„Od śmierci męża przyjaciółki próbują mnie swatać z kim popadnie. Uważają, że usycham z samotności, a ja wreszcie odpoczywam”

kobieta, która odpoczywa fot. iStock by Getty Images, Westend61
„– No nie! – przerwałam Luśce zdenerwowana. – Tobie też odbiło?! A ja byłam pewna, że komu jak komu, ale tobie nie muszę tłumaczyć, jaką ulgą była dla mnie śmierć Zbyszka. Nie chcę żadnych amorów. Nie potrzebuję cudzych problemów. Nie dam się wmanewrować w gotowanie garów, pranie skarpetek i gaci facetowi, którego sam widok budzi we mnie odrazę”.
/ 08.04.2023 20:00
kobieta, która odpoczywa fot. iStock by Getty Images, Westend61

Tamten dzień był pierwszym takim ciepłym dniem tej wiosny. Otworzyłam drzwi na taras i oniemiałam: na krzakach pod parkanem pojawiły się maleńkie zielone listki, powietrze przepełnione było zapachem ziemi budzącej się do życia po zimie, a na niebie nie dostrzegłam ani jednej chmurki. Mimo że czekało mnie sprzątanie, postanowiłam nie robić… zupełnie nic.

Wytaszczyłam na taras swój ulubiony, telewizyjny fotel. Owinęłam się kocem i rozsiadłam wygodnie, wystawiając twarz do słońca. Przez cały poprzedni tydzień nie poświęciłam sobie nawet pięciu minut. Miałam gości. Marysia, moja córka, jej bliźniaki i zięć sprawili, że byłam urobiona po łokcie… A teraz nareszcie mogłam cieszyć się samotnością i świętym spokojem. Zawsze lubiłam te chwile, kiedy przebywałam sama ze sobą. Kiedyś musiałam je dosłownie wykradać. Zbyszek, mój mąż, nie lubił, kiedy nie byłam czymś konkretnym zajęta…

Jeszcze dziś słyszę te jego zaczepki. „Będziesz tak siedzieć bezczynnie? Tyle roboty w ogrodzie, wzięłabyś się za grabienie” – mówił. Albo wymyślał mi różne zajęcia w kuchni. „Te gruszki się zmarnują. Trzeba je szybko zamarynować” – rozkazywał. Kiedy nic nie mówiłam, od razu wpadał w złość. „Nie słyszysz? Przecież mówię do ciebie. Rusz się! Nie muszę ci chyba mówić, gdzie stoją słoiki!”.

Zawijałam rękawy i robiłam te cholerne gruszki, chociaż dzień wcześniej cały dzień spędziłam w kuchni przy grzybach, bo mąż był z kolegami w lesie i przydźwigał dwa wielkie kosze drobnych prawdziwków. Też trzeba było je zamarynować nie wiadomo dla kogo. Mój mąż miał chory żołądek, więc takich rzeczy nie jadał. Oddawałam słoiki z przetworami córce, rozdawałam znajomym, sąsiadom. Nawet nasz stary listonosz wychwalał mój kompot z czereśni.

No a teraz byłam sama. Nikt mi nie zawracał głowy, nikt niczego ode mnie nie chciał. Mogłam zająć się swoimi myślami i planami.

Nie będę marnować takiego ładnego dnia

Miałam ochotę skorzystać z zaproszenia moich przyjaciół i pojechać do nich do Bretanii. Tomek i Basia mieszkają we wsi niedaleko Nantes… Rozmarzyłam się. Jakby to było miło znów zobaczyć tamto wybrzeże, stanąć nad urwiskiem i zapatrzyć się w Atlantyk… O mało nie zasnęłam, przypominając sobie cudowne obrazy, które oglądaliśmy razem ze Zbyszkiem, zanim zachorował. Z błogiej ciszy i marzeń wyrwał mnie nagle znajomy głos.

– Miałaś sprzątać! – usłyszałam nagle zza furtki i aż jęknęłam w duchu.

Lubiłam Zosię, moją sąsiadkę, ale nie miałam nastroju na pogawędki. Ona jednak, nie czekając na zaproszenie, weszła do ogrodu, a potem przez taras do mieszkania.

– Rany boskie, jakie to ciężkie! – sapała, próbując wystawić na zewnątrz fotel, na którym siadał mój mąż.

– Zostaw. Przyniosę z piwnicy krzesło ogrodowe – westchnęłam, gdy zrozumiałam, że Zosia postanowiła posiedzieć ze mną na tarasie.

„Trudno. Jakoś to przeżyję…” – pomyślałam i zeszłam na dół.

