„Ojciec całe życie urabiał się po łokcie, by utrzymać rodzinę. Na emeryturze miał spełniać marzenia, lecz jej nie doczekał”

samotny ojciec fot. Adobe Stock, Angelov
„Na jego twarzy pojawił się wtedy ni to uśmiech, ni grymas żalu. Złapał mnie za rękę, ścisnął mocno i powiedział coś, co wydało mi się absolutnie szczerym wyznaniem. Prawdą podyktowaną przez emocje związane z nadchodzącym końcem”.
/ 01.04.2023 14:30
samotny ojciec fot. Adobe Stock, Angelov

Mój ojciec był muzykiem z wykształcenia i zawodu. Pokończył wszystkie etapy szkoły muzycznej, a potem poszedł na Akademię, skąd trafił do filharmonii. Co więcej, jeszcze na studiach zaczął pisać swoje kompozycje, na które nauczyciele patrzyli przychylnym okiem. Nie zdążył jednak sprawdzić, czy udałoby mu się odnieść poważny sukces, bo szybko się zakochał, a od razu po ślubie mama zaszła w ciążę.

– Byłaś moją pierwszą wielką symfonią – śmiał się do mnie, gdy wspominaliśmy stare czasy. – A tak w ogóle to myślałem, że zostaniesz śpiewaczką. Nie było nocy, żebyś nie ćwiczyła emisji głosu… – żartował.

Zawsze taki był, do wszystkiego podchodził z poczuciem humoru, a swoje dzieci rozpieszczał, jak tylko mógł. Ukrywał przed mamą nasze małe grzeszki i rozładowywał atmosferę. Był dobrym duchem naszego domu – ukochanym tatą dla mnie i dwójki mojego rodzeństwa.

Musiał zarobić na nas wszystkich

Brat i siostra urodzili się dwa lata po mnie. Gdy okazało się, że będzie nas w domu trójka, tata zaczął się zastanawiać nad zmianą pracy. Etat w kulturze to nie jest coś, z czego można utrzymać tak dużą rodzinę – tym bardziej że mama nie pracowała. Ojciec postanowił więc poszukać lepiej płatnego zajęcia. Nie zastanawiał się długo i razem z dwoma kolegami ze szkoły muzycznej założył zespół, który miał przygrywać na weselach.

Był dobrym muzykiem i showmanem, więc wypadł też świetnie w roli weselnego wodzireja. Jego pogodna, radosna natura bardzo w tym pomagała. Zespół szybko wyrobił sobie renomę i ojciec nie narzekał na brak zleceń. Tylko mama trochę się złościła na to, że tata każdy weekend spędza poza domem, że nie ma go wieczorami i po nocach.

– Ewcia, a co ja mam zrobić? Przecież jakoś trzeba na dzieciaki zarobić. No, powiedz, widzisz inny sposób?

– W filharmonii też zarabiałeś…

– A wiesz, co tam się teraz dzieje? Kochana. Pensje głodowe, a chętnych całe multum. Nawet by mnie już nie przyjęli z powrotem. A zarobiłbym pewnie cztery razy mniej.

– Dalibyśmy radę.

– Jasne, że tak. Ale jakim kosztem? Myślisz, że ja nie chciałbym grać czegoś poważniejszego? Robię to dla ciebie i dzieci. No, nie złość się już…

Skąd wiem, że tak rozmawiali? Miałam wtedy dziesięć lat i kilka razy udało mi się ich podsłuchać. Czułam, że mówią o poważnych sprawach – że jest mowa o mnie i rodzeństwie. Nadstawiałam więc ucha, żeby dowiedzieć się, co ich trapi, co zakłóca nasze życie domowe.

To były lata dziewięćdziesiąte i na muzyce poważnej nie dało się zarobić. Za to rynek muzyki weselnej, biesiadnej kwitł i tata zarabiał coraz więcej. W końcu przyszedł moment, w którym tata miał już tak wiele zleceń, że znaczną część musiał odrzucać. Właśnie wtedy wpadł na pomysł założenia firmy, która pośredniczyłaby w wynajmowaniu zespołów na różne przyjęcia.

