Małżeństwa rozstają się z rozmaitych przyczyn, ale często podstawą kryzysu w związku jest to, że jedna strona została skrzywdzona przez drugą. Wszystko jedno, czy chodzi o zdradę czy o jakieś nałogi, skąpstwo, lenistwo, agresję, przemoc, obojętność i tak dalej… To właściwie nie ma znaczenia. Ważne jest, że ktoś, kto się spodziewał szczęścia i miłości, tego nie dostaje, więc w końcu zadaje sobie pytanie: za jakie grzechy mam cierpieć, skoro w tym, co się dzieje, nie ma mojej winy?
Oczywiście, podejmuje się próby ratowania małżeństwa. Są rozmowy, „ratunkowe” wyjazdy na wspólny urlop, interwencje rodziny, przyjaciół, a nawet wizyty u psychologa, ale to rzadko pomaga. Jeśli ktoś już się poważnie zdecydował na rozstanie i tylko udaje, że mu jeszcze zależy, to nic się nie poradzi. Wcześniej czy później spakuje walizki i odejdzie, nie zważając na katastrofę, którą spowodował w cudzym życiu.
Ale bywa i tak, że u podstaw kryzysu leży zwyczajna nuda, która jak ruchome piaski potrafi przysypać każde uczucie. Zwykle nazywa się to niezgodnością charakterów i jest to bardzo częsty powód rozwodów. Gdyby zapytać, na czym właściwie polega ta niezgodność, małżonkowie mieliby kłopot z odpowiedzią, bo czy chodzi o to, że on lubi pomidorową, a ona ogórkową, albo że ona chętniej ogląda seriale, a on mecze? To byłoby zbyt banalne i mało istotne. A jednak w przypadku moich dobrych przyjaciół do głosu doszła przyczyna równie błaha, a nawet śmieszna…
Otóż on, czyli Franek, lat pięćdziesiąt pięć, nie lubił zwierząt w domu. Nie był uczulony na sierść, żaden pies go nie pogryzł we wczesnym dzieciństwie, kot nie nasikał do butów, a rybki nie wyskoczyły z akwarium. Po prostu Franek uważał, ze dom jest dla ludzi, i nie chciał go dzielić z żadnym sierściuchem ani futrzakiem. Nie i już!
Ona, czyli Małgosia, lat pięćdziesiąt, od zawsze marzyła o domowej menażerii. Robiła różne podchody, ale przez ponad dwadzieścia lat wspólnego życia nie udało jej się zainstalować w mieszkaniu żadnego puchatego lokatora. W końcu machnęła ręką, bo Franek był dobrym mężem i przyzwoitym człowiekiem, więc uznała, że trudno, jakoś mu wybaczy tę zwierzęca fobię.
W końcu bywają gorsze przywary…
Franek i Małgosia wychowali dwoje dzieci. Kiedy młodzi poszli w świat – na studia i do pracy, ich rodzice zostali sami i zaczęli się oswajać z nagłą ciszą, której się nie dało ożywić telewizorem i wypełnić internetem. Wtedy dopiero zauważyli, że od dawna właściwie z sobą nie rozmawiają, tylko wymieniają uwagi dotyczące codziennego życia.
Zaczęli się nudzić. Każdy dzień był podobny do poprzedniego, szary, monotonny, zwyczajny, beznadziejny. Doszło do tego, że przestali razem jeść i spać, a także coraz częściej oboje myśleli o rozwodzie. Uznali, że jeśli ze sobą zostaną, to tylko zmarnują te lata, które jeszcze mogą być piękne, twórcze i ciekawe.
Wreszcie postanowili, że koniec, nie ma na co czekać, i złożyli papiery rozwodowe. Nadal razem mieszkali, ale tylko dlatego, że biuro nieruchomości szukało dwóch kawalerek na zamianę za ich mieszkanie. I wtedy Małgosi przyszło do głowy, żeby nareszcie spełnić swoje marzenia o zwierzątku. Koleżanka z pracy opowiedziała jej o kocie, który się błąka koło jej bloku, więc serce Małgosi natychmiast stopniało ze współczucia.
Nie zastanawiając się dłużej, postanowiła, że go przygarnie. O Franku nawet nie pomyślała.
Dopiero gdy koleżanka zapytała ją, czy mąż się zgodzi na kocią adopcję, Małgosia odpowiedziała, że gdyby nawet się nie zgodził, to nie ma żadnego znaczenia, bo od dawna żyją osobno, a ona wystarczająco długo liczyła się z jego zdaniem.
– Zresztą i tak się rozwodzimy – stwierdziła. – Dosyć tego ulegania. Nareszcie zrobię, co zechcę!
Od razu czuł się jak u siebie
Kot był czarny, chudy i strasznie wynędzniały. Siedział w bezlistnych już krzakach forsycji i obserwował wejście do bloku zupełnie tak, jakby na kogoś czekał. Gdy zobaczył Małgosię, po prostu do niej podszedł i otarł mokrym grzbietem o nogawki jej jasnych spodni, zostawiając na nich plamę.
