To mieszkanie należy mi się jak psu buda! Po pierwsze, moja rodzina żyje w nim od ponad czterdziestu lat, a poza tym, miałem je przecież obiecane! Co tam zresztą obiecane… Łaski mi przecież nie robią! Fabryka wystawiła mieszkania zakładowe na sprzedaż, bo ich nie ma za co utrzymać. Lokatorzy mogli je wykupić nawet z upustem 90-procentowym! Opłaca się? Jasne, że się opłaca! Chociażby na sprzedaż… Doskonale wiedziałem, że wiele osób miało mieszkanie po rodzicach. Sami wybudowali już sobie domy, ale zapisali je na współmałżonka i nadal byli zameldowani w bloku zakładowym. Trzymali rękę na pulsie, i słusznie. Ja tam nic do nich nie mam! Ale skoro oni mogli, to dlaczego ja nie mogę? Są równi i równiejsi wobec prawa i uchwał, jakie podejmuje zarząd fabryki?
Najwyraźniej…
Mój ojciec przepracował w tym zakładzie czterdzieści lat jako spawacz. A i ja byłem w nim zatrudniony przez trzy lata. Uczyłem w zakładowej zawodówce. Pisałem wtedy doktorat z mechaniki, więc taka praca, może nie najlżejsza, ale za to tylko na kilka godzin dziennie, była mi wtedy na rękę. A tym samym, jako pracownik, zyskałem prawo do lokalu i kiedy ojciec postanowił scedować go na mnie, nie było z tym żadnego problemu. Rodzice na starość wyprowadzili się na wieś, do domku po babci, a my z żoną mieszkaliśmy tu sobie sami. Tu urodził się nasz jedyny syn. A ponieważ życie lubi zataczać koła, właśnie nadszedł czas, żebyśmy i my pomyśleli o spokojnej emeryturze. Kiedy człowiekowi stuknie sześćdziesiątka, nabiera ochoty na życie z dala od miasta. Moi rodzice pomarli, został po nich ten babciny domek na wsi, który traktowaliśmy z żoną jako „letnią bazę”. Ostatnio jednak pojawił się pomysł, aby się tam przenieść na stałe. A mieszkanie zostawić synowi. I to w dodatku wykupione już na własność. Powiedzmy sobie szczerze, 25 tysięcy za trzy pokoje to grosze! Wiem, że nie dla wszystkich, ale pracowaliśmy z żoną całe życie, nigdy nie musieliśmy brać kredytu, bo dach nad głową mieliśmy zapewniony, więc i na koncie uzbierała się pewna sumka. Starczyło na mieszkanie, i na zabezpieczenie nas na starość. Kiedy poszedłem do zakładu dowiedzieć się o szczegóły, zdradziłem się tam, że wykupuję mieszkanie dla Darka.
– To taki prezent od nas. Chłopak skończył dwadzieścia trzy lata, niedługo planuje się żenić. Niech ma! – powiedziałem paniom w biurze.
To fajne babki, jedną z nich pamiętałem jeszcze z czasów, gdy pracowałem w zawodówce. Wiedziałem, że jej mąż jest teraz szychą w zakładzie, przewodniczącym rady pracowniczej i związków zawodowych. Jednym słowem wpływowym człowiekiem. Znałem go z widzenia, ale nic ponadto, byłem więc zaskoczony, gdy podszedł do mnie po kościele.
– Panie Tomaszu, słyszałem, że chce pan mieszkanie dla syna, to po co je pan wykupuje na siebie? Nie lepiej od razu na dziecko przepisać?
– A tak można? – zdziwiłem się.
Nie myślałem o takim rozwiązaniu
Ale gdyby było możliwe… I nie chodziło nawet o jakieś podatki, bo czy dam synowi pieniądze, czy mieszkanie, to jako najbliższa rodzina i tak nie musi nic płacić, trzeba tylko darowiznę zgłosić do urzędu skarbowego. Chodziło raczej o uproszczenie sprawy i o to, abym nie musiał latać do notariusza i zostawiać jemu grubych pieniędzy. Po co, skoro było prostsze i tańsze rozwiązanie. Pan zapewnił mnie, że to, o czym mi powiedział, jest jak najbardziej zgodne z prawem i z zakładową uchwałą.
– Syn jest w mieszkaniu zameldowany? Tak? No, to ma prawo je wykupić na własność – stwierdził, powołując się na konkretny paragraf uchwały rady zakładowej.
Sprawdziłem w domu w papierach, które dała mi żona przewodniczącego. Faktycznie, taki paragraf istniał! Bardzo się ucieszyłem. I od razu zacząłem załatwiać formalności. Wypisałem wniosek do zakładu (to miała być czysta formalność) i czekałem na odpowiedź. Przyszła po trzech miesiącach. Odmowna. Kiedy to zobaczyłem, musiałem dokumenty przeczytać kilka razy, żeby zrozumieć, co w nich stoi.