Zanim wróciłam z krzesełkiem, Zosia już szykowała dla nas herbatę w kuchni. Po chwili usiadłyśmy na tarasie, a ona zagadnęła:

– To nie będziesz dziś sprzątać?

– Dzień taki piękny, szkoda marnować. Robota nie zając, nie ucieknie. Zdążę posprzątać – nie dziś to jutro.

– Niby tak, ale ja to nie lubię odkładać pracy na później – wyczułam ton krytyki w głosie Zosi. – Zresztą głupio tak samej bezczynnie siedzieć…

– Ale ja właśnie tak lubię, odpoczywam… – tłumaczyłam jej.

– Mówisz tak, bo zostałaś sama. Ile to czasu minęło, odkąd Zbyszek nie żyje? Niedługo będzie rok, tak?

– Dopiero w sierpniu minie rok.

– Ach… no tak. Było gorąco, pamiętam – mruknęła. – No, ale już niedługo rocznica, a ty wcale nie musisz tak żyć. Żałoba nie będzie w końcu trwać wiecznie, a dobrze by było, żebyś sama nie siedziała w czterech ścianach jak jakaś pustelnica…

– O czym ty, Zosia, mówisz? – otworzyłam szeroko oczy. – Wcale nie jest mi smutno, lubię swoje towarzystwo. Mam się czym zająć: dom, ogród, książki, przypominam sobie nawet ostatnio francuski…

– Teraz ci się tak wydaje, ale przecież tak się nie da – pokręciła głową. – Marysia i dzieciaki daleko w Warszawie, nie ma do kogo gęby otworzyć, z kim usiąść przy stole, telewizję pooglądać… Młoda jesteś, 62 lata to nie wiek, jeszcze możesz pożyć!

– Właśnie zamierzam pożyć. Planuję trochę pojeździć tu i tam… Może do Francji wyskoczę na tydzień albo dwa. Poza tym właśnie do dzieci pojadę, a potem w góry… Mam tam kuzynów, pamiętasz? Już zaplanowałam prawie cały rok i wcale się nie martwię samotnością.

– No jak sobie chcesz, moja droga, ale ja bym na twoim miejscu tak się od ludzi nie odgradzała – znowu w głosie Zosi wyczułam przyganę.

cxbcxbcxbxxcbcxbx

Dopiła resztkę herbaty, i wzdychając, jak to ma dużo roboty w swoim własnym domu, pożegnała się. Nie przejęłam się jej uwagą o moim rzekomym izolowaniu się, bo też nie wydawało mi się, że stronię od towarzystwa. Odprowadziłam Zosię do furtki, pomachałam, gdy odwróciła się na moment i znów mogłam rozkoszować się słońcem. Chociaż przyznam, że wizyta znajomej wytrąciła mnie z równowagi. Posiedziałam jeszcze kwadrans na tarasie, po czym wzięłam się za to cholerne sprzątanie, choć wcale nie miałam na nie ochoty.

Wieczorem zadzwoniła Lusia, moja najbliższa przyjaciółka.

– Spotkałam Zośkę, mówiła, że źle z tobą… – zaczęła niepewnie.

– Przepraszam cię, Krysiu, dawno do ciebie nie dzwoniłam, a ty pewnie byś chciała pogadać. Wiesz, że zawsze możesz do mnie przyjść, jak ci doskwiera samotność. Mnie teraz trochę trudno się z domu wyrwać, mam tyle roboty przy Weronice…

– Lusia, nie wiem, co ci Zośka naopowiadała, ale ze mną wszystko w porządku. Czuję się świetnie. No, może jestem trochę zmęczona. Wiesz, jak to jest: wczoraj wyjechała Marysia z dzieciakami… Bałaganu narobili, ale to nic takiego. Naprawdę nic mi nie jest. I doskonale wiem, ile masz roboty przy wnuczce… Nie tłumacz się, kochana – uspokajałam przyjaciółkę.

– Ale Zośka mówiła, że jakaś przygaszona jesteś. Ona podejrzewa, że to przez samotność…

Wzniosłam oczy do nieba.

– No nie! – westchnęłam. – Tobie chyba nie muszę tłumaczyć, że samotność w niczym mi nie przeszkadza. Przeciwnie, jestem… szczęśliwa.

Tylko Lusia i moja córka znały prawdę o moim rzekomo szczęśliwym małżeństwie ze Zbyszkiem. Owszem, kiedyś, na początku kochaliśmy się, byliśmy dla siebie najważniejsi. Potem alkohol zabrał mi Zbyszka na długie lata, a kiedy udało się go wyrwać z nałogu, mój mąż nie był już tym samym człowiekiem. Zrobił się złośliwy i arogancki. Uwielbiał rządzić i rozkazywać. A ja dla świętego spokoju i z obawy, że znowu zacznie pić, posłusznie wykonywałam najbardziej durne i niedorzeczne polecenia.

