Po pierwsze byłem najstarszym synem w rodzinie, a ten, jak to było w zwyczaju, zawsze brał fach po ojcu. Po drugie byłem jedynakiem, czyli nikt inny nie mógł przejąć rodzinnego zakładu. Ja jednak wolałem być kimkolwiek, byle nie szewcem. W końcu co to za przyszłość, jakie perspektywy? Zakładasz skórzany fartuch, siadasz na zydlu i kroisz zelówki. A jak byłem mały, dzieciaki na podwórku wołały za mną „Kopyto”.
Miałem na to samo narażać własne dzieci?
Powiedziałem o tym wszystkim ojcu zaraz po tym, jak mu oznajmiłem, że chcę zostać maszynistą w pociągu dalekobieżnym. Miałem wówczas czternaście lat i ojciec zdecydował się wziąć mnie do terminu.
– Oluś, ty nie stawaj mi tutaj okoniem – odparł tata. – Masz do spełnienia ważną życiową rolę, która zwie się kontynuacją rodzinnej tradycji. Nie wspominając o rzemieślniczym honorze, z którego od dziesiątek lat znany jest nasz warsztat, jako że w nim nigdy żadnego bubla nie zrobiono.
– Bo w końcu co to za sztuka? – palnąłem bez namysłu. – Każdy głupi nauczy się kroić zelówkę.
Myślałem, że ojciec wybuchnie gniewem, ale on tylko się zamyślił i zaczął trzeć czoło, jakby chciał pobudzić szare komórki do działania. A może go coś tylko zaswędziało.
– Może i ty masz rację – stwierdził, a mnie aż zamurowało. – W takim razie powiem ci tak: jeśli w pół roku poznasz, jak się robi buty, to mówię, że wybierzesz sobie potem zawód, jaki tylko zechcesz, a ja ci jeszcze w tym pomogę.
Wiedziałem, że jeśli ojciec dawał słowo honoru, to nie ma siły, musiał je spełnić. No i dla świętego spokoju zacząłem terminować u ojca. Na początku sprzątałem warsztat i przygotowywałem go na następny dzień pracy. Po tygodniu zacząłem poznawać różne gatunki skór, ich plastyczność, ścieralność i dziesiątki innych właściwości, o których przeciętny zjadacz chleba nie ma pojęcia, bo i po co. Minęły trzy miesiące pilnej nauki i mogłem powtórzyć za tym greckim filozofem Sokratesem: „wiem, że nic nie wiem”. Niemal widziałem, jak mój pociąg dalekobieżny odjeżdża w siną dal.
Beze mnie...
– Oluś, wiesz, dlaczego tak mi zależy, żebyś zajął moje miejsce na tym stołku? – ojciec zerknął na mnie pytająco.
Pewnie zauważył mój smutek.
– Bo pewnego dnia zrozumiesz, że bycie szewcem, dobrym szewcem to wielka rzecz. Na początek ci powiem, że dzięki temu, że umiem robić dobre buty, przeżyłem wojnę. To właśnie buty uratowały mi życie.
– Jak to? – zdziwiłem się. – Nigdy o tym nie opowiadałeś.
– Bo nie lubię wracać pamięcią do czasów okupacji. Podłe lata. Ale dziś dla ciebie zrobię wyjątek – ojciec odłożył wycinaną skórę, nóż, zapatrzył się gdzieś przed siebie i zaczął opowiadać. – Pewnego dnia, cztery miesiące po tym, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, zacząłem mieć problemy. Chociaż nosiłem typowo polskie nazwisko i urodziłem się z tatusia i mamusi Polaków, Niemcy brali mnie za starozakonnego, który ogolił się dla niepoznaki i udaje goja. Cóż robić, taki typ urody. I nic Germańców nie obchodziło, że mogłem przedstawić rodowodowe papiery, że mój pradziadek w latach dwudziestych ubiegłego wieku był szewskim majstrem na Targówku.
– I co o nim wiesz?