To był strzał w dziesiątkę i ojciec w końcu mógł spędzać weekendy i wieczory w domu, a kasa i tak się zgadzała. Tata kierował firmą do sześćdziesiątki, a potem ją sprzedał. Z jakiego powodu pozbył się swojego interesu? Niestety, zmusiły go do tego kłopoty zdrowotne. Ojciec zachorował..

Choroba odbierała nam go przez ponad rok

To był straszny czas, kiedy wszyscy obserwowaliśmy, jak gasł. Jak tracił ochotę do życia, do walki o każdy kolejny tydzień. Chociaż przy nas, przy swoich dzieciach zawsze udawał, że wszystko jest w porządku, że bardzo dobrze się czuje i „nigdzie się nie wybiera”.

Nigdy nie zapomnę też tych ostatnich dni – gdy zabrali go już na stałe do szpitala. Trafił tam na dwa tygodnie przed śmiercią i cały ten czas spędził na silnych lekach przeciwbólowych, a potem nawet na morfinie. W tych ostatnich chwilach, kiedy nie był już sobą, kiedy lek pomieszał mu w głowie, usłyszałam od niego coś, co na zawsze zostanie ze mną.

Byłam wtedy u niego sama. Mama poszła na spacer do szpitalnego parku, żeby trochę odsapnąć, przewietrzyć zatroskaną głowę, a brat i siostra mieli dopiero do nas dojechać. Siedziałam przy łóżku i powstrzymując łzy, głaskałam tatę po dłoni. W pewnym momencie otworzył oczy i spojrzał na mnie bardzo przytomnie. Boleśnie, ale przytomnie.

– Córuś, a co ty tu robisz? – zapytał.

– Pilnuję ciebie.

– A po co, dziewczyno? Przecież ja już nigdzie nie ucieknę…

– Wiem, wiem. Ale lubię przy tobie posiedzieć.

– Ja też lubię twoje towarzystwo. W końcu jesteś moja pierworodna. Zawsze się najlepiej dogadywaliśmy…

– Jestem twoja pierwszą symfonią… – zażartowałam.

Na jego twarzy pojawił się wtedy ni to uśmiech, ni grymas żalu. Złapał mnie za rękę, ścisnął mocno i powiedział coś, co wydało mi się absolutnie szczerym wyznaniem. Prawdą podyktowaną przez emocje związane z nadchodzącą śmiercią:

– Moją symfonią… Ty i rodzeństwo. Trzy wielkie symfonie… Ale wiesz co, córuś? Ja trochę żałuję, że nie spróbowałem jednak. Że nie dowiedziałem się nawet, czy coś by ze mnie było. No wiesz, jakiś Penderecki czy Bach… – znów się zaśmiał, ale zaraz skrzywił boleśnie.

– Na pewno byłby z ciebie wielki kompozytor! – mocno ścisnęłam mu rękę.

– Wiem, wiem… Ale że tak naprawdę nie sprawdziłem. Tylko tego żałuję. I to nie jest jedynie żal, to też złość, że coś człowiek zmarnował. Że już nigdy tego nie spróbuję. Złość mnie bierze i to jest bardzo nieprzyjemne. Rozumiesz? Że nawet się nie dowiem, czy mogłem, czy się nadawałem…

– Rozumiem, tato.

– Ale to drobiazg, dziecko, to drobiazg. Najważniejsze, że jesteście wy… A gdzie mama? Poszła odpocząć? Ty też idź. Idź już, kochana. Nie ma co tutaj tak siedzieć… – powiedział i zasnął.

Rozryczałam się wtedy jak głupia

Siedziałam przy łóżku i beczałam. Zrobiło mi się go tak strasznie żal, że aż mną targało. Był taki biedny, chudy, blady, z ustami zaschniętymi na wiór i zapadniętymi oczami… I jakby tego było mało, że umierał na raka w cierpieniu, to jeszcze odezwały się w nim tęsknoty, które narosły przez nas – przez to, że musiał o nas zadbać, nami się zająć.