W dni, kiedy nie szłam do pracy, woziłam go trzy razy w tygodniu do Warszawy, bo tylko tam, jego zdaniem, można było kupić odpowiednie jedzenie: na bazarze warzywa, w markecie na drugim końcu miasta ryby, w jeszcze innym – wędliny… Był też specjalny sklep, gdzie Zbyszek kupował parę deko sera. Wyprawy do stolicy zawsze trwały wieczność. Najpierw korek do miasta, potem krążenie z jednej dzielnicy do drugiej, a na koniec powrót do domu w ślimaczym tempie.

Kiedy wracałam zmęczona prowadzeniem auta, musiałam stawać w kuchni przy garach. Wtedy najczęściej okazywało się, że czegoś kupiliśmy za mało albo nie kupiliśmy wcale, więc i tak musiałam krążyć po sklepach w naszym mieście, żeby dokupić śmietanę, cytryny czy jakiś inny drobiazg. Odetchnęłam dopiero, kiedy przestałam pracować. Wtedy jednak mój mąż starał się wynajdować mi inne zajęcia. Zaczęło się uprawianie pomidorów, zdrowych warzyw dla wnucząt, kiszenie, marynowanie, wekowanie, i sama już nie wiem co.

Czy tęskniłam za Zbyszkiem? Niezbyt

Było mi przykro, że Zbyszek zachorował na raka. Zanim padła ta diagnoza, liczyłam na to, że jeszcze będziemy żyć normalnie, gdy mąż wyzwoli się z depresji, różnych zachowań psychopatologicznych, które były wynikiem odstawienia alkoholu. Niestety, nie było nam to dane. Choroba postępowała szybko i choć nikt tego Zbyszkowi nie mówił, on sam wiedział, że koniec jest bliski. Próbował być dla mnie milszy, prosił, bym go zabrała ze szpitala, bo dalsze leczenie nie ma sensu.

– Jeszcze chcę posiedzieć na tarasie i popatrzeć na róże… – mówił.

Róże to była jedna z obsesji Zbyszka. Musiały być najpiękniejsze w okolicy, mieć najwięcej kwiatów. Sprowadził rzadkie odmiany, nawoził drogimi nawozami, pielęgnował je z największą czułością.

Tamtego wieczoru długo siedzieliśmy na tarasie. Mąż nie chciał iść spać. Mówił, że sam dojdzie do łóżka, żebym na niego nie czekała i się już położyła. Posłusznie wykonałam polecenie. Usłyszałam, jak się przewrócił w salonie. Nie mogłam go podnieść, ciężko oddychał. Zabrało go pogotowie… Nie doczekał świtu.

Na początku płakałam. Z czasem jednak uświadomiłam sobie, że bardziej z żalu nad sobą niż za Zbyszkiem. Żałowałam, że przez większość trwania naszego związku nie byłam dla męża partnerką, a kimś w rodzaju pomocy terapeutycznej. To na mnie wyładowywał swój stres, nie radząc sobie z trudnościami w pokonywaniu nałogu. To mnie obarczał ciężarem własnej klęski. Wreszcie zmuszał do spełniania jego kaprysów i akceptowania zmiennych nastrojów, mimo że sam miał problemy z akceptowaniem siebie. Było mi z nim bardzo ciężko.

Oczywiście żałowałam, że go już nie ma i niczego dobrego już razem nie przeżyjemy. Ale czy tęskniłam za Zbyszkiem? Nie, na pewno nie za takim Zbyszkiem, jakim był przez ostatnie 16 lat swojego życia…

Zosia zadzwoniła do mnie po kilku dniach od rozmowy na tarasie. Tym razem padało, dzień był ponury.

– Upiekłam pyszne bezy. Wpadnę na herbatę – zapowiedziała i po pół godzinie była pod moimi drzwiami.

Nie cieszyłam się z jej wizyty. Akurat zaczęłam intensywnie rozgryzać program do interaktywnej nauki francuskiego, który podesłała mi córka. Coraz częściej myślałam o zaproszeniu od przyjaciół i chciałam podszkolić się przed ewentualnym wyjazdem. Zosia zorientowała się, czym się zajmuję. Jej oczom nie umknął obraz na monitorze mojego laptopa.

– Ty z tym francuskim to tak na poważnie? – spytała zdziwiona.

