Strach towarzyszył mi od dziecka. Sama pamiętam, jak bałam się własnego cienia. To potoczne i metaforyczne sformułowanie mnie dotyczyło jak najbardziej dosłownie.
„Co to za potwory!” – wrzeszczałam histerycznie i cała się trzęsłam.
Byłam pewna, że chcą mnie pożreć, a co najmniej porwać do swojej odrażającej krainy gdzieś na końcu świata. Najgorsze sceny rozgrywały się na strychu, gdzie mama musiała iść czasem ze mną, gdy w domu nie było nikogo, kto by mnie przypilnował. Strych rozciągał się na dużej powierzchni, niżej zajmowały ją aż trzy mieszkania. Między podtrzymującymi konstrukcję filarami rozpięte były sznurki do rozwieszania prania. Elektryczności nie dociągnięto, więc chodziło się tam z latarką, a niekiedy ze świeczką, jak się latarki znaleźć nie umiało. Mama zwykle nie umiała albo też latarka nie działała, w świetle świecy nasze cienie wydawały się monstrualnie wielkie i przerażająco czarne. Żyły własnym życiem, skakały po ścianach, suficie, podłodze, atakowały nas, nigdy nie wiedziałam, co zamierzają uczynić. W panice usiłowałam uciec, zaplątywałam się w sznurki, w cudze prześcieradła i gacie, traciłam głowę, jeszcze bardziej się bałam i darłam w niebogłosy, a mama wynosiła mnie na rękach ledwo żywą, zaklinając się, że już nigdy więcej mnie tam nie zabierze. Ale co z tego, skoro wystarczył spacer, kiedyś odmówiłam powrotu do domu, ponieważ… tak, pojawiły się cienie, szłyśmy więc na zachód, póki słońce nie zaszło.
Trzeba było też bardzo uważać z lampami
Wszystkim się wydawało, że już zaraz, za chwilę z tego wyrosnę, dawno już powinnam była. Generalnie robiłam wrażenie dziewczynki rozsądnej, tymczasem chwilami zachowywałam się jak wariatka. Był to temat często podnoszony w rodzinie, przy stołach imieninowych czy świątecznych śmiano się ze mnie bez pardonu, zwłaszcza że mama opowiadała barwnie i soczyście, podfarbowując swoje historie tak, by wydawały się jeszcze bardziej zabawne.
– Ach ta nasza Dzidzia. Tak naprawdę do dzisiaj z tego nie wyrosła, choć kobita z niej na schwał. A pamiętacie, jak bała się szyszek?
– Hi, hi.
Tak zostałam największą rodzinną histeryczką. W latach, które miały nadejść gdy już wreszcie pokonałam strach przed cieniem, wciąż się jednak czegoś bałam: zostawania samej w domu; ciemności, czyli każdej nocy; pań przedszkolanek, a jeszcze bardziej kucharek w przedszkolu; również sklepowych i niektórych sąsiadek; fotografa, lekarza, dentysty i generalnie wszystkich mężczyzn z wyłączeniem jedynie taty; pędzących aut i pociągów; jazdy na rowerze; wszelkich robaków na czele z pająkami (bo jeszcze nie znałam karaluchów, ta znajomość przyszła później i kosztowała mnie wiele uderzeń serca), psów bez względu na rozmiar i charakter, kotów – jak wyżej; krów, koni, kogutów, gęsi i indyków, no, właściwie jak o tym myślę, to w ogóle wszystkiego i wszystkich. Jeszcze nie zniknęły te zdawałoby się dziecinne fanaberie, a już pojawiły się nowe, które przybrały formę poważniejszych fobii. Stałam się specjalistką od gdybania na czarno. A co będzie, gdy umrze mama albo tata, albo w ogóle oboje, gdy pożar spali nam mieszkanie, gdy Wisła wyleje i znajdziemy się pod wodą? Co będzie, gdy nie zdam do następnej klasy, nie dostanę się do liceum, obleję maturę, a na studiach wyda się wreszcie, że jestem zerem? Co będzie, gdy sukienka zabrudzi mi się krwią podczas miesiączki albo pęknie w szwach i spadnie ze mnie w tańcu na imprezie? Co będzie, jak spowoduję wypadek samochodowy i kogoś zabiję? Co będzie, jak poronię albo urodzę kalekie dziecko? Co będzie, jak zostawi mnie w końcu Maciek?