– Tam ożenił się z niejaką Genowefą, córką właściciela pralni, która wywodziła się ze zubożałej polskiej szlachty. Na co miała stosowne dokumenty i karabelę, która wisiała w jej domu na ścianie. Ale żaden z Niemców nie chciał oglądać dokumentów, tylko zawierzał swojej nordyckiej czujności, plus nauce wkładanej im do głowy, że każdy mojżeszowy potrafi się doskonale maskować. Stało się jasne, że z moją buźką w wojenny czas mam, że hej. Czekałem tylko dnia, aż zjawi się u mnie jakiś Niemiec i zacznie się najgorsze. Traf chciał, że jakiś czas później naszą ulicą przejeżdżał samochodem Sturmbannführer. No i wypatrzył z okna samochodu szyld mojego warsztatu. A że jechał na spotkanie z generałem, a przy wsiadaniu do auta ubrudził sobie oficerki, kazał kierowcy przystanąć. Zaszedł do mojego warsztatu i zażądał, żebym wypucował mu buty na lustrzany błysk. I kiedy glansowałem mu obuwie, on zwrócił uwagę na czekające na klienta oficerki. Sięgnął po nie i zaczął oglądać z podziwem doskonałe wykończenie i perfekcyjną jakość. „To twoje buty?” – spytał, a kiedy kiwnąłem głową, przymierzył i okazało się, że idealnie na niego pasują. Więcej, wyglądał w nich lepiej niż w starych, więc zabrał mi tamte buty, a zostawił swoje.
Nie mogłem w to uwierzyć!
– I co było dalej? – zapytałem z zaciekawieniem.
– Kiedy wyszedł z zakładu, nie płacąc za usługę, byłem pewien, że właśnie nastał dla mnie zły czas i będę okradany w biały dzień. Okazało się, że zawitało do mojego warsztatu prawdziwe szczęście. Dwa miesiące później, gdy major za zasłonką przymierzał uszytą dla niego parę, do zakładu wpadł patrol granatowej policji z Niemcem po cywilnemu. Jakiś szmalcownik doniósł, że mojżeszowy prowadzi zakład szewski. W tamtym czasie takie nieposłuszeństwo było karane tylko w jeden sposób. Człowieka wyprowadzano na ulicę i... wiadomo. Ale kiedy dostałem kolbą w twarz, zza przepierzenia wyszedł mój Sturmbannführer po cywilnemu. Patrzy, a ja leżę na podłodze, a Scharführer każe mi wychodzić na ulicę i już odbezpiecza swoją parabelkę. Mój esesman się wściekł i pokazał legitymację służbową. Sierżancina zbladł, a major zaczął na niego wrzeszczeć, że właśnie poharatał gębę jego „osobistego znajdy”. Zabrzmiało, jakbym był niewolnikiem, ale chyba nigdy żaden niewolnik nie był wdzięczny losowi, że ktoś potraktował go jako swoją własność. I tak oto dzięki esesmanowi, któremu przez całą wojnę uszyłem kilka par butów, przeżyłem bez szwanku. Jak widzisz, synku, buty uratowały mi życie i pozwoliły spokojnie przeżyć wojnę.
Od tamtego dnia inaczej już spoglądałem na pracę taty. I zacząłem też wsłuchiwać się w rozmowy, jakie prowadził z klientami. Jakże często mówili, „Pan, panie Wacławie, to mi uratował życie. Za chińskiego luda nie mogę nosić tych ze sklepu. Palą w nogi, ocierają, nagniatają odciski. A jak pańskie włożę, to jakbym stąpał po chmurach. Aż żyć się chce.” Tyle w tych słowach było ulgi i szczęścia, że zrozumiałem, jak wiele zależy od pracy szewca. I zapragnąłem też umieć szyć buty, w których człowiek czuje się, jakby stąpał po chmurach.
Takich butów jak moje w żadnej fabryce nie zrobią
Mijały lata, a ja wciąż pod okiem taty poznawałem tajniki fachu. Świat się zmieniał, ludzie coraz rzadziej przychodzili, by uszyć sobie buty, taniej było kupić nową parę w sklepie. Ale mieliśmy też klientów o wrażliwych stopach, którzy zrobili u nas kopyto i zamawiali buty, nawet gdy wyjechali za granicę. Bo żadne, kupione nawet u słynnych projektantów, nie były tak wygodne, jak te szyte na miarę. A jak mówił tata, ludzie mogą nawet polecieć w kosmos, ale nawet i na Marsie nikt dobrym butem nie pogardzi. Dzięki butom tata uratował życie, a ja poznałem żonę.
Przyszła kiedyś do naszego zakładu śliczna dziewczyna, błagając, żebym zrobił jej buty na ostrogi. To była wyższa szkoła jazdy. Aby je wykonać, musiałem poznać tajniki butów ortopedycznych. Zachwycona trzewikami Ela dała się zaprosić do kina. Potem na tańce, a w końcu przed ołtarz. A ja postanowiłem specjalizować się w butach na chore nogi. Takich w fabryce nie robią.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”