Był piątkowy wieczór. Usiłowałam zasnąć, bo rano musiałam wstać o czwartej dziesięć. O piątej otwierają bramę dla kupców, w godzinę trzeba się uwinąć z rozstawieniem namiotu, stołów, ułożeniem towaru, rozwieszeniem najładniejszych sztuk na wieszakach. O szóstej otwierają się bramki dla klientów i nieraz już po kwadransie mam sprzedanych kilka bluzek czy spodni. Dużo osób przychodzi na bazar bladym świtem.
– Czesiu, ścisz telewizor! – zawołałam do męża, który oglądał jakiś program publicystyczny.
Komentatorzy w studio przekrzykiwali się, każdy próbował udowodnić swoją rację, a ja marzyłam tylko o tym, żeby wreszcie zasnąć.
– Co mam ściszać? Ważne rzeczy mówią! – usłyszałam złość w jego głosie. – Ty to tylko durne seriale potrafisz oglądać! Jakbyś czasem posłuchała innych rzeczy, to byś czegoś mądrego się dowiedziała!
Nie odpowiedziałam. Już wiedziałam, że nie ściszy. Specjalnie, po złości. Bo jak mogę nie oglądać z nim takiego mądrego programu?!
Czesiek jest po studiach. Skończył je czterdzieści parę lat temu i w życiu nie pracował jako inżynier środowiska, ale i tak na każdym kroku podkreślał swoje wykształcenie. Kiedyś nie przeszkadzało mu, że skończyłam „tylko” zawodówkę. Dawno temu naprawdę się kochaliśmy, tworzyliśmy zgraną parę, potem dość szczęśliwą rodzinę. Urodziłam mu trójkę dzieci, doczekaliśmy się wnuków. Było dobrze, dopóki mąż osiem lat temu nie stracił pracy.
Zamiast szukać nowej, zaległ wtedy na kanapie i zaczął obwiniać cały świat o swoje niepowodzenie. Szczególnie obrywało się mnie. Czesiek uwielbiał udowadniać wszystkim dookoła, że na niczym się nie znam i wszystko, co mówię, to czyste głupoty.
Potrafi tylko jeść za moje pieniądze
– Co ty wiesz o in vitro? – prychał na przykład, gdy mówiłam, że popieram decyzję syna i synowej starających się o dziecko tą metodą. – Masz w ogóle pojęcie, co to znaczy? No, Klemcia? Co znaczy „in vitro”?
Nie, nie miałam pojęcia, że to sformułowanie po łacinie oznacza „w szkle”. Po prostu chciałam podtrzymać na duchu synową, która bała się zastrzyków i całej procedury. Ale mąż zrobił ze mnie idiotkę przy dzieciach, a ja nie wiedziałam, jak się bronić. W zasadzie przecież miał rację: rzeczywiście byłam mniej wykształcona od niego i nie znałam się na wielu sprawach.
– Co ty będziesz tu się mądrzyć o ekologii – zgasił mnie innym razem, wtedy akurat przy znajomych, kiedy wspomniałam, że kupiłam specjalne, małe pojemniki na różne rodzaje śmieci.
– Nasz rząd podpisuje takie ustawy, że żadne sortowanie śmieci nie pomoże. No, ale do kogo ja mówię! Ciebie interesuje tylko, czy Hania z serialu pocałowała Zdzisia czy innego Krzysia. O gospodarce i polityce to ty masz pojęcie jak pies o gwiazdach, a ekologia to dla ciebie tylko kolorowe wiaderka!
W końcu przestałam na to zwracać uwagę, a przynajmniej bardzo się starałam. Teraz też po prostu leżałam w łóżku, usiłując ignorować kłótnię o dług publiczny zza ściany.
Rano szybko wyłączyłam budzik, nim przerwał Cześkowi sen. Spojrzałam na męża śpiącego z otwartymi ustami i poczułam straszną zazdrość. On mógł pospać jeszcze kilka godzin, potem zjeść śniadanie w ciepłym szlafroku i pooglądać telewizję. Ja musiałam wyjść na mróz i w ciemności rozkładać budę na bazarze. Kiedyś bardzo go prosiłam, żeby chodził ze mną na handel albo chociaż pomagał mi z namiotem i stolikami, ale zawsze miał tysiąc wymówek. Nie, mój mąż potrafił tylko jeść za moje pieniądze, ale nie miał najmniejszego zamiaru zniżać się do ich zarabiania w taki sposób.
