Zachciało mi się, głupiej babie, robić prawo jazdy po pięćdziesiątce! Co mi odbiło? Przecież radziłam sobie bez samochodu przez tyle lat! Ale wtedy miałam męża i mój Mateusz woził mnie jak księżniczkę, gdzie chciałam i kiedy chciałam. A poza tym mieszkaliśmy w centrum miasta i wszystko miałam na wyciągnięcie ręki – sklepy, tramwaj, autobus. Kiedy więc dwa lata temu mój mąż zmarł, wszystko się skomplikowało. Nagle trzypokojowe mieszkanie, które jeszcze nie tak dawno przecież tętniło rodzinnym życiem, zrobiło się ogromne i puste. Depresyjne...
Z każdego kąta atakowały mnie wspomnienia. Śmiech naszych dzieci, gdy wypełniały ciszę tupotem nóżek, pogwizdywanie Matiego, które wtedy doprowadzało mnie do szału, a teraz tak bardzo mi go brakowało...
W końcu podjęłam męską decyzję o przeprowadzce. Zaprosiłam swoich dwóch synów z żonami i wyłożyłam im swój plan. Starszy, Arek, miał duże mieszkanie wniesione „w wianie” przez żonę. Sylwek gnieździł się w mniejszym, które jego Weronika dostała po babci, i głęboko zastanawiali się nad wzięciem kredytu na większy metraż. Obaj mieli dużo szczęścia, że trafiły im się małżonki z własnym „M”. Najwyższa pora, abym i ja im coś ofiarowała.
Bez samochodu tam nie da się żyć
Zaproponowałam więc, że zamienię się notarialnie mieszkaniami z Sylwkiem i Weroniką, którzy w ten sposób nie będą musieli brać żadnego kredytu, i dlatego – być może dość szybko, na co miałam cichą nadzieję – obdarzą mnie wnukami. Natomiast aby Marek z Justyną nie byli stratni, zapiszę im to mniejsze mieszkanie w spadku. Od razu go przecież nie potrzebują.
Oczywiście wiedziałam, że od dobrej woli moich dzieci zależy decyzja, bo przecież Markowi oferowałam w zasadzie gołębia na dachu, ale moi kochani synowie nie mieli z tym problemu. Ufali i mnie, i sobie nawzajem. Synowe, na szczęście, także. I w ten sposób wylądowałam nie tylko w mniejszym lokum, ale i na obrzeżach miasta. Szybko się okazało, że czasami jest to pewien problem...
Sylwek pierwszy się zorientował, znał przecież te kłopoty z dojazdem do centrum lub targaniem siatek z zakupami. I obaj z Markiem zaczęli mnie namawiać na zrobienie prawa jazdy. Wzbraniałam się, ale użyli koronnego argumentu.
– Przecież stoi jeszcze w garażu samochód taty!
To prawda, zadbana skoda Matiego stała bezużyteczna, bo jakoś żaden z moich synów nie kwapił się, aby ją wziąć. Nie dlatego, że im się przelewało: obaj wiedzieli, jak bardzo tata lubił i hołubił ten samochód. Mateusz spędzał w garażu długie godziny, czyszcząc, polerując i podrasowując auto, więc dla obu synów było ono w większym stopniu „pomnikiem pamięci” o ojcu niż ten granit na cmentarzu. Ale i pomniki czasami się rusza z miejsca… Dlatego moi chłopcy tak długo mi suszyli głowę o to prawo jazdy, aż się poddałam.
O dziwo, na kursie nie byłam wcale jedyną osobą w słusznym wieku, czego się nieco obawiałam. Rozbawił mnie szczególnie fakt, że sporo panów na oko około sześćdziesiątki robiło prawko na... motocykl! „Chcą przeżyć drugą młodość, poczuć wiatr we włosach!” – myślałam i w sumie na wykładach z teorii było dość wesoło.
Gorzej z jazdami, ale rodzina mnie pocieszała, że tak jest zawsze. No i oczywiście sen z powiek spędzał mi egzamin. Wprawdzie mój Arek zdał za pierwszym razem, lecz Sylwek dopiero za drugim, a obie synowe zdawały po... cztery razy! Słyszałam także mrożące krew w żyłach opowieści o ludziach przystępujących do egzaminu po kilkanaście razy! Wydawał się dużo gorszy do przebrnięcia niż przed laty matura...
Teoria poszła mi koncertowo, co mnie trochę podbudowało. W końcu w noc przed sprawdzianem z jazdy stwierdziłam, że nawet jeśli obleję, to będę w doborowym towarzystwie, i zwyczajnie wrzuciłam na luz. Wszystkie manewry wyszły mi jak należy
Może dlatego na egzaminie szło mi nadspodziewanie dobrze. Pamiętałam o włączaniu kierunkowskazów, uważałam na znaki i przepuszczałam pieszych na pasach. Sprawdzian zbliżał się już do końca, kiedy egzaminator kazał mi… zaparkować przy krawężniku tyłem! Spociłam się ze zdenerwowania, ale i z tego zadania wyszłam obronną ręką. Facet nawet się uśmiechnął, choć od początku miałam wrażenie, że chętnie by oblał „starą babę”.
Rzadko się zdarza ktoś tak uprzejmy
Wydał mi polecenie, abym włączyła się do ruchu i wracała do bazy. I wtedy to się stało… Prawidłowo spojrzałam w boczne lusterko, dałam kierunkowskaz i czekałam, aż minie mnie samochód jadący ku mnie. Tymczasem on stanął, aby mnie przepuścić!
„Rzadko się trafia taki miły kierowca” – pomyślałam ucieszona myślą, że prawko jest już moje! Wyjechałam i... Nie ujechałam nawet stu metrów, kiedy mój egzaminator dał po hamulcach!
