Siedziałam przy szpitalnym łóżku, patrzyłam na Monikę, która może spała, a może dryfowała po oceanie rozdzielającym życie od śmierci, i zastanawiałam się, co właściwie do niej czuję. Nienawidziłam jej, ale i kochałam z całego serca. Gardziłam nią, ale i jej współczułam. Jedno było pewne: bardzo chciałam, żeby się obudziła. To najważniejsze. Bo tylko wtedy miałam szansę poznać prawdę.
To ja uratowałam jej życie. I zrobiłam to w iście hollywoodzkim stylu. Kiedy nie przyszła na umówione spotkanie i nie odbierała telefonu, od razu wiedziałam, że coś było nie tak. Przyjaźniłyśmy się osiemnaście lat, z czego pięć przepracowałyśmy w jednym pokoju, i nigdy przez te wszystkie lata Monika nie spóźniła się więcej niż kwadrans. Była niezwykle solidna i punktualna. Kiedy więc nie mogłam się z nią skontaktować, pomimo że byłyśmy umówione do teatru, wiedziałam, że musiało się coś złego stać i natychmiast pojechałam do niej do domu.
Nie otworzyła mi, choć światło w sypialni było zapalone, a drzwi balkonowe otwarte. Bez zastanowienia wybrałam numer 112. Najpierw przyjechała policja, zaraz po niej straż pożarna i pogotowie. Strażacy weszli po drabinie, przez balkon dostali się do środka, otworzyli drzwi ratownikom… Chwilę później Monika była już w karetce, która na sygnale popędziła do szpitala.
Policjanci byli tak uprzejmi, że odwieźli mnie tam, i gdy czekaliśmy na wyniki badań, przesłuchali. Potem zadzwonili do jedynego krewnego Moniki, mieszkającego w Irlandii bratanka, a ten upoważnił mnie do wszystkich działań związanych z opieką nad ciotką, jej kotem i mieszkaniem.
Bałam się, że ją stracę
To był udar. Lekarze nie wiedzieli, jakie szkody poczynił, bo nie byli w stanie określić, kiedy do niego doszło. Poza tym podejrzewali, że Monika już wcześniej musiała przejść co najmniej jeden udar, czego zapewne sama nawet nie była świadoma.
– Chętnie obejrzałbym wyniki badań pacjentki, zobaczył listę leków, jeśli jakieś brała – powiedział lekarz, którego spytałam, czy jest coś, co mogłabym zrobić dla przyjaciółki.
Nazajutrz z samego rana pojechałam więc do mieszkania Moniki. Byłam w nim wielokrotnie, ale jeszcze nigdy sama. Jeśli Monika gdzieś wyjeżdżała, klucze zawsze zostawiała swojej sąsiadce z naprzeciwka. Było to logiczne, bo mieszkamy na przeciwległych końcach miasta, i gdybym miała codziennie do niej jeździć, wykończyłabym się w trzy dni. Ja z kolei zwykle zostawiałam mieszkanie pod opieką córki lub mieszkającej po sąsiedzku kuzynki.
Teraz nakarmiłam kota, podlałam kwiatki i zaczęłam szukać obiecanych lekarzowi wyników badań. Myślałam, że znajdę je w biurku, ale wszystkie szuflady zawalone były jakimiś zawodowymi papierzyskami. Za to na szafce obok leżało kilka papierowych teczek, każda z nich podpisana okrągłym, niemal dziecięcym pismem Moniki. Uśmiechnęłam się pod nosem. Przypomniało mi się, jak kiedyś żartowałam sobie z niej, że za taki charakter pisma powinna w pierwszej klasie dostać świadectwo z czerwonym paskiem, a w ósmej skierowanie do psychologa…
Pierwsza teczka zatytułowana była „Mieszkanie". Domyśliłam się, że znajdę w niej korespondencję ze spółdzielnią i rachunki za czynsz. Druga nazywała się „Świadectwa pracy". Następna – „Dokumenty urzędowe”. Wreszcie dokopałam się do teczki z napisem: „Badania”. Usiłowałam ją zgrabnie wysunąć, ale nie bardzo mi się to udało i w efekcie pozostałe spadły na podłogę. Z westchnieniem zaczęłam je zbierać i wtedy zobaczyłam to zdjęcie…
Nie wiem skąd się tam wzięło – czy zaplątało się przypadkiem, czy Monika schowała je w którejś z teczek, a ono postanowiło wybrać się na wagary. Tak czy owak, nie miałam wątpliwości, kogo przedstawiało.
