„Osiągnęliśmy z mężem szczyt rutyny i nudy. Nawet wspólne wakacje były dla mnie przykrym obowiązkiem, a nie relaksem”

Zamartwiam się o swoje dorosłe dziecko fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro
„Kobieta za kółkiem była po pięćdziesiątce i miała błysk w oku. Nie minęło dużo czasu, gdy z radia popłynęły religijne pieśni. Nuciła je w przerwach między uprzejmą rozmową, a gdy płyta się kończyła, puszczała ją od nowa. Spodziewałam się, że pani spróbuje nas nawrócić, ewangelizować, wręczy ulotki swojego zboru czy innego zgromadzenia, ale nie…”.
/ 20.12.2022 16:30
Zamartwiam się o swoje dorosłe dziecko fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro

Człowiek tak łatwo wpada w rutynę, że nawet tego nie zauważa. Nie da się robić czegoś nowego każdego dnia, doświadczać wciąż nowych bodźców, kiedy ma się pracę, rodzinę, obowiązki. Większość z nas przystaje na to bez protestów i nie zastanawia się, że mogłoby być inaczej. Nie tęskni za zmianą. Aż w końcu każdy rok zaczyna wyglądać łudząco podobnie do poprzedniego. Przekonałam się jednak niedawno, że jeśli bardzo się chce, można wyrwać się z tego zaklętego kręgu rutyny. I mogę to skwitować tylko jednym zdaniem...

Warto coś zmieniać

Wszystko zaczęło się, kiedy wróciliśmy w mężem z wakacji. Spędziliśmy nad morzem przyjemne, choć pozbawione ekscytacji dwa tygodnie, w tym samym ośrodku co zawsze. Wybraliśmy się pociągiem, bo dwa lata temu mieliśmy wypadek. Nam nic się nie stało, niestety nasze auto nadawało się tylko do kasacji. Planowaliśmy kupić nowe, ale niespodziewanie firma Grześka zaczęła gorzej sobie radzić i rozsądek nie pozwolił nam wpakować się w wieloletni kredyt. Dwie przesiadki i dziewięć godzin później witaliśmy nasze miasto, obładowani walizkami jak ludzkie wielbłądy – kiedy nagle zadzwonił mój telefon. To była kobieta z obsługi dworca. Okazało się, że na stacji nad morzem zostawiłam torbę z laptopem. Ktoś uczynny odniósł ją do biura rzeczy znalezionych; zadzwonili, bo na etykietce znajdowało się moje imię i nazwisko, adres oraz telefon. Po swoją własność musiałam się jednak zgłosić osobiście. Czekała nas zatem wycieczka z powrotem. I to lepiej wcześniej niż później.

– Cholera, znowu będę musiała się tłuc pociągiem. Przesiadki, tłok, hałas…

Nagle mój mąż spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

– Pojadę z tobą. Ale nie pociągiem.

– A czym? Polecimy samolotem?

Nie. Pojedziemy autostopem.

– Co?!

Moją pierwszą reakcją był śmiech. Czasy studenckich szaleństw mieliśmy już dawno za sobą. Kto w naszym wieku jeździ autostopem? Chyba tylko jacyś nawiedzeni dziwacy. No ale potem zaczęłam się zastanawiać. Od kilku lat nasze wakacje wyglądały praktycznie tak samo, aż zaczęłam o nich myśleć jak o obowiązku do spełnienia, nie jak o wypoczynku czy przyjemności. Nie mówiąc już o tym, że w tym roku Grzesiek wyjątkowo nie miał nastroju. Koniunktura nie przyszła i jego wysyłkowy biznes coraz bardziej podupadał, co wpędzało go w coraz większą chandrę. Jednak teraz, gdy zaproponował mi tę przygodę, oczy świeciły mu się jak u dziecka na myśl o lunaparku.

Czy mogliśmy to zrobić?

Czy to faktycznie było aż tak szalone? Postanowiliśmy przespać się z tym problemem i zdecydować rano. Gdy tylko wstaliśmy się z łóżka na drugi dzień i spojrzeliśmy sobie w oczy, wiedzieliśmy, że oboje tego chcemy. Jako że mieliśmy wrócić zaraz po odebraniu laptopa, spakowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy spacerkiem w kierunku drogi krajowej. Przechodnie przyglądali nam się zdziwieni, w tym paru znajomych, ale byliśmy w zbyt dobrych humorach, żeby przejmować się tym, co sobie ludzie pomyślą. Wystawiliśmy kciuki i cierpliwie czekaliśmy. Minęło jakieś dwadzieścia minut, nim zatrzymało się auto jadące we właściwym kierunku.

Kobieta za kółkiem była po pięćdziesiątce, miała kręcone włosy i błysk w oku. Nie minęło dużo czasu, gdy z radioodtwarzacza popłynęły religijne pieśni. Nuciła je w przerwach między uprzejmą rozmową, a gdy płyta się kończyła, puszczała ją od nowa. Nim przyszła pora na wysiadanie, śpiewaliśmy już razem z nią, podśmiewając się pod nosem. Spodziewałam się, że pani spróbuje nas nawrócić, ewangelizować, wręczy ulotki swojego zboru czy innego zgromadzenia, ale nie wspomniała ani razu o religii. Pożegnaliśmy ją z uśmiechami i ruszyliśmy złapać kurs dalej. Naszym drugim transportem była rodzina w drodze na Mazury – odrobinę nie po drodze, ale obiecali zahaczyć o Olsztyn i tam nas wysadzić. Siedzieliśmy z tyłu z dwójką ich dzieci, chłopcem i dziewczynką. Wyglądali jak bliźnięta, ale chłopiec był o rok starszy.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiliśmy

Mąż nauczył chłopca, jak układać kostkę Rubika, mimo że w trakcie sam parę razy się pomylił; a ja pomogłam dziewczynce uczesać włosy, wzorując się na jej magazynie o księżniczkach. Odniosłam wrażenie, że rodzice są nam wdzięczni, bo chociaż przez kilkadziesiąt kilometrów mieli święty spokój. Poczęstowali nas herbatą z termosu, pożartowali i dowieźli tam, gdzie obiecali. Niestety, w Olsztynie trafił się nam dłuższy przestój. Próbowaliśmy złapać transport we właściwym kierunku, ale nikt nie chciał się zatrzymać. Ostatecznie zjedliśmy późny obiad w przydrożnej restauracji i spróbowaliśmy jeszcze raz, gdy nabraliśmy nowych sił i ochoty. Robiło się jednak coraz później i zaczynałam myśleć, że już nie zdążymy przed zamknięciem biura rzeczy znalezionych. A to oznaczało czekanie do rana…

W końcu ulitował się nad nami kierowca passata. Gdy tylko zobaczyłam, jak wygląda, od razu uznałam, że bezpieczniej byłoby pójść na piechotę. Mężczyzna był łysy, zbudowany jak kulturysta i miał tatuaże na muskularnych rękach. Spojrzałam z niepokojem na męża, ale Grzesiek tylko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Jaki mamy wybór?”. Wsiedliśmy na tył. Nasz ponury wybawiciel nie odzywał się prawie wcale, minę miał jak seryjny morderca. Zaczęłam wyobrażać sobie różne mroczne scenariusze, które zazwyczaj kończyły się śmiercią i porzuceniem naszych ciał w lesie. Co mnie podkusiło, żeby zgodzić się na ten durny autostop? Niby do tej pory bawiłam się świetnie, ale teraz strach wziął górę. Jechaliśmy przecież w jednym aucie z kompletnie nieznajomym człowiekiem, może kryminalistą albo socjopatą, zdani na jego łaskę i niełaskę.

Młodzi ludzie, którzy nie czują lęku i nie mają wyobraźni, mogą sobie jeździć autostopem – ale nie my. Są sprawni, mogą walczyć albo uciekać, gdyby ktoś próbował zrobić im krzywdę. A my? Co my mogliśmy zrobić? Żeby rozładować atmosferę, Grzesiek zaczął narzekać na ekonomię. Ostatnimi czasy to był jego ulubiony temat. Zajmował się projektowaniem gadżetów, koszulek, przypinek, zabawnych kubków i tak dalej, a także sprzedażą wysyłkową przez internet, no ale szło mu nie najlepiej, więc zastanawiał się nad zamknięciem firmy, choć żal… Kierowca słuchał go pozornie bez większego zainteresowania, wpatrzony w drogę. Obejrzał się przez ramię dopiero wtedy, gdy stanęliśmy na światłach. Ja bezwiednie pisnęłam niczym myszka, a on zapytał grzecznie, choć z tą swoją ponurą miną:

– Ma pan może jakieś próbki? Zdjęcia?

Lekko zaskoczony Grzesiek wygrzebał telefon

Otworzył swoją stronę internetową. Mężczyzna zjechał na pobocze i długo przyglądał się produktom, po kolei, nic nie mówiąc. W końcu podniósł głowę i zaordynował:

– Niech pan usiądzie z przodu. Mam propozycję do obgadania.

Okazało się, że nasz kierowca, pan Krzysiek, operował w podobnych rejonach co mój mąż – przy sprzedaży wysyłkowej – tyle że na większą skalę. Miał kontakty w hurtowniach zaopatrujących sklepy z gadżetami. Nad morze jechał, żeby załatwić jakąś sprawę z fakturami. Jako że spodobały mu się projekty Grześka, zaproponował mu współpracę i wsparcie przy szerszej dystrybucji. Wymienili się telefonami i obiecali spotkać przy najbliższej okazji, by omówić szczegóły. Wysiedliśmy na dworcu. Laptop odebrałam bez większych problemów. Gdy usiedliśmy na ławce, by poczekać na pociąg – chwilowo zmęczeni emocjami jazdy autostopem – Grzesiek objął mnie i przytulił. Patrzył przed siebie, w przestrzeń, jakby wciąż nie do końca docierało do niego, co się dziś wydarzyło. Czułam się bardzo podobnie.

Czy to naprawdę takie proste? Czy tak mało trzeba, by los się do ciebie uśmiechnął? By przeżyć coś wyjątkowego? Wystarczy przełamać rutynę i wyjść ze swojej strefy komfortu? Wróciliśmy do domu, znów w tłoku i z przesiadkami, ale szczęśliwi jak nigdy przedtem. To, co przeżyliśmy w jeden dzień, było tysiąc razy lepsze niż dwa tygodnie spędzone nad morzem. Myślę, że właśnie ustanowiliśmy z mężem nową wakacyjną tradycję. Rzecz jasna, jeśli za rok nie będzie zbyt zajęty pracą w kwitnącym biznesie… 

Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”

Redakcja poleca

REKLAMA