Kiedy po miesiącu pobytu w sanatorium wróciłam do domu okazało się, że niedaleko mojej kamienicy otwarto nową kawiarnię. Wpadłam zobaczyć, czy mi się spodoba. Kawa była pyszna, ciasto też. Moją uwagę zwrócił jeden z obrazów, które ozdabiały ściany.
Kobieta na malowidle wydała mi się znajoma. To był akt. Naga modelka siedziała na krześle jak Liza Minelli w „Kabarecie” – przodem do oparcia, które zasłaniało jej piersi i krocze, z rękami ułożonymi na drewnianej poręczy. Uwagę zwracały oczy i usta – jedyne elementy namalowane w stylu hiperrealistycznym, co sprawiało, że wyróżniały się na tle nieco rozmytych kształtów ciała i krzesła.
Nie przypuszczałam, żeby obraz był wiele wart, ale przyciągał moją uwagę właśnie z powodu modelki. Wreszcie skojarzyłam tę twarz, charakterystyczne usta z niewielką blizną w lewym kąciku górnej wargi. Niemal białe włosy skontrastowane z czarnymi oczami… Ta modelka, Salome, pozowała kiedyś także znanemu malarzowi, którego dzieło było najcenniejszym obrazem w kolekcji mojego stryja. Obraz pochodził z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Znany artysta to jedno, a modelka to coś zupełnie innego. Z opowieści stryja wyłaniała się postać niezwykłej kobiety, muzy malarzy.
– Nie była piękna tylko za sprawą idealnych proporcji twarzy i ciała. Otaczała ją aura zmysłowości i tajemnicy, oraz wibrującej energii. Artyści chcieli uchwycić to na płótnie, ale ponosili porażkę – opowiadał stryj. – Niektórzy chcieli ją zdobyć dla siebie, ale była nieuchwytna. Pojawiała się wieczorami, pozowała, a potem znikała. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka i kim jest. Wszyscy uznali, że Salome to jej pseudonim.
Nie chciała mu pozować
Historia tajemniczej modelki rozpalała moją wyobraźnię, gdy byłam nastolatką. Potem życie skierowało moje myśli na inne tory, a obraz zmarłego stryja wyjechał do Niemiec razem z jego synem. I oto minęło prawie dwadzieścia lat, a ja siedziałam naprzeciwko kolejnego aktu Salome. Nie był podpisany przez artystę, ale zdecydowanie był stary. Spytałam właścicielkę kawiarni, skąd go ma.
– Ogłosiłam, że szukam książek do wypełnienia półek i obrazów do powieszenia na ścianach – wyjaśniła mi pani Zuza. – Ten obraz wypożyczyła mi jedna z mieszkanek okolicznych kamienic. Jeśli pani chce, zadzwonię do niej i spytam, czy zechce z panią porozmawiać. To samotna staruszka, pewnie z przyjemnością opowie o swoim życiu – mrugnęła okiem.
Dwa dni później dowiedziałam się, że pani Józefina zaprasza mnie na herbatę. Nazajutrz pojawiłam się w starej kamienicy z ciastem domowej roboty. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, bez windy, jak to w starych, budowanych dla niezamożnych ludzi kamienicach. Pani Józefina miała co najmniej osiemdziesiąt lat, ale była w wyśmienitej kondycji. Kiedyś zdecydowanie była piękną kobietą. Wciąż emanowała z niej wyjątkowa energia.
– To akt mojej mamy – powiedziała. – Jedyny, który chciała mieć na własność. A namalował go mój ojciec. To była straszna historia.
– Chętnie ją poznam, jeśli to nie zbyt wścibskie z mojej strony…
Skinęła głową i zaczęła opowiadać.
– Mama była córką żydowskiego krawca. Miała jedenaścioro rodzeństwa. Od dziecka marzyła, by wyrwać się ze swojego świata i żyć tak jak Polacy. Uczyła się mówić jak oni, zachowywać jak oni, co nie podobało się jej ojcu. Gdy miała siedemnaście lat, rodzice chcieli wydać ją za mąż za dość zamożnego starego wdowca z sąsiedztwa. Salome jednak ich ubłagała, żeby nie skazywali jej na takie życie, a ona w zamian będzie przynosić im pieniądze. Bo znalazła pracę.
– Salome? – wtrąciłam się. – Naprawdę miała tak na imię?
– Tak – starsza pani uśmiechnęła się. – Naprawdę. Tego, o czym teraz opowiem, dowiedziałam się od mojej matki, która w chwilach nachodzącej ją melancholii wciąż wracała do tamtych dni, kiedy poznała Franciszka. Miała już dwadzieścia lat i pracowała jako modelka u modystki. Do sklepu przychodziły zamożne panie, a ona prezentowała modele kapeluszy. Franciszek był bratem jednej z klientek, towarzyszył siostrze. Ujrzał Salome i uznał, że dziewczyna marnuje swój potencjał.
– Przepraszam – znów musiałam się wtrącić. – Ale pani mama nie wyglądała na… – zacięłam się.
– Żydówkę? Tak, miała niemal białe włosy. To się zdarza, nigdy nie wiadomo, jakie genetyczne dziedzictwo odezwie się w którym pokoleniu. Ale oczy miała tak ciemnobrązowe, że prawie czarne. I skórę jakby muśniętą słońcem. To było niepokojące zestawienie, które rzucało mężczyzn na kolana. Franciszek, zauroczony, zaproponował Salome, by pozowała mu do portretów. Takich przyzwoitych. Nie był dobrym malarzem, ale był zamożny, miał też mnóstwo znajomych w artystycznym światku. Przedstawił Salome przyjaciołom. Tyle że nikt z malarzy nie chciał jej malować ubranej. Płacili dobrze, więc się rozbierała. Nigdy jednak nie pozwalała się dotykać. To była jej granica.