Dwie godziny później siedziałam przy łóżku nieprzytomnej Moniki, wstrząśnięta jej widokiem. Była bardzo blada. Pod jej oczami widniały ciemne sińce. Usta, zaskakująco wąskie i mocno spierzchnięte, układały się w grymas, który nadawał jej twarzy przeraźliwie smutny wyraz.
– Wyciągniemy cię z tego, nie martw się, Moniś – powiedziałam pocieszającym tonem, choć tak naprawdę to siebie, a nie ją chciałam pocieszyć.
Bałam się, że ją stracę. Była moja najlepszą przyjaciółką. Poznałyśmy się, kiedy Monika trafiła do firmy, w której ja pracowałam od lat. Piastowałyśmy równorzędne stanowiska, ale ja jako bardziej doświadczona wzięłam ją pod swoje skrzydła. Pomagałam jej wdrożyć się do pracy, wciągałam w biurowe życie towarzyskie. I tak, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu coraz bardziej się do siebie zbliżałyśmy.
Kiedy po pięciu latach Monika zdecydowała się zmienić pracę, byłyśmy już mocno zaprzyjaźnione i spotykałyśmy się nadal – tyle że już wyłącznie prywatnie. Nie miałyśmy przed sobą tajemnic, tak mi się przynajmniej wydawało. Rozmawiałyśmy o wszystkim. O miesiączkach, rozstępach, wzdęciach i fantazjach seksualnych. O rozczarowaniach i marzeniach. O lękach i kompleksach. O wszystkim… Tak myślałam. Okazało się, że byłam w błędzie.
„Jakim cudem zdjęcie mojego męża znalazło się u Moniki?” – zastanawiałam się w nocy, nie mogąc zasnąć. I to nie „jakieś” zdjęcie, ale takie, którego nie znałam! Uśmiechał się na nim do obiektywu, wyraźnie szczęśliwy, bo nie tylko jego usta się uśmiechały, ale również oczy. Mnie samej trudno było przypomnieć sobie, kiedy widziałam u niego taką bezgraniczną radość.
Janusz chorował na raka, walczył z nim wiele miesięcy. I choć od jego śmierci minęły już prawie trzy lata, wciąż w pamięci miałam wykrzywioną bólem twarz męża. Zupełnie jakby bolesny obraz naszych ostatnich wspólnych chwil całkowicie przesłonił dwadzieścia sześć spędzonych razem lat.
Byłam zła na Monikę. Zazdrosna o radosne zdjęcie, które miała u siebie. O to, że – być może – dzięki niemu zachowała w swojej pamięci zupełnie inne wspomnienie Janusza. Takiego, jaki był, zanim zachorował. Silnego, pewnego siebie faceta, energicznego, wesołego, z językiem ostrym jak brzytwa i wielkim poczuciem humoru.
Znalazłam je przez przypadek
Przez trzy kolejne dni prosto z pracy pędziłam prosto do szpitala w nadziei, że zobaczę Monikę przytomną albo chociaż usłyszę jakąś dobrą nowinę. Tymczasem sytuacja się nie zmieniała. „Wciąż czekamy” – powtarzali jak mantrę nagabywani przeze mnie lekarze.
Potem jechałam do kota, za którym wcześniej nie bardzo przepadałam, a teraz – chyba na skutek współczucia, że tak nagle osamotniał – zaczęłam traktować jak członka rodziny. Rozmawiałam z nim, tłumaczyłam, że jego pani jest chora, ale wyzdrowieje, głaskałam coraz mniej nastroszoną sierść i pozwalałam, by wymrukiwał mi do ucha swoje kocie pretensje.
