a przy pożegnaniu popłakał się, mówiąc, że to były jego najlepsze święta od bardzo dawna. Więc my też się poryczałyśmy. Odtąd zaczęłyśmy z Miśką wpadać do niego regularnie. Z zapytaniem, z pomocą, z zaproszeniem na posiłek. Moja córka nazwała go kiedyś dziadkiem Stasiem i tak już zostało. On nazywał ją swoją wnusią i lubił przynosić jej prezenciki. Prosiłam, by nie wydawał na młodą skromnej emerytury, bo smarkata dość ma słodyczy i zabawek.
– Rozumiem, ale to taka wielka radość patrzeć, kiedy Misia się uśmiechnie! – powtarzał.
Słuchałyśmy z otwartymi ustami, gdy opowiadał o wojnie, którą przeżył jako małe dziecko. O miłości do żony, którą poznał jako młody chłopak. Czasem zdrowie mu szwankowało, ale umysł nadal miał jak brzytwa. Czytał książki, rozwiązywał krzyżówki, pamiętał wszystko z dokładnością, której ja, trzydziestoparolatka, mogłam mu pozazdrościć.
Ani się obejrzałyśmy, jak z obcego człowieka, któremu mówiłyśmy co najwyżej „dzień dobry”, stał się członkiem naszej małej rodziny. Miśka biegała do niego przed szkołą, żeby życzyć mu miłego dnia. I dostać cukierka, rzecz jasna, bo zawiązali „tajny pakt cukierkowy”, a ja udawałam, że nic o nim nie wiem, by nie psuć im radości.
Co się stało? Zawsze przychodził punktualnie!
Kiedy wyjeżdżałyśmy, zostawiałam panu Stanisławowi klucze do mieszkania, prosząc, by zaopiekował się kwiatkami i zapasami w lodówce. Po prawie dwóch tygodniach wracałyśmy stęsknione. On czekał na nas, siedząc przy oknie, mimo że dochodziła jedenasta wieczorem. Nie chciał przegapić momentu naszego powrotu.
Kiedy musiałam dłużej zostać w pracy – nie martwiłam się już o Misię. Po prostu szła do dziadka Stasia i grali razem w warcaby, a potem także w szachy. Nie musiałam pytać, czy ma odrobione lekcje, bo dziadek jej pilnował.
– Najpierw obowiązki, potem przyjemności – uczył ją.
Podobnie jak tego, że można się cieszyć z kasztana, oryginalnego kamyka czy szalika zrobionego własnoręcznie na drutach bardziej niż ze sklepowego prezentu. On się właśnie tak cieszył z drobnych rzeczy, dawanych z serca. Kiedy nie przyszedł na niedzielny obiad punktualnie jak zawsze, w pierwszej chwili myślałam, że może ciężko mu się zebrać, bo ostatnio chodził o lasce.
Wysłałam córkę, by mu pomogła. Zjawiła się chwilę później.
– Dziadek nie otwiera drzwi!
Chwyciłam klucze i zbiegłam na dół. Minutę później wezwałam karetkę... Reanimowali go podczas drogi do szpitala, potem jeszcze raz w szpitalu. Powalił go rozległy udar. Najbardziej tę sytuację przeżywała Misia, która dotąd nie straciła nikogo bliskiego. Zmarł kilka dni później.
Opłakiwałam go jak ojca
Dziadek Staś pojawił się w naszym życiu przypadkiem i niejako „z musu”, z powodu zadania domowego Michasi, ale szybko stał się bardzo ważną i cenną jego częścią. Wystarczyło zamienić z nim kilka słów, poczęstować go kopytkami i sernikiem, pozwolić, by podzielił się z nami swoją miłością i wiedzą. Na pogrzebie było tylko kilkoro sąsiadów. Nie bardzo wiedziałam, kogo jeszcze powiadomić. Grunt, że załatwiłam wszystko tak, jak sobie życzył.
Chciał być skremowany i pochowany w tym samym grobie co żona. Prosił też, bym czasem przyniosła im bukiecik różowych tulipanów. Kiedy odchodziliśmy z cmentarza, jeden z sąsiadów, a przy okazji prezes naszej spółdzielni, który znał dziadka najdłużej, wręczył mi list. Na kopercie było napisane: „Dla mojej wnuczki”, więc oddałam go Michasi. Przeczytała go dopiero kilka dni później.
– Mamo, nie uwierzysz! – przyszła do mnie, machając swoistym testamentem. – Dziadek napisał, że chociaż nie miał dzieci, to jestem najlepszą wnuczką, jaką mógł sobie wymarzyć!
– Bez trudu w to uwierzę, Misiu. Naprawdę cię kochał i sprawiłaś mu dużo radości.
– Dlatego napisał, że chciałby mi podarować coś na całe życie.
– Hm… – zamyśliłam się. Pewnie trzeba będzie odnaleźć ten przedmiot w mieszkaniu dziadka. Zanim przejmie je miasto, jeśli żadni krewni się nie zgłoszą.
Ciekawe, co jej ofiarował. Zdjęcia? Może jakąś ważną dla niego książkę? Komplet szachów, w które razem grali?
– No, powiedz wreszcie – co to takiego? – spytałam.
Misia uśmiechnęła się jakoś tak przekornie i wypaliła:
– Mieszkanie!
Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę