Szłam wolno po mokrym mchu. Srebrzące się w delikatnym, jesiennym słońcu pajęczyny nie pozwalały mi cieszyć się tym, co miało się stać. Oplatały ręce, przyklejały się do twarzy, napawały obrzydzeniem. Nie pomagał nawet sosnowy kijek, który znalazłam na skraju lasu. Machałam nim rytmicznie, torując sobie drogę wśród drzew. Na próżno. „Ciekawe, czy pająki boją się ludzi tak samo jak my ich – pomyślałam. – Ciekawe, czy on się mnie boi. Czy coś podejrzewa”.
Koszmar młodzieńczych lat
Wspomnienie tamtego wieczoru pojawiło się nagle. Nie czułam już chłodu, nie słyszałam ptaków nawołujących się w koronach drzew. Znów byłam małą dziewczynką, która panicznie boi się ciemności. Leżałam pod kołdrą, ściskając ukochaną lalkę. Słabe światło sączące się z korytarza spod drzwi mojego pokoju dawało nikłą nadzieję na ratunek.
– Mamusiu! Przyjdź do mnie – wołałam cichutko, wiedząc, że nikt mnie nie usłyszy.
Rodzice bawili się w najlepsze. Jak co wieczór oddawali się jedynej przyjemności, jaką znali. Przesuwający się pod drzwiami cień informował o tym, że ktoś idzie do kuchni po kolejną butelkę – cudowny eliksir zapomnienia. Ja też chciałam wreszcie zapomnieć o tamtych chwilach.
Słońce skryło się za brzozowym lasem. Podziwiałam wysokie pnie i liście kołyszące się na wietrze. Kiedyś, gdy przychodziłam tu z ojcem, rósł w tym miejscu mały zagajnik. Pamiętam, że można w nim było znaleźć pierwsze prawdziwki. Później, w pełni sezonu, na próżno ich tu wypatrywaliśmy. Ojciec mówił wtedy, że trzeba pójść dalej, do starej dębiny. Za to w czerwcu brzozowy lasek był dla nas niczym ziemia obiecana.
– Szukaj drugiego – mówił tata, gdy z wypiekami na twarzy pochylałam się nad dorodnym kapeluszem. – Prawdziwki nigdy nie rosną samotnie.
Posłusznie pochylałam się więc i rozgrzebywałam liście.
– Jest, znalazłam! Będziesz ze mnie dumny – wołałam, biegnąc w stronę brodatego mężczyzny z wiklinowym koszem w ręce.
– Moja córeczka! – chwalił mnie tata, delikatnie dotykając kapeluszy grzybów. – Widzisz, jak szybko się uczysz? Kiedyś będziesz tak samo dobrym grzybiarzem jak ja.
Miał rację. Bez trudu rozpoznawałam większość gatunków występujących w naszych lasach. Potrafiłam wytropić zagrzebane w trawie rydze i nazbierać pełen kosz smakowitych, choć wciąż niedocenianych kołpaków. Byłam królową każdego grzybobrania!
Dzisiaj też z przyjemnością spoglądałam na aksamitne podgrzybki, dumne koźlarze i zdrowiusieńkie prawdziwki. Wypełniony nimi koszyk zaczynał mi już ciążyć. Ale przecież wciąż nie znalazłam jeszcze tego, po co tu przyszłam…
Mama spała pijana w drugim pokoju
Tamtego wieczoru czarny cień w szparze pod drzwiami znieruchomiał. Poczułam radość przemieszaną z poczuciem ulgi. „Nie zapomnieli o mnie!” – pomyślałam, a klucz w zamku przekręcił się z cichym zgrzytem. Zastygłam w oczekiwaniu. Przedostające się z przedpokoju światło wydobywało z mroku kolejne fragmenty pokoju. Na wszelki wypadek mocno zacisnęłam powieki. Nie chciałam, żeby rodzice denerwowali się tym, że jeszcze nie śpię. Wolałam udawać, a strach powoli ustępował miejsca oczekiwaniu.
„Może mama nie zasnęła dziś w ubraniu na wersalce? – zastanawiałam się. – Może chce mnie przytulić i pocałować? Albo powiedzieć, że bardzo mnie kocha? Opowiedzieć bajkę?”.
Zanim zdążyłam nacieszyć się tą perspektywą, znów zapadła ciemność. Gruby dywan tłumił odgłos kroków, ale i tak wiedziałam, kto wszedł do pokoju. Zapach wódki zmieszany z wonią potu i taniej wody kolońskiej na zawsze już będzie kojarzyć mi się z dzieciństwem. I z ojcem.
– Śpisz? Nie oszukuj! Przecież wiem, że czekałaś. Opowiem ci bajkę na dobranoc… Grzeczne dziewczynki zawsze słuchają przed snem bajek. A ty przecież jesteś grzeczna, prawda?
Doszłam do miejsca, w którym kiedyś była stara cegielnia. Ileż razy przychodziłam tu latem, żeby się kąpać… Tuż za zasypaną niecką zaczynała się paprociowa polana. Rośliny były stare i bujne. Z pewnością stanowiły idealne schronienie dla kleszczy, pająków i innych paskudnych stworów. Oczywiście mogłam to miejsce ominąć i pójść dalej wzdłuż brzegów wąwozu porośniętych jałowcami. Nie chciałam jednak tracić czasu. Każda minuta zbliżała mnie przecież do wielkiej chwili.
Niecierpliwie przedzierałam się przez zieloną gęstwinę. Nie patrzyłam pod nogi. Wiedziałam od ojca, że tu nie ma grzybów.
– Dziecko, pamiętaj! Podgrzybki lubią widne lasy sosnowe i mieszane, prawdziwki kryją się w dębinach i laskach brzozowych, pod choinkami znajdziesz maślaki, a w tych paprociach najwyżej wdepniesz w coś niemiłego – tłumaczył za każdym razem, gdy z pełnymi koszykami mijaliśmy starą cegielnię. Dziś miałam kalosze.
„Już blisko – powtarzałam w myślach. – Na pewno je znajdę, przecież zawsze tutaj były. Muszę tylko wejść w grupkę dębów i buków”. Mech pod moimi nogami zamienił się w gęsty dywan. Znów znalazłam się w swoim pokoju.
– Tylko leż cicho – wychrypiał.
Smród alkoholu stawał się trudny do zniesienia.
– Jak będziesz się odzywać, nie usłyszysz mojej bajeczki. A szkoda by było, bo na dziś przygotowałem coś specjalnego. Spodoba ci się – ojciec ciężko osunął się na łóżko.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Słyszałam tylko trzepotanie własnego serca. Bałam się, że on też to słyszy. „Zasnął? – przemknęło mi przez myśl. – W takim razie będę tak leżeć nieruchomo do rana. Żeby tylko zdjął ze mnie tę ciężką rękę…”.
– Poza tym nie chcesz chyba zbudzić mamy, prawda?– odezwał się nagle, choć wydawało mi się, że leżymy tak w ciszy i ciemności całą wieczność. – Biedaczka zasnęła, bo była bardzo zmęczona.
– Tato, ty też idź spać.
– Pójdę, pójdę… W swoim czasie. Ale najpierw my dwoje mamy jeszcze coś do załatwienia. Pamiętasz?
Pamiętałam doskonale. Także teraz, stojąc na skraju lasu, miałam przed oczami jego nieogoloną twarz. Czułam ciężar ciała. Słyszałam oddech, który stawał się coraz szybszy.
Najlepsze dodałam na koniec
A potem dostrzegłam pod jednym z drzew szarozielony kapelusz. Był pokryty nielicznymi, słabo przylegającymi białymi łatkami. Rósł dumnie na wysokiej nóżce, dość grubej i bulwiastej u nasady. Podwinięty brzeg kapelusza zalotnie ukazywał harmonijkę blaszek. Wyjęłam z kurtki rękawiczki i ostrożnie zerwałam ten cud natury. Przyjrzałam mu się jeszcze raz, oceniając wielkość i szacując ciężar. „Powinno wystarczyć, ale dla pewności poszukam drugiego” – zdecydowałam po chwili zastanowienia.
Przeszłam kilka kroków, pogardliwie szturchając kijem czerwonego muchomora.
Wtedy zadzwoniła komórka. Domyśliłam się, że to on. Właściwie czekałam na ten telefon. Odkąd po śmierci mamy pozwoliłam mu zbliżyć się do swojego domu, dzwonił w każdą niedzielę. I zawsze miał nadzieję, że zaproszę go na obiad i pozwolę zobaczyć wnuczki.
– Witaj… – słowo „tato” nie mogło przejść mi przez gardło. – Co u ciebie?
– Cześć, córeczko. Po staremu. A co u was?
– W porządku. Dziewczynki pojechały z ojcem do teściowej, a ja jestem właśnie na grzybach. Wiesz co? Może wpadniesz na obiad? – rzuciłam, udając, że ten pomysł właśnie mi przyszedł do głowy. – Przygotuję szybko makaron z sosem, a potem… – głos mi się załamał, musiałam odchrząknąć. – Potem sobie na spokojnie porozmawiamy. Już dawno powinniśmy to zrobić.
– Dobrze. Jeśli pozwolisz, będę o drugiej. I dziękuję, Marzenko – szybko się rozłączył.
Wjeżdżając do garażu, kolejny raz sprawdziłam, czy dwa szarozielone grzyby zamknięte szczelnie w plastikowym woreczku wciąż są w koszyku. Na wszelki wypadek poprawiłam ułożone na wierzchu kapelusze prawdziwków. Wyłączyłam światła i wyjęłam kluczyk ze stacyjki.
– A więc to dzisiaj – westchnęłam. – Nareszcie to zrobię.
Spokojnie przeszłam z garażu na górę, do przedpokoju. Zdjęłam kurtkę i kalosze, a potem odszukałam cenny woreczek. Kosz postawiłam na kuchennym stole. Do drugiej pozostała prawie godzina. Miałam sporo czasu, by w gumowych rękawiczkach oczyścić, obrać i posiekać moje dwa piękne okazy. Potem umieściłam je w mikserze i roztarłam na miazgę. Przełożyłam ją do miseczki. Nie było tego dużo, ale wiedziałam, że wystarczy.
Zaledwie 50 g tych świeżych grzybów może zabić dorosłego człowieka. Zawarta w muchomorze sromotnikowym amanityna powoduje uszkodzenia wątroby i nawet w niewielkich dawkach jest śmiertelna. Nie przeszkadza jej gotowanie ani smażenie. Do sosu grzybowego nadaje się więc wyśmienicie.
Przyszedł punktualnie. Chudy, pomarszczony i żałosny. Zaprosiłam go do kuchni.
– Nie zdążyłam jeszcze obrać grzybów… Pomożesz mi?
Zdjął wysłużony płaszcz i potulnie usiadł przy stole. Nie czułam od niego alkoholu, jedynie dym papierosowy. Musiał palić tuż przed wejściem do domu. Przez chwilę w milczeniu wyjmowaliśmy z kosza kolejne prawdziwki i podgrzybki.
– Ten jest naprawdę ładny. Jak z obrazka – ojciec niezdarnie próbował nawiązać rozmowę. – Słuchaj, córeczko, jeśli chodzi o to, co ci…
– Nie teraz – przerwałam. – Sprawdź lepiej, czy nie ma tu jakiegoś szatana albo, co gorsza, muchomora sromotnikowego.
– Nie żartuj. Jesteś wytrawnym grzybiarzem. Już jako dziecko doskonale sobie radziłaś. Ale, przyznaję, masz powody, żeby uraczyć mnie takim…
– Prosiłam, żebyśmy teraz o tym nie rozmawiali – upomniałam go ostro.