Czwartego dnia byłam już tak zmęczona tymi podróżami, że postanowiłam zostać u Moniki na noc. Pościeliłam sobie na kanapie, bo jakoś dziwnie mi było spać w łóżku, w którym doznała udaru. W ogóle nie wchodziłam do sypialni; zajrzałam do niej tylko raz, pierwszego dnia. Wciąż do mnie wracał widok zrzuconej na podłogę (pewnie przez ratowników), białej jak śnieg kołdry i leżącej koło poduszki grubej książki, którą Monika zapewne czytała, zanim to się stało…
W nocy znów nie mogłam spać. Było mi duszno, a kiedy otworzyłam okno, przeszkadzały mi przejeżdżające ulicą samochody. W końcu wstałam, zaparzyłam sobie herbatę i zaczęłam przeglądać stojące na regale książki. Nie znalazłam nic zachęcającego, więc odruchowo otworzyłam szafkę koło biblioteczki. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, że robię coś niewłaściwego, po prostu bezmyślnie uchyliłam drzwiczki. I wtedy je zobaczyłam.
Zdjęcia, całe mnóstwo zdjęć. Leżały w kartonowym pudełku poukładane jedno na drugim. Przedstawiały Janusza i Monikę. Tylko na niektórych zdjęciach byli oboje. Większość przedstawiała albo jego, albo ją – pewnie wtedy to drugie trzymało aparat. W różnych pozach. W różnych strojach, czasami skąpych. Wszystkie robione w tym mieszkaniu. Musiałam wpaść w stupor, bo kiedy oprzytomniałam, na dworze było już jasno. W głowie i w sercu miałam pustkę.
Przez kilka dni następnych dni nie odwiedzałam Moniki w szpitalu, nie byłam w stanie na nią patrzeć. Do kota też nie jeździłam. Klucze od mieszkania dałam sąsiadce i poprosiłam, żeby się nim zajęła. Musiałam ratować siebie, bo czułam, że wciąga mnie czarna dziura rozpaczy, i jeśli natychmiast czegoś z tym nie zrobię, całkiem mnie pochłonie.
W pracy wzięłam wolne i od rana do późnego wieczoru siedziałam na działce. Praca w ogrodzie zawsze mnie relaksowała. Działka wprawdzie była własnością rodziców, ale od lat to ja się nią opiekowałam, bo oni nie mieli już na to siły. Spędzałam tam większość wiosennych i letnich weekendów. Janusz prawie nigdy na działkę ze mną nie jeździł, nie przepadał ani za pracą w ziemi, ani za moim, trzeba przyznać, dość konfliktowym ojcem. Może wtedy bywał u Moniki?
Starałam się nie myśleć o mojej przyjaciółce, ale to nie było możliwe… Niechciane wspomnienia zalewały mnie przy wyrywaniu chwastów, podlewaniu trawnika i przycinaniu krzaków po kwitnieniu, a ja, chcąc nie chcąc, próbowałam się z nimi mierzyć. Nie znalazłam ani jednego, które mogłoby włączyć w mojej głowie światełko alarmowe. Stosunki tych dwojga – Moniki i Janusza – zawsze wydawały mi się poprawne. Ona sprawiała wrażenie, jakby go lubiła, ale bez przesady. On ją akceptował, bo była moją przyjaciółką. Gdy spędzaliśmy czas w trójkę, traktował ją miło, jednak zawsze z dystansem.
Zastanawiałam się, jak długo mógł trwać ich romans. Kiedy się zaczął i kiedy skończył. Naturalnie jeśli w ogóle miał jakieś zakończenie – inne niż śmierć Janusza. Patrząc na zdjęcia, nie byłam w stanie umieścić ich w czasie. Na pewno powstały w ciągu kilku lat, bo zmieniały się na nich fryzury Moniki. Ale ponieważ rzadko widywałam ją bez makijażu, a taka właśnie była na tych fotografiach, nie potrafiłam określić, czy powstały dziesięć lat temu, osiem czy pięć.
Mój mąż był typem mężczyzny, który w młodości wygląda poważnie, a w wieku dojrzałym młodo, a więc i on nie mógł być wskazówką. Jedynym sposobem, aby się dowiedzieć, „kiedy” – bo na odpowiedź „dlaczego” już nie mogłam liczyć, przynajmniej ze strony Janusza – była rozmowa z Moniką. Kiedy to do mnie dotarło, natychmiast zebrałam narzędzia ogrodnicze, wzięłam szybki prysznic i przebrawszy się, pojechałam prosto do szpitala.