Prawda jest taka, że ani moja biedna mama, ani reszta rodziny nie mają nawet pojęcia, jakie przedstawienia rozgrywały się w mojej głowie, odkąd zyskałam jakąś tam świadomość. Gdybym dysponowała talentem pisarskim, zostałabym wielką i wybitną tragiczką, pisała współczesne sztuki na miarę Wiliama Szekspira. Jak u niego, u mnie też kochanków, małżonków i całe rodziny rozdzielałyby – i zabijały na miejscu – wszelkie możliwe kataklizmy, a z życiem uchodziliby jedynie widzowie, i to tak tylko ci o mocnych nerwach.
Niby to wszystko bardzo śmieszne...
Ale przecież ja się naprawdę strasznie męczę. Nie zasnę, póki nie wymyślę czarnego scenariusza, który zrówna z ziemią wszelkie miłe perspektywy na następny dzień, miesiąc, rok. Urlop? Dzieci się potopią, a już z całą pewnością zachoruje ktoś bliski i trzeba będzie natychmiast w popłochu wracać, albo złamię nogę, co da początek rakowi kości. Towarzyskie spotkanie – Maciek znowu się uchla, a ja nałykam wstydu. Awans w pracy – przecież nie dam sobie rady i w końcu mnie w ogóle wyleją. Sukcesy dzieci – na pewno niezasłużone, prędzej czy później ze wstydem się o tym przekonamy. Przerażają mnie choroby i śmierć, na widok karawanu odwracam uparcie głowę i nie chadzam na żadne pogrzeby, bo chyba bym sama umarła. Przerażają mnie szpitale, zakłady pogrzebowe, domy starców i hospicja. Z kolei gdy patrzę na dzieci, nie mogę nie myśleć o zmianach klimatycznych i planecie na krawędzi wyniszczenia. Co oni będą jeść? Czym oddychać? Gdzie mieszkać, jak już zaludnimy każdy metr kwadratowy. W kapsułkach? Nie dla wszystkich jestem obiektem drwin, niektórzy traktują mnie serio, jeśli zdarza mi się podzielić choćby cząstką mojego wewnętrznego życia, robią poważne miny i zalecają psychoterapię. Ale ja się boję psychoterapii: uzależni mnie.
Widziałam na filmach, jak to wygląda. Będę latać na sesje, pokładać się na kozetkach i wydawać kolejne pieniądze. W końcu ziści jeden z największych moich lęków, bo okażę się nieuleczalnie chora. I do tego biedna. Skończę w szpitalu wariatów. Ta paranoja nie ma końca. Szczur. Wyczuwałam jego obecność w domu, ale nie dopuszczałam jej do świadomości. Gdybym zaczęła wyobrażać sobie naszego gościa (w postaci szczura, myszy, pająka), niewątpliwie dostałabym zawału serca. A tak… Po prostu pewnego dnia go zobaczyłam. Biegł przez stołowy pokój, był szary, wielki i miał bardzo długi ogon. Zero wątpliwości. Uciekał w panice, a ponieważ akurat otwarte były drzwi do piwnicy naszego domu, tam właśnie wpadł. Zatrzasnęłam za nim te nieszczęsne wrota w panicznym odruchu, następnie oparłam o nie głowę i długo dyszałam, nim doszłam do siebie. Mamy szczura, ale przynajmniej w piwnicy! Mamy – za wiele powiedziane, bo akurat byłam w domu sama. Maciek na konferencji za granicą, dzieci na wakacjach. Problem spadł jedynie i wyłącznie na moje neurotyczne barki. Zadzwoniłam do ojca.
– Błagam, tato, przyjedź natychmiast, mam w piwnicy szczura!
Cisza.
– Córeczko, dziś nie mogę. Mam wizytę u specjalisty, czekam na nią pół roku.
Jakiego specjalisty? Normalnie wpadłabym w histerię, zobaczyła ojca na łożu śmierci i w trumnie, nie spała przez kilka kolejnych nocy, gryzła palce. Tymczasem jednak musiałam sobie poradzić z gryzoniem w domu. Był bardziej konkretny.