Cóż, praca na bazarze to naprawdę ciężki kawałek chleba. Stoi się czy mróz czy upał, bo klienci przychodzą praktycznie zawsze. Teraz, przed świętami były ich całe tłumy. Robili takie zakupy, jakby szykowali się na apokalipsę. Dlatego w tamtym czasie miałam wyjątkowo dużo pracy. Mój namiot stał między stoiskiem z płytami a straganem z chemią z Niemiec. Znałam dobrze i jednych i drugich sąsiadów.
Poprosił mnie, bym dołączyła do komitetu
– Babka, która sprowadza proszki i mydła z Niemiec kiedyś była nauczycielką – powiedziałam Cześkowi, bo chciałam, by zrozumiał, że praca na bazarze nie jest dowodem na brak wykształcenia. – A ten od filmów i muzyki ma normalną księgarnię w mieście, czynną od poniedziałku do piątku. Skończył polonistykę…
– I co z tego? Ja nie po to studiowałem tyle lat, żeby teraz wciskać jakimś kretynkom spodnie na ich grube tyłki! – prychnął.
– To może znajdź sobie pracę dyrektora, jak taki jesteś mądry – odparowałam mu parę razy, ale potem dałam sobie spokój, bo to nic nie dało.
W kłótniach z mężem byłam bez szans. Nawet jeśli miałam rację, to on zawsze jakoś tak zrobił, że wychodziłam na niedouczoną kretynkę, która w dodatku wszystkiego się czepia. Kretynkę i zołzę naraz, a wcale nie chciałam się tak czuć.
Tamtej soboty na szczęście mróz nie dokuczał za bardzo, zza chmur wyszło słońce, więc miałam dobry nastrój. Sprzedałam kilka par legginsów, do tego jedna klientka obkupiła się u mnie chyba na cały rok i zostawiła prawie trzysta złotych. W wyśmienitym humorze szukałam właśnie dla pani w ciąży bluzy w dużym rozmiarze, kiedy zauważyłam zarządcę bazaru, pana Henryka.
– Dzień dobry, pani Klementyno – powitał mnie, kiedy po dziesięciu minutach klientka sobie poszła.
Na bazarze istniała jedna zasada: nie przeszkadza się w handlowaniu. Jeśli ktoś ma klienta, to czeka się ze swoją sprawą, aż klient odejdzie.
– Co tam dobrego, panie Heniu? – odruchowo poprawiłam włosy wymykające się spod czapki.
Pan Henryk był ode mnie z dekadę młodszy i jakoś zawsze przy nim czułam, że powinnam bardziej zadbać o wygląd.
– Niewiele dobrego, prawdę mówiąc – odsunął się, żeby przepuścić ludzi z torbami na kółkach. – Bazar chcą nam zamknąć… Ja właśnie w tej sprawie…
Złapałam się za serce. Chcą zamknąć bazar?! To niemożliwe! Pan Henio wyjaśnił, że nasze targowisko stoi na placu należącym do gminy, a władze właśnie zadecydowały, że teren można korzystnie sprzedać jakiemuś deweloperowi pod budowę apartamentowca. Sprawa jeszcze nie była przesądzona, ale pan Henryk nie miał wielkich nadziei, że uda się uratować nasze miejsca pracy.
– Przygotowaliśmy petycję do władz, będziemy stali z nią przy każdej furtce i namawiali klientów do podpisywania – wyjaśnił. – Ale najważniejsze to iść z tym prosto do radnych, spróbować o tym porozmawiać. No i tak chodzę i pytam, kto by chciał ze mną iść, wie pani, żeby taką reprezentację kupców stworzyć.