Oczy mial żółte, a białe wąsy i kawałek pyszczka oraz dwie „skarpetki”. Jedno ucho postrzępione pewnie w jakiejś walce. Wydał się Małgosi najpiękniejszym kotem na świecie!
Od razu go zabrała do lecznicy weterynaryjnej, gdzie oceniono, że jest całkiem dorosły, tylko wymizerowany jak rzadko, i że będzie wymagał wiele starania, by dojść do formy.
Zachowywał się grzecznie i bez protestu znosił wszystkie zabiegi wokół siebie, jakby rozumiał, że to konieczne i że nie ma co marudzić.
Miał pchły, więc Małgosia musiała wykonać w domu całą operację higieniczną, ale to jej nie odstraszyło. Od wielu, wielu miesięcy, a może i lat czuła ciepło wokół serca i było jej z tym wspaniale! Do jej mieszkania kot wszedł pewnie i od razu pomaszerował do kuchni. Potem obszedł przedpokój, zajrzał do jej sypialni, rozejrzał w salonie i zatrzymał przed drzwiami pokoju Franka. Odwrócił głowę i spojrzał na Małgosię, jakby pytając, czy tam też można zajrzeć. Jednak w tej samej chwili zgrzytnęła winda i do domu wrócił Franek. Stał na progu i ze zdumieniem patrzył na kota, który podniósł ogon i jego drobnymi ruchami oznajmiał, że nie jest pewien, jak się ma zachować.
Teraz szukaj wiatru w polu…
I wtedy Franek wrzasnął:
– Co ty tu robisz? A psik! Wynocha! Już cię tu nie ma!
Tupnął na znak, że mówi poważnie, i zanim Małgosia zdążyła zareagować, kot smyrgnął przez przedpokój i zniknął w ciemnym korytarzu. Oczywiście pobiegła za nim, ale szukaj wiatru w polu! Czarny kot na klatce schodowej wyłożonej grafitowymi płytkami i śmigający w dół jak duch jest nie do odnalezienia. Tym bardziej że na dole były otwarte drzwi wejściowe, bo sąsiedzi właśnie wnosili do windy nowo kupione meble, więc choć Małgosia też leciała na dół jak najszybciej mogła, wołając: „kici, kici, wracaj, nie uciekaj…”, nic to nie dało.
Było zimno, mżył deszcz, więc po paru chwilach biedna Małgosia, która wypadła z mieszkania w T-shircie i klapkach wsuniętych na bose nogi skostniała na sopel lodu. Ciekło jej z nosa, z oczu leciały wielkie łzy, wyglądała jak prawdziwe nieszczęście. Taką ją znalazł Franek, ale trochę trwało, zanim dała się przekonać do powrotu.
Najpierw zrobiła mu taką awanturę, jakiej nie doświadczył od niej przez całe małżeństwo! Pół bloku słyszało, jak krzyczy, że Franek jest nieczułym baranem, zimnym durniem, że go nienawidzi i tak dalej… Wreszcie osłabła i pozwoliła się wpakować do windy, ale w mieszkaniu znowu zaczęła płakać i rozpaczać, jakby miała nie pięćdziesiąt lat, tylko pięć, albo i nawet mniej niż pięć.
Małgosia uspokoiła się trochę dopiero wtedy, gdy Franek powiedział, że wychodzi szukać kota i że bez niego nie wróci. Chwyciła się tej nadziei i – jak się okazało – słusznie, bo po godzinie jej małżonek przyniósł na rękach zgubę. Obaj byli kompletnie przemoczeni, ponieważ w międzyczasie mżawka zamieniła się w ulewny deszcz pomieszany z drobinkami pierwszego śniegu.
Wyglądali okropnie!
– Niezłego cwaniaka sobie wynalazłaś – powiedział Franek. – Siedział pod schodami do pakamery dozorcy i mnie obserwował, zupełnie jakby mu sprawiało przyjemność, że latam w deszczu i robię z siebie głupka.
– Może sprawiało – Małgosia się uśmiechnęła po raz pierwszy od paru godzin. – To bardzo mądry kot. Dał ci nauczkę za te wrzaski i tupanie.
– No, dobra, zasłużyłem… ale teraz dosyć, bo cała nasza trójka złapie zapalenie płuc. Owiń go moim swetrem i niech śpi. Ty też do łóżka, żeby się wygrzać. Zrobię ci herbatę z malinami.
– Nie wiem, czy ten twój sweter to najlepszy pomysł, bo kot ma pchły. Miałam go wykąpać, ale nie zdążyłam.
Franek lekko zesztywniał, jednak po chwili odpuścił i machnął ręką.