Miałam nadzieję, że dostanę odpowiedź
Koło dyżurki spotkałam sympatyczną pielęgniarkę.
– Pani Monika się obudziła – poinformowała mnie, zanim zdążyłam się odezwać.
Serce zaczęło mi nagle walić, w ustach zrobiło się sucho.
– I jak się czuje? – wykrztusiłam po chwili.
– O to musi pani zapytać lekarza – rozłożyła ręce, uśmiechając się przepraszająco.
Popędziłam do sali, w której leżała Monika. Kiedy ją zobaczyłam, poczułam się rozczarowana. Właściwie nic się nie zmieniło – wciąż wyglądała tak, jakby była nieprzytomna, a jej bladoszara twarz wyrażała bezgraniczny smutek.
Usiadłam na krześle obok i czekałam. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że niczego nie zauważyłam. Można być ślepą, gdy zdradza mąż albo gdy oszukuje przyjaciółka, ale ślepą na to, co robią oboje?!
Jak to się w ogóle zaczęło? Co on w niej widział? Co mu dała, a czego ja mu nie dawałam? Czy o mnie rozmawiali? Czy dręczyły ich wyrzuty sumienia? Czy mówił, że ją kocha? Czy robił z nią coś, czego nie robił ze mną? Przez moją głowę przelatywały dziesiątki pytań… Miałam wrażenie, że obsiadają mnie niczym ptaki w filmie Hitchcocka, przyczajają się, by w odpowiednim momencie rzucić się do ataku i dziobać, dziobać do krwi.
Nagle uświadomiłam sobie, jak niewiele wiem o życiu uczuciowym Moniki. Kiedy się poznałyśmy, była mężatką, nawet kilka razy spotkałam jej męża, ale nigdy za nim nie przepadałam. Dziesięć lat temu go pogoniła, gdy wyszło na jaw, że na boku zrobił jakiejś pannie dziecko. Sama ją namawiałam do rozwodu, a potem zorganizowałam z tej okazji wielką imprezę, na której powtarzałam z przekonaniem, że „na pewno znajdzie sobie lepszego faceta”.
Umawiała się potem z różnymi, ale żaden nie zagrzał długo miejsca u jej boku. Kilka razy zdarzyło jej się wypłakiwać mi w rękaw, że nikt nie okazał się „lepszy”. Czy taki był Janusz?
Usłyszałam ciche westchnienie. Podniosłam wzrok i nasze spojrzenia się spotkały.
– Monika?
Poderwałam się z miejsca, pochyliłam nad nią.
– Jak się czujesz? – wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło.
Wędrowała wzrokiem po mojej twarzy, badała ją zagubionym spojrzeniem.
– Poznajesz mnie? Monika? Wiesz, gdzie jesteś? – zasypałam ją pytaniami.
Leżała bez ruchu, wydawała się zdezorientowana.
– Monika, to ja, Justyna…
Chyba chciała coś powiedzieć, bo zaczęła poruszać ustami, lecz nic nie słyszałam. Położyłam dłoń na jej ręce, przycisnęłam. Musiało ją zaboleć, bo przez jej twarz przemknął grymas bólu, więc zwolniłam uścisk. W kąciku jej oka zalśniła łza. W milczeniu patrzyłam, jak wzbiera coraz bardziej, by wreszcie spłynąć w kierunku ucha.
– Ja… ja…
– Co chcesz powiedzieć?
Pochyliłam się bardziej, niemal dotykałam uchem jej ust. Dopiero wtedy usłyszałam cichy krzyk rozpaczy Moniki:
– Ja… nic… nie… pamiętam.
Czytaj także:
„Sąsiad zatrudnił do pomocy dziewczynę z Białorusi. Dała mu kosza, więc zamknął ją w piwnicy i zrobił z niej niewolnicę”
„Przez lata byłam wytykana palcami w naszym bogobojnym miasteczku. Wszystko przez to, co zrobiłam... w wieku 8 lat”
„Myślałam, że łysy, wytatuowany gość z autobusu będzie chciał zrobić mi krzywdę. Tymczasem on okazał się... moim wybawcą”