Zdziwiłam się, co ja mam z tym wspólnego. A potem zarządca wyjaśnił mi, że chciałby, żebym to ja była w tej reprezentacji kupców. Inni handlujący dojeżdżali z daleka, niektórzy nawet z innych miast, i nie mieli jak wybrać się do siedziby gminy w godzinach pracy urzędu. Ja mieszkałam w tej samej dzielnicy. Zgodziłam się, ale postanowiłam nic nie mówić mężowi. Wiedziałam, że by mnie wyśmiał. No bo jak to? Ja, zwykła handlara, jak mnie nazywał, kiedy miał gorszy dzień, mam iść do radnych i rozmawiać z nimi jak równy z równym?! „Śmiech na sali” – na pewno tak by to skomentował.
Przez to wszystko nie miałam czasu nadlować
Zanim jednak ustaliliśmy z jedną radną termin spotkania, zajęliśmy się petycją. Oprócz pana Henryka i mnie, w reprezentacji Komitetu Obrony Bazarku, bo taką sobie nadaliśmy nazwę, była jeszcze dziewczyna od perfum sprowadzanych z Anglii, pani Małgosia. Oprócz handlowania perfumami, zajmowała się papierami w dużej firmie, więc znała się na pisaniu podań, skutecznym ustalaniu spotkań, a nawet wiedziała, jak się ubrać i zachować podczas takiej wizyty, żeby zrobić dobre wrażenie. Miała też kilka pomysłów, jak jeszcze bardziej uwidocznić nasze stanowisko w sprawie likwidacji bazaru.
– Baner nad wejściem i przed kościołem? – zdziwiliśmy się wraz z panem Henrykiem. – Ale to ogromne koszty… No i trzeba to załatwić, wydrukować, wynająć billboard…
– Ja się zajmę załatwieniem druku i wynajmem miejsca – oznajmiła pani Małgosia. – Państwo musicie zebrać składki. Nasz Komitet nie może funkcjonować bez finansów. Myślę, że pozostali handlarze chętnie się zrzucą w słusznej sprawie…
I tak zobowiązałam się do chodzenia od stoiska do stoiska, przedstawiania całej sprawy i pytania, czy sprzedawcy chcą być w komitecie i płacić te dobrowolne składki. Wiązało się to niestety ze stratami w mojej własnej działalności handlowej, ale uznałam, że jak trzeba to trzeba. Na szczęście większość osób po prostu sięgała do saszetek przy paskach, gdzie my, kupcy, zwykle trzymamy pieniądze i dawała mi banknoty.
Wielu z nich znałam wcześniej, ale z częścią rozmawiałam po raz pierwszy. Poznałam państwa od domowych wędlin, starszą panią przywożącą co weekend ciasta, pierogi i naleśniki, sprzedawców butów, mebli oraz garnków. Niektórzy co prawda uważali, że nasza akcja jest z góry skazana na porażkę, a wtedy ja zaczynałam ich przekonywać, że jeszcze możemy wygrać.
– Jeśli nic nie zrobimy, na pewno nas zamkną! – argumentowałam.
– Ale możemy jeszcze uratować nasze miejsca pracy! Trzeba rozmawiać z klientami, wszyscy są z okolic, to oni wybierali tutaj radnych. Jeśli zależy im na dostępie do tanich towarów i świeżego jedzenia, to powinni nas wspierać!
To samo powiedziałam też pani Małgosi, a ona od razu poinformowała mnie, że „bierze” moje hasło.
– Jakie hasło? – zdziwiłam się.
– „Walczymy o dostęp do tanich towarów i świeżych produktów dla mieszkańców dzielnicy” – przeczytała, cytując niemal dosłownie moje słowa. – Damy to na plakaty i ulotki. A, właśnie, rozniesie pani ulotki do kupców? Niech rozdają je klientom, sprawa musi być nagłośniona na wszystkie możliwe sposoby.
Cała ta walka o pozostawienie bazaru tak mnie wciągnęła, że niemal zupełnie nie miałam czasu handlować. Oczywiście odbiło się to na utargu. Kiedy drugi tydzień z rzędu kupiłam najtańszą wędlinę i zastąpiłam sery dżemem, Czesiek się zbuntował.