– Proszę zatrzymać się na poboczu i zamienić ze mną miejscami – stwierdził zimno.
Zrobiłam wielkie oczy, bo wiedziałam, że to oznacza koniec egzaminu, który... oblałam!
– Ale dlaczego? – zapytałam tonem skrzywdzonego dziecka.
– Jak to? To nawet pani nie wie?! – nadął się facet. – Przecież wymusiła pani pierwszeństwo na pojeździe uprzywilejowanym!
Chwilę zajęło mi zrozumienie, co do mnie mówi. Chodziło chyba o to, że wyjechałam, kiedy tamto auto mnie przepuściło. Pech chciał, że był to... radiowóz!
Właśnie mnie mijał, kiedy wysiadałam. Za szybą mignęła mi sympatyczna twarz kierowcy. „Gdyby pan wiedział, co narobił, bawiąc się w dżentelmena!” – pomyślałam ponuro. W fatalnym humorze wróciłam do bazy na siedzeniu pasażera i od razu poleciałam zapisać się na kolejny egzamin. Nie zamierzałam się poddać!
Potem jednak bojowy duch mnie opuścił i zdruzgotana postanowiłam pocieszyć się ciastkiem. W pobliżu była fajna cukiernia, zamówiłam największy kawałek kajmakowego tortu. Gdy piłam kawę i opychałam się tortem, spoglądając tępym wzrokiem po ścianach, do cukierni weszło dwóch policjantów. „Amatorzy pączków?” – pomyślałam z przekąsem, po czym w jednym z funkcjonariuszy rozpoznałam nagle kierowcę, który mnie tak niefortunnie przepuścił!
Patrzyłam na niego i w tym momencie on mnie także poznał.
– No i jak idzie pani nauka? – zagadnął wesoło.
– Cudownie! Właśnie oblałam egzamin! – starałam się, aby nie zabrzmiało to ironicznie.
– Ach, to dlatego się pani przesiadała! – stwierdził odkrywczo. – Ale... dlaczego? Jaki zrobiła pani błąd? – zainteresował się.
– Wymusiłam pierwszeństwo na pojeździe uprzywilejowanym – burknęłam.
Egzaminator wił się jak piskorz
Nadal nie rozumiał. Milczał, pewnie szukał w pamięci, czy nie mijała nas jakaś wyjąca karetka czy straż pożarna.
– Na panu! Na radiowozie! – wyjaśniłam w końcu.
– Ale ja panią przecież wyraźnie przepuściłem! A poza tym nie byłem „uprzywilejowany”, nie jechałem na sygnale... – zdziwił się.
– Mój egzaminator najwyraźniej uważał inaczej i oblał mnie koncertowo na ostatnich metrach! – w moim głosie na pewno dało się wyczuć irytację.
Policjant popatrzył przez chwilę na swojego partnera.
– Olek, pomożemy pani? – zapytał w końcu.
– Wypadałoby – jego partner skinął głową.
I zanim zdążyłam ochłonąć ze zdumienia, siedziałam już w radiowozie i wracałam do szkoły nauki jazdy w eskorcie dwóch policjantów! W głowie miałam pustkę, nic nie myślałam, ale gdzieś kołatała się nadzieja...
Kiedy weszli, od razu zażądali rozmowy z kierownikiem, twierdząc, że ich zdaniem doszło do złamania prawa przez jednego z egzaminatorów. Dawno nie widziałam tak szybko biegnącej sekretarki. Tej samej, która dwadzieścia minut temu leniwie zapisała mnie na kolejny egzamin. Następnie funkcjonariusze wyjaśnili szefowi placówki, co się stało. Podkreślili, że obaj byli świadkami zajścia, ale jeśli ten ma jakieś wątpliwości, to są przecież jeszcze zapisy z kamer. Zamontowanych nie tylko w samochodzie egzaminacyjnym, ale także w ich radiowozie.
Przyznam, że z niemałą satysfakcją, a nawet rozbawieniem obserwowałam wezwanego na dywanik egzaminatora, który wił się jak piskorz, usiłując wytłumaczyć swoje zachowanie. W końcu stanęło na tym, że... nie popełniłam żadnego błędu i za dwa tygodnie mogę odebrać prawo jazdy!
– Mogła pani powiedzieć, że to pani znajomi! – syknął mi na odchodnym egzaminator.
Nie zamierzałam mu wyjaśniać, że wcale nie… Niech zostanie z przeświadczeniem, że bywają kursantki, które podczas sprawdzianów eskortuje policja! Może to pomoże innym zdającym, gdy facet straci nieco pewności siebie.
Moi synowie pokładali się ze śmiechu, kiedy opowiedziałam im o mojej przygodzie. Stwierdzili, że lepszej anegdotki nie słyszeli nigdy i chyba przeszłam do historii rodziny jako pogromczyni egzaminatorów. A miłym panom policjantom odwdzięczyłam się, przynosząc na komendę wielkie pudełko pączków. Należało im się! Przecież nie dojedli tych kupionych wtedy w cukierni, tylko ofiarnie ruszyli mi na odsiecz…
Czytaj także:
„Moja żona to panikara, co pokazały 4 zawalone egzaminy na prawo jazdy. Przy 5 próbie obudził się w niej duch wojowniczki”
„Zwymyślałam buraka, który ochlapał mnie autem. Prawie padłam na zawał, gdy zobaczyłam go na egzaminie na prawo jazdy”
„Obleśny instruktor chciał zaciągnąć mnie do łóżka. To miał być mój >>egzamin<< na prawo jazdy"