Pani Józefina powiedziała, że był tylko jeden malarz, któremu nie pozowała nago. Któremu w ogóle nie pozowała – Franciszek. Mówiła, że to dlatego, że nie potrafił malować, a ona musiała dbać o renomę. Poza tym nie lubiła go. Był przy tuszy, ciągle spocony, i miał, jak opowiadała, mięsiste usta. Kojarzył jej się z prosiakiem. Była mu wdzięczna, że wprowadził ją do bohemy, więc się do niego uśmiechała. Wiedziała, że się w niej podkochuje, ale nie miało to dla niej znaczenia. Nie przyjmowała zaproszeń do teatru, na kolację. Unikała go, jak tylko było to możliwe.
Miłość przyszła za późno
– A jednak jej akt powstał…
– Tak – pani Józefina przesunęła dłonią po obrusie w kwiatki. Widziałam, że nie było jej łatwo mówić. – Mama miała dwadzieścia dwa lata, kiedy pojawił się pewien człowiek, który nie rozumiał, kiedy kobieta mówi nie. Ujrzał jej akty u trzech malarzy. I zechciał samej modelki. To był bogaty człowiek, z koneksjami. Mama odrzuciła jego awanse. Niestety, on się uparł. Dowiedział się, dokąd Salome wraca, kiedy kończy życie modelki. Zaszantażował ją – albo będzie jego kochanką, albo zniszczy reputację jej rodziny w gminie żydowskiej.
Salome znalazła się w pułapce. Nie mogła dopuścić ani do jednego, ani do drugiego. Postanowiła wybrać trzecie wyjście – śmierć. Zanim się na to zdecydowała, ktoś zabił szantażystę. W jego własnym gabinecie. Morderca wbił mu w gardło nóż.
Salome akurat pozowała jednemu ze stałych klientów, gdy ktoś do niego przyszedł i przekazał wstrząsającą wieść: policja podejrzewa Franciszka o morderstwo, gdyż był ostatnim człowiekiem, który wychodził z jego gabinetu, zanim wszedł tam służący, by odkryć zakrwawione, martwe ciało pryncypała. Szukają go, bo zniknął. „Franciszek? – dziwił się malarz. – Przecież on nawet pędzla nie potrafi utrzymać, a co dopiero nóż. I dlaczego?”.
Salome była jak porażona. W głowie tłukło się jej jedno pytanie: „Czy on zrobił to dla niej”? Dla niej, mimo że go odpychała, uciekała od niego, i która jemu jedynemu nie chciała pozować, bo jego wygląd ją odrzucał? A on poświęcił się dla niej, bo wiadomo, że go znajdą, aresztują. Powieszą…
Musiała to wiedzieć na pewno. Inaczej nie mogłaby spokojnie żyć. W jej rodzinie zawsze spłacało się zaciągnięte długi. Wiedziała, gdzie Franciszek może być. Miał niewielką pracownię na Mokotowie. Wiele razy ją tam zapraszał, ale ona zawsze odmawiała. Tym razem przyszła.
Jak tylko zobaczyła wnętrze pracowni, wiedziała, że odpowiedź na jej pytanie brzmi: „Tak. To on ją uratował”. Na ścianach wisiały jej nieskończone portrety węglem. Studium twarzy, dłoni, karku. A na środku stała sztaluga ze skończonym obrazem olejnym – jej aktem na krześle. Dziwnym, gdyż tak naprawdę wyraźne były tylko jej oczy i usta. Idealne, jakby naprawdę mu pozowała.
„Widzę cię w każdej minucie dnia, w każdym śnie” – powiedział Franciszek, gdy spytała, jakim cudem malował to wszystko z pamięci. Był smutny, zamyślony, jakby odległy. Wiedział, że ma już niewiele czasu. I patrzył na nią tak, że wszystko się w niej roztopiło. Dała mu więc to, czego nie dostał żaden z mężczyzn – siebie. Kiedy odchodziła, podarował jej ten obraz.
Nad ranem przyszła policja i aresztowała Franciszka. Może jego adwokat by go wybronił, ale do procesu nie doszło – kilka tygodni później w areszcie śledczym Franciszek został zadźgany przez któregoś z więźniów.
– Wystarczyła ta jedna noc, bym została poczęta – kończyła opowieść pani Józefina. – Mama nigdy nie wyszła za mąż. Powiedziała mi kiedyś, że im była starsza, tym lepiej widziała, jak wielką, czystą miłość odrzuciła tylko dlatego, że była opakowana w mało atrakcyjne ciało. Bo sama była ślepa i głupia. I jej miłość do Franciszka przyszła za późno. A ten obraz był najcenniejszą rzeczą, jaką miała.
Czytaj także:
„Po śmierci syna miałem w sobie wiele złości. Czarę goryczy przelał testament, z którego dowiedziałem się bolesnej prawdy”
„Żonaty szef przez 3 lata wciskał mi kit, że zostawi dla mnie rodzinę. Zapewniał, że nie sypia z żoną. To z kim była w ciąży?”
„Mój syn ma fiu-bździu w głowie. Dziś chce kasy na wykup mieszkania dla swojej dziewczyny, jutro poprosi o coś innego”