– Trudno. Ważniejsze jest, żeby on coś zjadł, bo wygląda jak sznurek. Masz coś
dla niego?
– Kupiłam kocią puszkę…
– Dobrze, to ty sobie leż pod kocem, a ja się tym zajmę. Cała reszta, to znaczy kąpiele i odpchlenie – juto. Chodź, mały, będzie kolacja.
Małgosia z bezbrzeżnym zdumieniem patrzyła, jak czarny kot z poszarpanym uchem idzie do kuchni z jej mężem. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy obaj wrócili i kot natychmiast wskoczył Frankowi na kolana, wygodnie się na nich umościł, a potem spokojnie i słodko zasnął.
– Przecież mówiłeś, że nie lubisz zwierząt – wyjąkała Małgosia, a Franek, wyraźnie zadowolony, a nawet dumny, że kot go tak wyróżnił, odpowiedział:
– Czasami człowiek gada, byle gadać. Zresztą nieważne, czy ja je lubię. Ważne, czy one lubią mnie, a ten albo jest cwaniakiem nad cwaniaki, albo mu faktycznie przypadłem do gustu. A już wiesz, jak ma się nazywać? Bo skoro zostaje, imię jest istotne. Ja proponuję po prostu Czarny.
I tak oto, powoli, kocimi krokami Małgosia i Franek zaczęli do siebie wracać. Na początku nieśmiało i ostrożnie, ale mijały dni, a oni stawali się sobie coraz bliżsi i w końcu zapomnieli, że jeszcze tak niedawno chcieli się rozwodzić.
No tak, sprawa rozwodowa…
Czarny kompletnie im namieszał w głowie i po paru tygodniach oboje nie wyobrażali siebie życia bez niego. Pod wpływem opieki, dobrego jedzenia i ludzkiej miłości stał się pięknym, smolistym kocurem o świetliście złotych oczach. On też ich kochał i pokazywał to mruczeniem, ugniataniem łapkami, ocieraniem łepkiem o ich twarze i dziesiątkami drobnych kocich czułości.
Małgosia i Franek uwielbiali siedzieć na kanapie z Czarnym przenoszącym się z jednych kolan na drugie. Wyglądali, jakby zapomnieli o wszystkim, co ich dzieliło. Znowu stanowili parę. Niestety, czas biegnie i sprawy raz zaczęte muszą się jakoś skończyć i rozwiązać. Pewnego dnia oboje dostali zawiadomienie o dacie ich sprawy rozwodowej. Oni jakby o tym zapomnieli, ale sąd nie zapomniał i wzywał ich na określony dzień i godzinę.
Usiedli tym razem nie na kanapie, ale przy stole, i znowu milczeli, bo co mieliby powiedzieć? Wreszcie Franek, który w międzyczasie jakby się nauczył być odważniejszym i bardziej otwartym, powiedział:
– I co teraz?
– Nie wiem – odparła Małgosia.
– Bo jakoś głupio wyszło, prawda?
– Ale z czym? – nie zrozumiała.
– No z tą adopcją Czarnego.
– Czemu głupio?
– No, bo jak się kogoś adoptuje albo nawet tylko przygarnia, to trzeba być odpowiedzialnym, prawda?
– No tak, racja.
– I każdy powie, że do adopcji albo przygarnięcia najlepsza jednak jest pełna rodzina, prawda?
– Mhm – przytaknęła Małgosia.
– Nie wolno żywej istoty traktować jak rzeczy, prawda?
– Prawda, ale co tak dopytujesz?
– Bo Czarny jest żywą istotą, a myśmy go adoptowali, tak?
– No tak…
– Dlatego zapytałem, co teraz. Będziemy się rozwodzić i zrobimy z niego rzecz? Chcesz tego?
– Nie chcę – przyznała Małgosia. – A ty?
– Ja też nie chcę. I w ogóle uważam, że ten pomysł z rozwodem to był wielki idiotyzm z naszej strony. Co nas opętało?
– No, to nie było najmądrzejsze…
– To może się z tego wycofać? – spytał.
– Ja bym chciała. A ty?
– Ja też bym chciał. Bardzo. To się chyba da odwołać? – zaniepokoił się Franek.
– Pewnie.
– Ufff, ale mi ulżyło.
– Mnie też…
I tak oto małżeński kryzys, który wyglądał na nie do rozwiązania, przestał istnieć. Trochę w tym pomógł czarny kot, ale naiwnością byłoby sadzić, że on wszystko załatwił. Małgosia i Franek po prostu się nadal kochali. I to cała tajemnica.
Czytaj także:
„Synowa rozwiodła się nie tylko z moim synem, ale i ze mną. Zawistna franca odcięła mnie od wnuka i uciekła do kochanka”
„Moja córka nie ma problemu z byciem kochanką. Nie widzi, że ten drań zwyczajnie ją zwodzi i nigdy nie rozwiedzie się z żoną”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”