Gdy skończyliśmy z grzybami, wzięłam się do obierania włoszczyzny. Posiekany seler, por, dwie marchewki i ząbek czosnku trafiły na patelnię z rozgrzanym masłem. Po chwili do warzyw dorzuciłam pokrojone grzyby. Kiedy się podsmażyły, wlałam odrobinę wody, dodałam ziele angielskie i listek laurowy. Kuchnię wypełniał miły aromat.
– Muszą się trochę poddusić – rzuciłam w stronę ojca. – Może zaniesiesz koszyk do garażu? Przy okazji zapalisz sobie…
Spojrzał na mnie z mieszaniną zaskoczenia i wdzięczności.
– To te drzwi na prawo – dodałam, widząc, że się podnosi.
Życie będzie większą karą
Gdy wyszedł z kuchni, wyjęłam z szafki miseczkę, a jej zawartość przełożyłam na patelnię i szybko zamieszałam. Na wierzchu umieściłam pokrywkę. Bałam się, że ojciec rozpozna słodkawy zapach sromotników.
Chwilę potem wszedł, znów niosąc zapach nikotyny.
– Proszę, siadaj – odsunęłam jedno z krzeseł. – Już odcedzam makaron. – Dodałaś do sosu śmietany?
– Jasne. I doprawiłam na ostro. Tak jak lubisz.
– Dzięki… To pójdę tylko skorzystać z toalety.
– Nie spiesz się, poczekam – złapałam się na tym, że zaczynam grać na zwłokę.
„Czyżbym poczuła wyrzuty sumienia? A może to zwykły strach? – zaczęłam analizować sama siebie. – Nie! Już nie czuję strachu. Dawno temu zostawiłam go w ciemnym dziecięcym pokoju”.
Wyjmując z kredensu talerze, myślałam tylko o tym, co stanie się za chwilę. Na stole starannie rozłożyłam sztućce. Bez pośpiechu napełniłam naczynia makaronem i polałam obficie aromatycznym sosem. Nagle poczułam mdłości… Opanowawszy je siłą woli, usiadłam przy stole. Jednak to nie zapach muchomora wywołał taką reakcję. Byłam w drugim miesiącu ciąży i, tak jak poprzednio, wymiotowałam po zjedzeniu śledzia. Teraz zmusiłam się do tego, żeby mieć alibi.
W ustach czułam słony posmak tranu. Wiedziałam, że mój żołądek już za chwilę zechce uwolnić całą swą treść. A więc będzie tak: ojciec zacznie jeść, ja przyznam się do ciąży i z powodu złego samopoczucia będę musiała zrezygnować z obiadu. Gdy po wszystkim wezwę pogotowie, lekarze uznają, że cudem uniknęłam śmierci.
– To co, siadamy? Ale pachnie… – ojciec był głodny.
Nie wiem, jak często i co ostatnio jadał, ale na pewno nie były to domowe obiadki. Słyszałam, że po śmierci matki stracił pracę. Potem wyrzucili go z mieszkania, bo od lat zalegał z czynszem. Dwa miesiące temu znalazł jakąś norę i czeka na przyznanie emerytury.
– Tak, siadajmy! Tylko najpierw muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam, ale głos uwiązł mi w gardle.
Kolejne fale mdłości przypominały, że nie mogę dłużej zwlekać. To koniec. Pod powiekami poczułam znajome pieczenie. Ojciec patrzył wyczekująco.
– Nie jedz tego! Życie będzie dla ciebie największą karą.
Czytaj także:
„Mąż sprzedawał ją innym mężczyznom. Gdy ponownie wyszła za mąż, szantażował ją przeszłością”
„Mój kochanek miał żonę, ale dla rozrywki udawał miłość do mnie. A ja już szykowałam suknię ślubną”
„Brat, zamiast dbać o żonę, leżał do góry brzuchem i oglądał mecze. Na miejscu bratowej, już dawno puściłabym go kantem”