– Oczywiście, mówiłam ci przecież, że się wybieram do przyjaciół

– Nie boisz się tak sama za granicę jechać. Jeszcze do Francji – pokręciła głową.

– Oj, Zocha… – westchnęłam.

Nie zamierzam zamknąć się przed światem. Sama mówiłaś, że nie powinnam się izolować!

– Ale ja nie o takim izolowaniu. Bo na mój rozum, to ty nie powinnaś mieszkać sama. Człowiek w samotności dziczeje… Pamiętasz Hankę? Jak jej Stefan umarł, a dzieciaki poszły na swoje, to co się z niej zrobiło? Trzeba ją było zamknąć w zakładzie… Chcesz skończyć jak ona?

– Zośka, ty mnie nie wkurzaj i do Hanki nie porównuj. Ona jest od nas starsza o jakieś 10 lat, a poza tym ma regularnego Alzheimera. Mnie nic nie grozi i ani towarzystwa, ani opieki w domu nie potrzebuję – oznajmiłam.

– No już się tak nie złość – próbowała mnie udobruchać. – Ja wiem, że nikogo takiego jak Zbyszek nie znajdziesz, ale kawałek chłopa w domu zawsze się przyda. No choćby do tej roboty w ogrodzie. Weź Waldka, mojego brata… Jest sam, a to dobry człowiek, a jaki robotny. On by ci te róże pielęgnował, drzewa przycinał… a i w domu potrafi zrobić, co trzeba. Wiesz, że on teraz nam nowy dach sam kładzie? – słuchałam Zosi i uwierzyć nie mogłam.

Ja już miałam męża i drugiego nie chcę…

Moja koleżanka najwyraźniej miała ochotę znaleźć mi towarzysza życia na resztę moich dni. Ba, już znalazła! Ja nie potrzebuję żadnych amorów!

– Zosiu, jeśli ci chodzą po głowie jakieś swaty, to z góry uprzedzam: ja już miałam męża i drugiego nie chcę… Nie potrzebuję nikogo, i proszę, abyś więcej nie wspominała o tym, że mi towarzystwo potrzebne. Jeśli nie będę sobie mogła poradzić z cieknącym kranem albo pęknie w domu rura, to zawołam fachowca.

Zosia patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Nie była wcale przekonana, czy mówię serio. Pewnie sądziła, że tylko z powodu trwającej żałoby nie chcę planować przyszłości i myśleć o ponownym związku. Na szczęście nie wracała już do tego tematu. Po prostu wypiła herbatę i poszła wreszcie do siebie.

Chciałam wrócić do przerwanej lekcji francuskiego, ale wizyta znajomej wyprowadziła mnie z równowagi. Nie mogłam skupić się na niczym pożytecznym, dlatego niewiele myśląc, postanowiłam pogadać z Luśką. Zastałam ją przy desce do prasowania, przy której leżała sterta ciuchów.

– Nie uwierzysz, Zosia chciała mnie z Waldkiem swatać! Co też jej przyszło do głowy? – poskarżyłam się przyjaciółce niemal od progu.

Myślałam, że te moje rewelacje zaskoczą ją, tymczasem ona o wszystkim doskonale wiedziała.

– Przykro mi, Krysiu, ale Zośka nie z troski o ciebie wymyśliła te swaty. Od dawna szuka partnerki dla Waldka. Podobno bardzo jest nieszczęśliwy, odkąd Marysia umarła i miejsca sobie znaleźć nie może… On rzeczywiście jest bardzo poczciwy i…

– No nie! – przerwałam Luśce zdenerwowana. – Tobie też odbiło?! A ja byłam pewna, że komu jak komu, ale tobie nie muszę tłumaczyć, jaką ulgą była dla mnie śmierć Zbyszka. Ty doskonale wiesz, jak bardzo cierpiałam przy nim, jak nie umiałam sobie radzić z nim samym, jego depresją, a potem z jego rakiem. Po tylu latach uwolniłam się od ciężaru, jakim jest odpowiedzialność za drugiego człowieka i teraz nie chcę żadnych amorów i podstarzałych miłośników piwa. Nie potrzebuję cudzych problemów. Nie dam się wmanewrować w gotowanie garów, pranie skarpetek i gaci facetowi, którego sam widok budzi we mnie odrazę. Nie przyszło ci do głowy, że mam prawo pożyć dla siebie?

– Wiesz… Prawdę mówiąc, myślałam, że prędzej czy później będziesz potrzebowała mężczyzny… – przyjaciółka spojrzała na mnie uważnie.

– Nawet gdyby tak było, to Waldek byłby ostatnim kandydatem, jakiego brałabym pod uwagę! – zawołałam oburzona i naprawdę tak myślałam.