Nigdy nic nie mówił, nigdy nie wspominał, nie skarżył się, nie narzekał. Każde z nas myślało, że jest absolutnie szczęśliwy, że niczego nie żałuje – że granie na weselach i prowadzenie firmy to szczyt jego marzeń. Że liczymy się tylko my. Wszystko, co robił, o tym świadczyło. A teraz okazało się, że miał inne marzenia, z których zrezygnował. Zrezygnował z części samego siebie… Dla nas.

Czy można pogodzić się z taką świadomością? Z myślą, że jedna z najważniejszych osób w twoim życiu poświęciła coś tak ważnego jak talent, żebyś ty miała co jeść, co na siebie włożyć? Żebyś mogła nosić modne buty, nowe sukienki, pochwalić się przed koleżankami nową zabawką… Czy można?

Na pewno nie do końca. Na pewno we mnie ta świadomość zostanie – gorzka myśl, że tata po trosze unieszczęśliwił się ze względu na nas. Znalazłam jednak sposób na to, by choć częściowo pogodzić się z tymi myślami. By w jakimś tam stopniu z jego poświęcenia uczynić jeszcze większy pożytek. Ostatnią lekcję dla bliskich.

To ważne, by się dowiedzieli

Na pogrzebie spojrzałam na rodzeństwo – dorosłych już ludzi. Siostra przyprowadziła ze sobą dwójkę dzieci, a brat dwunastoletniego syna. Ze mną przyszły moje dzieciaki. Oboje w wieku licealnym, czyli już całkiem poważne osoby. Dotarło do mnie, że oni też powinni wiedzieć, powinni zdawać sobie sprawę. Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że podzielę się z nimi tym, co powiedział mi ojciec.

Zebrałam ich więc na stypie w jednym miejscu – brata, siostrę i wszystkie dzieciaki dorosłe na tyle, by zrozumieć, co chcę im przekazać – a potem opowiedziałam im to, co usłyszałam w szpitalu.

Kiedy skończyłam, wszyscy milczeli, nikt nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero córka brata, najmłodsza w tym towarzystwie, zapytała.

– Czy to znaczy, ciociu, że dziadek był nieszczęśliwy?

– Nie, kochanie. Dziadek był szczęśliwy, że nas wszystkich miał. Był szczęśliwy, bo zrezygnował z marzeń dla czegoś większego. Dla naszej rodziny…

– To po co nam to mówisz? – zapytała siostra, chyba trochę oburzona tym, że wciągam w to dzieciaki.

– Po to, żebyśmy wszyscy o tym pamiętali, gdy będziemy podejmować życiowe decyzje. O tym, że taki wspaniały człowiek zrezygnował z siebie, żebyśmy my mogli robić to, co chcemy… No i żeby żadne z nas tego nie zmarnowało.

Taki więc zrobiłam użytek z wyznania naszego taty. Myślę, że dobry. Mam nadzieję, że właściwy. Chyba do nich dotarło, bo przytakiwali ze zrozumieniem. A opowiadam to wszystko, żeby uświadomić także innym – tym, którzy mieli albo mają wartościowych rodziców – że są ludzie, którzy coś dla nich poświęcili. Bo rodzicielstwo to zawsze jest swego rodzaju rezygnacja z samego siebie.

Czytaj także:
„Mój ojciec porzucił matkę i założył nową rodzinę. Przykro mi, że moja córka ma dziadka, który w ogóle się nią nie interesuje”
„Mój ojciec straszy swoje wnuki przed snem diabłami i szatanami. Jego metody sprawiły, że mam w domu 2 aniołki”
„Miesiącami wysłuchiwałam, jakiego kochanka ma moja przyjaciółka. Potem okazało się, że to mój ojciec”

Redakcja poleca

REKLAMA