– Odmówili mi? Czy oni powariowali? – wreszcie do mnie dotarło. – Jakim prawem!?
– A no takim, że syn urodził się po 1989 roku, a my przyjęliśmy tę datę jako graniczną. Osoby młodsze nie mogą wykupić mieszkań zakładowych na własność! – usłyszałem.
– Zwariowaliście? Mój syn został pozbawiony takiego prawa tylko dlatego, że urodził się dwa miesiące za późno? – byłem wściekły, że mi gadają takie głupoty. – A poza tym pan mi poradził, żebym wpisał Darka w papiery, a nie siebie!
– Poradziłem, bo taka możliwość istnieje, ale skąd mogłem wiedzieć, że syn nie spełnia kryteriów? Ja przecież nie wiem, w którym urodził się roku – usłyszałem.
A gdy wytknąłem mu, że powołał się tylko na ten jeden paragraf, nie mówiąc mi o tym drugim, dodał, iż mogłem sobie przeczytać całą uchwałę.
– Nikt panu nie zabraniał, po to pan ją dostał!
To prawda… Ale do głowy mi nie przyszło czytać dwadzieścia stron drobnym tekstem. Zawierzyłem człowiekowi, bo wydawało mi się, że, kto jak kto, ale on wie, o czym mówi.
No i poległem
Ale nie zamierzałem się poddać!
„W takim razie sam wystąpię ponownie o prawo do wykupienia. I tym razem mieszkanie będzie zapisane na mnie!” – postanowiłem, sądząc, że to już będzie zwyczajna formalność. Bo niby dlaczego nie?
– Dlatego, że istnieje poważne podejrzenie, że pan ma zamiar spekulować na lokalu! – usłyszałem, ponownie otrzymując odpowiedź odmowną.
– Co takiego? Spekulować? A co to za słowo? – zdenerwowałem się, że robią ze mnie oszusta.
– Chce pan oddać lokal w inne ręce.
– Tak, chcę, w ręce syna! To rodzina! – przypomniałem.
– Rodzina czy nie rodzina, ale inne. To jest niezgodne z przepisami – uparli się.
Zwariowali? Dookoła ludzie dawno już posprzedawali pełno lokali wykupionych od fabryki, a oni tylko mnie się czepiają? O co w tym wszystkim chodzi? Zacząłem się na poważnie zastanawiać… Przypomniałem sobie także, że córka tych ludzi chodziła kiedyś z moim Darkiem do jednej klasy, więc jej ojciec doskonale wiedział, w którym roku urodził się mój syn. Specjalnie wsadził mnie na minę? Musiałem to wiedzieć! Zacząłem węszyć, rozpuściłem wici i w końcu zrozumiałem, za co zostałem tak ukarany. Otóż od kilkunastu lat pracuję jako wykładowca na politechnice. Mam opinię surowego nauczyciela, ja jednak uważam, że jestem po prostu sprawiedliwy. Jak któryś student się nie nauczy i w dodatku nie przejawia chęci i dobrej woli, to nie mam dla niego litości. Niedawno oblałem chłopaka, który był wyjątkowym leserem. Nie zaliczył sesji letniej, a na egzamin poprawkowy także przyszedł nieprzygotowany. Jęczał, że jeśli mu wpiszę brak zaliczenia, to go wywalą ze studiów, bo już ma kłopoty z innych przedmiotów, a mój niby nie jest aż taki ważny.
Wkurzył mnie tym niemiłosiernie
Więc mu powiedziałem parę słów do słuchu. A on mi na to, że jeszcze pożałuję, bo jego ojciec ma znajomości. Wziąłem to tylko za takie butne szczeniackie gadanie i wywaliłem chłopaka z gabinetu. A teraz okazało się, że ojciec tego smarkacza jest kuzynem faceta z urzędu. I tak znaleźli sposób, aby mnie ukarać.
– Można jeszcze wszystko odwrócić z tym mieszkaniem, jeśli tylko napisze pan protokół, że się pan pomylił, wpisując złą ocenę do indeksu... – usłyszałem, gdy wyjawiłem, że wszystko już wiem.
– Ja miałbym zrobić coś takiego? To nieetyczne, naganne! Niech się ten smarkacz nauczy i do mnie przyjdzie.
Facet na te słowa tylko wzruszył ramionami.
– Uchwała to uchwała! Nie będziemy od niej robić wyjątków – podsumował.
Ale ja nie odpuszczę takiej prywaty! Pójdę do sądu i choćby miało to trwać wiele lat, to zmuszę ich do tego, aby mi sprzedali mieszkanie. Jeszcze zobaczymy, kto z kim wygra!
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”