– Co jest? W sklepie zabrakło mięsa? – wyprostował się znad siatki z marketu. – Dlaczego znowu przyniosłaś kaszankę? Chciałem zjeść kotlety!
– Nie miałam pieniędzy na schab – wyjaśniłam.
Denerwowałam się przed tym spotkaniem
Nie zwracałam na niego uwagi, bo byłam zajęta przygotowywaniem sobie przemowy do pani radnej. Czesiek jednak nie odpuścił. Zaczął się awanturować. No bo jak to nie miałam pieniędzy?! Pewnie wydałam na jakieś swoje głupoty, a jego chcę zagłodzić. Nadal nie reagowałam, więc nakręcił się jeszcze bardziej. Zaczął wygadywać kompletne bzdury. Że pewnie kupuję sobie jakieś drogie kremy albo torebki i dlatego w domu nie ma szynki.
– Jak chcesz szynkę, to sobie na nią zarób! – odkrzyknęłam zirytowana, bo jego pretensje przeszkadzały mi myśleć. – Ja nie mam ostatnio czasu na handlowanie! Jestem w Komitecie Obrony Bazarku, ale ty możesz iść i stanąć za stolikami, to zarobisz i na szynkę, i na schabowe!
Oczywiście w tym momencie rozpętało się piekło. Mąż zaczął dopytywać, co to za komitet, a potem wyśmiewać mnie, że taka ze mnie aktywistka się zrobiła. W jego wrzaskliwej przemowie kpiny mieszały się z pretensjami, a kiedy próbowałam się bronić, stał się agresywny. To była nasza największa awantura, od kiedy się poznaliśmy. Nawet kiedy oboje ucichliśmy, trzęsłam się z nerwów przez kolejną godzinę. Ale postanowiłam, że nie zrezygnuję z tego, co jest dla mnie ważne, nawet za cenę świętego spokoju w domu. Zrobię to! Uda mi się!
Umówiliśmy się na spotkanie z radną. Bardzo się denerwowałam, kiedy wchodziliśmy do budynku z czerwoną tabliczką przy wejściu. Czułam się taka… nieważna. Przecież tam pracowały nasze władze, a ja byłam tylko handlarką z bazaru. „Co ja tutaj robię? Wyśmieją mnie!” – kołatało mi się po głowie.
W ratuszu przyjęto nas jednak bardzo sympatycznie. Pani radna czekała w małym, ale przyjemnie urządzonym pokoju. Wysłuchała wszystkich naszych argumentów i przyjęła pismo przygotowane przez panią Małgosię oraz petycję przeciwko likwidacji targu podpisaną przez ponad tysiąc pięćset osób.
– Też chodzę na ten bazarek – uśmiechnęła się na koniec. – Głosowałam przeciwko decyzji o sprzedaży gruntu. Spróbuję przekonać jeszcze kilkoro radnych, może uda się też zablokować pozwolenie na budowę wysokiego budynku.
Wyglądało na to, że radna jest po naszej stronie, ale jej pomoc mogła nie wystarczyć. Pan Henryk wpadł na pomysł pikietowania pod siedzibą gminy. Kolejne dwa tygodnie spędziliśmy więc na rozmowach z kupcami i zachęcaniu ich do przyjścia na pikietę. Pani Małgosia zajęła się przygotowaniem tablic i transparentu, ja zorganizowałam nam pozwolenie.
Druga wizyta w urzędzie była już mniej stresująca. Bez problemu trafiłam do właściwego wydziału, porozmawiałam z odpowiednią osobą i załatwiłam, co trzeba. Wychodząc, czułam dumę i satysfakcję. W domu po karczemnej awanturze dla odmiany teraz panowała cisza. Czesiek się do mnie nie odzywał, co przyjęłam z ulgą. Nie miałam ochoty na docinki, jego milczenie odpowiadało mi znacznie bardziej.
Powinien traktować mnie z szacunkiem
Na pikietę przyszło kilkadziesiąt osób. Niektórzy kupcy z rodzinami i znajomymi, trochę naszych stałych klientów. Martwiłam się, bo to niedużo, dopóki pan Henryk nie powiedział mi, że to i tak sukces.