Wszystko przez to, że porzucił pasję

Odwróciłam się na pięcie i opuściłam dom przyjaciółki, zostawiając w jej łazience mokrą parasolkę. Wciąż mocno lało, ale o dziwo wcale mi to nie przeszkadzało. Do strumieni deszczu dołożyłam swoje łzy. Po raz pierwszy płakałam szczerze z tęsknoty za Zbyszkiem. Za człowiekiem, jakim był mój mąż, zanim wpadł w alkoholizm, a potem depresję. Przypomniały mi się szczęśliwe lata, kiedy byliśmy tylko we dwoje, i potem, kiedy nasza córka stawiała pierwsze kroki, szła do szkoły…

Mieliśmy wspólny plan na życie i przez kilkanaście lat trzymaliśmy się wytyczonej drogi. Wszystko szło dobrze, dopóki ojciec Zbyszka nie uległ wypadkowi. Teść przez kilkanaście miesięcy był unieruchomiony, potem poruszał się jedynie na wózku inwalidzkim. W tym stanie nie mógł prowadzić swojej firmy, która dotąd była bardzo dochodowym przedsięwzięciem. Nie mieliśmy więc wyjścia: Zbyszek przejął stery w firmie ojca. Niestety, szybko okazało się, że tego zadania nie da się pogodzić z badaniami naukowymi i pracą na uniwersytecie. Z czegoś trzeba było zrezygnować…

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zorientowałam się, że Zbyszek pije. Marysia szykowała się do matury. Chciała iść w ślady ojca, więc wybrała fizykę. Miała problem z jakimś zadaniem, poprosiła go o pomoc, a on… Wrzasnął wtedy na nią, że jest debilem i nie powinna robić sobie nadziei, skoro nie umie rozwiązać tak banalnego zadania! Mój mąż nigdy przedtem nie zachował się w ten sposób. Kiedy ujęłam się za Marysią, poprosiłam, żeby przeprosił córkę, rozzłościł się jeszcze bardziej. Wyjął z barku butelkę whisky i nalał sobie prawie pełną szklankę. Dopiero wtedy zobaczyłam, że inne butelki, których zawsze mieliśmy kilka, stały puste.

Wtedy skończyło się nasze szczęśliwe życie, a zaczął koszmar. Myślałam wtedy, że nienawidzę Zbyszka za to picie… Nie wiedziałam, jak bardzo brakowało mu uczelni. Dopiero po latach dowiedziałam się od lekarzy, że rodzina postąpiła niewłaściwie, zmuszając męża do porzucenia życiowej pasji. Uczelnia i badania, którym się poświęcał przez wiele lat, były częścią jego krwiobiegu. Odebranie mu tego sprawiło, że jego organizm zaczął szwankować, a alkohol zadziałał jak lek…

Kochałam Zbyszka, więc starałam się go za wszelką cenę wyciągnąć z nałogu. Kiedy wreszcie całkiem wytrzeźwiał, okazało się, że jest chory na raka. Nie było już powrotu do naszego wspólnego szczęścia. Weszłam do domu, cała ociekając wodą. W łazience zrzuciłam z siebie mokre ubranie i napełniłam wannę gorącą wodą. Potrzebowałam się odprężyć. Po kąpieli usiadłam przed laptopem z mocnym postanowieniem, że od teraz będę wreszcie myśleć o sobie, zrobię wszystko, żeby cieszyć się swoim życiem. Wyjazd do Francji miał być pierwszym punktem mojego planu na szczęście.

Nie mogłam jednak znaleźć żadnych połączeń do Paryża w promocyjnych cenach. No tak, w końcu planowałam jechać na początku sezonu…

– Do licha! A po co mam oszczędzać?! Kupię normalny bilet – powiedziałam na głos i chwyciłam telefon.

Wybrałam numer do Tomków.

– Dobry wieczór, Basiu… Chciałam się tylko upewnić, czy wasze zaproszenie jest nadal aktualne – powiedziałam na powitanie, a po drugiej stronie usłyszałam pisk radości.

– Wreszcie! Kiedy przylatujesz? Wyjedziemy po ciebie z Tomkiem do Paryża… – zawołała przyjaciółka.

Stanęło na tym, że pojadę w maju na trzy tygodnie. Mam jeszcze trochę czasu, by powtórzyć francuski. 

Czytaj także: 
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”
„Po śmierci męża wychodziłam z domu tylko po chleb. Nie miałam na nic siły, ale los sam zesłał mi motywację do życia”

Redakcja poleca

REKLAMA