– Więc co mam zrobić? Nie wiem… pootwieraj okienka w piwnicy, chociaż jedno, to on na pewno sobie pójdzie. Nie trzymasz tam nic do jedzenia? Żadnych gazet?
– Nie.
– To już!
– Przecież ja tam w życiu nie zejdę. Jak ty sobie to wyobrażasz?
– Poczekaj więc do jutra.
– Za nic w świecie!
– No to ja już nie wiem – głos ojca brzmiał bezradnie.
Ścisnęło mi się w gardle.
– A jaki to specjalista?
– Kardiolog.
Przynajmniej nie onkolog, pomyślałam z niejaką ulgą.
Rozłączyliśmy się
Usiadłam przy stole z głową w dłoniach. Co robić? Przenocować gdzie indziej? Ale gdzie? Rodzice dawno temu z mojego pokoju zrobili jadalnię. Nie miałam nikogo na tyle bliskiego, kto by mnie na noc przygarnął. Zresztą boję się cudzych domów, gdzie po nocach biegać mogą karaluchy albo pluskwy siedzieć w materacu. Odniosłam pierwsze zwycięstwo, i to wielkie: w walce z samą sobą Podjęłam desperacką decyzję. Najpierw zaczęłam walić z całej siły w drzwi od piwnicy. Niech się skurczybyk mnie przestraszy tak jak ja jego, myślałam serwując kolejną salwę grzmotów pięścią i kijem od szczotki. Gdy uznałam, że wystarczy, że żadne żywe stworzenie nie zniesie tego hałasu i albo zdechnie ze strachu, albo się dobrze schowa, po cichutku otworzyłam drzwi i powoli zaczęłam schodzić po schodach. Co tu mówić: otworzyłam wszystkie okna w piwnicy, na oścież. Niech nieproszony gość idzie w cholerę, droga wolna. Pozostawało jeszcze zamknąć drzwi na klucz, żeby z kolei nie odwiedził mnie żaden złodziej i bandyta. Poczułam się bardzo zadowolona z siebie. Udało mi się dokonać czegoś nadzwyczajnego. Przeżyłam. Wieczorem zadzwoniłam do taty.
– Mam pewne kłopoty – wyznał cicho – ale na pewno będzie dobrze. Najważniejsze, że się w końcu do tego lekarza dostałem. To wybitny specjalista.
– Pomoże. Medycyna działa dzisiaj cuda.
– O tak. A co ze szczurem?
– Tak naprawdę to nie wiem. Otworzyłam okna w piwnicy…
– Serio? Weszłaś tam? Sama?
– Tak. Mam nadzieję, że sobie pójdzie.
– Albo, nie daj Boże, ktoś…
– A wiesz, tato, że jakoś nie. Dziwne, ale po szczurze wszystko wydaje mi się teraz jakoś mniej groźne.
– No co ty? Nie boisz się złodziei?!
Też się zdziwiłam. Nie będę teraz wmawiać nikomu, że rozwiązanie sprawy szczura pozbawiło mnie naraz wszelkich lęków. To by był przedwczesny optymizm i absolutna nieprawda. Jednakże coś się we mnie tego popołudnia zmieniło, przestawiło. Pierwszy raz w swoim nie tak krótkim życiu stawiłam czoło niebezpieczeństwu. Jakie by ono nie było – wydawało mi się jednak piekielnie groźne. Tymczasem nie uciekłam, nie rozpłakałam się, nikogo nie zadręczyłam, nawet szczura, który chyba naprawdę uciekł. Przemogłam się, weszłam do tej piwnicy i otworzyłam okienka.
Przegoniłam go
Odniosłam pierwsze wielkie zwycięstwo w walce z sobą samą, walce, jakiej nigdy wcześniej nawet nie podjęłam.
– Byłaś nieprawdopodobnie dzielna, Dzidziu, jestem z ciebie dumny – oświadczył Maciek, gdy opowiedziałam mu przez telefon całą historię.
Nigdy wcześniej nie usłyszałam od niego ani też od nikogo innego takich w sumie pospolitych słów. Pokraśniałam z radości.
Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”