– Nie demonstrujemy przeciwko wojnie ani nie żądamy obalenia rządu – powiedział z humorem. – Walczymy o naszą sprawę i kilkadziesiąt obecnych osób to dobry wynik.
Rzeczywiście, to był sukces, bo jakiś czas później nasza radna zadzwoniła z fantastyczną wieścią. Sprzedaż gruntu została wstrzymana! Gmina postanowiła na razie pozostawić na placu bazar. Jasne, nie oznaczało to, że już nigdy nie padnie podobny pomysł, ale na razie nasze miejsca pracy były uratowane!
Wiosną zawsze handluje się najlepiej. Już nie ma chłodu, a jeszcze nie przyszły upały. W hurtowniach pojawia się nowy towar, a klientki chętniej wydają pieniądze na ubrania. Któregoś dnia pakowałam właśnie wiosenny zestaw dla pewnej klientki, kiedy zauważyłam, że ktoś wyraźnie czeka, aż skończę. To była nasza pani radna.
– Dzień dobry pani – przywitała się.
Miała elegancki płaszcz i kapelusz, ale w ręce trzymała siatkę z domową kiełbasą.
– Chyba interes się kręci, to świetnie… – rozejrzała się po moim stoisku. – Chciałam tylko powiedzieć, że zrobiła pani niemałe wrażenie podczas wizyty. Potrafi pani przekonywać ludzi do działania. Może sama pani kiedyś wystartuje w wyborach do samorządu?
Pomyślałam, jak zareagowałby Czesiek, gdybym oznajmiła mu, że startuję w wyborach. Chyba dostałby zawału! Aż strach pomyśleć, co by było, gdybym jeszcze wygrała! Mimo woli uśmiechnęłam się pod nosem i odpowiedziałam radnej, że to niewykluczone. Bo naprawdę rozważam taką ewentualność. Do wyborów jeszcze dużo czasu, ale w sumie dlaczego nie? Mam dużo energii, prowadzę samodzielnie biznes i umiem rozmawiać z ludźmi. No, może z większością ludzi, bo z własnym mężem niezbyt mi to wychodzi…
Tą sprawą jednak również postanowiłam się zająć. Sukces w walce o bazarek bardzo mi pomógł uwierzyć w siebie, a komplement i propozycja radnej tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że mogę coś zmienić także w swoim życiu prywatnym.
– Czesiek, proszę cię, ścisz telewizor – przy następnej okazji po prostu poszłam do dużego pokoju i powiedziałam to, patrząc na męża.
– Ważne rzeczy mówią, posłuchaj… – zaczął swoją standardową formułkę, a potem spojrzał na mnie z otwartymi ustami, bo sięgnęłam przez niego, złapałam za pilota i zwyczajnie wyłączyłam telewizor. – Uprzedzam cię – dodałam, nie podnosząc głosu. – Mogę nie zapłacić kolejnego rachunku za kablówkę. Kasa idzie z mojego konta, pamiętasz?
Tak, była awantura, ale już ostatnia. Nie ustąpiłam bowiem i nie poddałam się. Zażądałam, żeby mąż odnosił się do mnie z szacunkiem. Kilka razy nie zrobiłam zakupów, sama jadłam poza domem. Na jakiś czas przestałam się do niego odzywać, ignorując nawet jego złośliwe uwagi. Bo przecież żeby coś zmienić, trzeba działać. Mnie udało się wygrać walkę o moje miejsce pracy, myślę więc, że poradzę sobie także z własnym mężem. Bo najważniejsze, to uwierzyć w siebie. Ja uwierzyłam…
Czytaj także:
„Gdy poroniłam mąż powiedział, że do niczego się nie nadaję i mną gardzi. Zamknął mnie w domu, nie widzę świata”
„Mąż traktował mnie jak służącą, odliczał każdą złotówkę i nie mogłam mieć nawet telefonu. Uciekłam”
„Siedziałam z dziećmi w domu, a mąż traktował mnie jak nieroba. Pokazałam mu, że macierzyństwo to nie urlop na plaży”