Wychodząc do pracy, zawsze zastanawiam się, co powiedzieć, co będzie bezpieczne, po czym nie usłyszę uszczypliwości.
– Wychodzę, kochanie! – rzuciłam w przestrzeń domu.
– Idź, idź, nóg nie połam! – usłyszałam w odpowiedzi.
Mama mnie ostrzegała
Zbyszek był miłością mojego życia, od liceum. I choć ciągle słyszeliśmy, że te pierwsze miłości szybko mijają, my, na przekór wszystkim, nie rozstawaliśmy się, udowadniając sobie i światu, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Po maturze wróżono nam rychłe rozstanie. Przez całe studia moja mama powtarzała, że mam wokół siebie tylu kolegów…
– O co ci tak właściwie chodzi, co? – zapytałam kiedyś wprost. – Co ty masz do Zbyszka?
– Bo ja byłam u tarocistki i ona powiedziała, że widzi dużo bólu, a potem… Potem będzie jeszcze gorzej. Więc może ty się tak tego Zbycha nie trzymaj? Bo on ci życie zmarnuje.
– Mamo… błagam, miało być bez bzdur!
Wkurzało mnie, że mi się w życie osobisto-intymne postronne osoby wtrącają. Mamie też nic do tego, kogo kocham. Uparłam się i zaciągnęłam Zbyszka do urzędu stanu cywilnego. Pracowaliśmy dorywczo, ledwie utrzymywaliśmy się na powierzchni, ale jakoś funkcjonowaliśmy.
Zaczął podnosić na mnie rękę
Tyle że to „jakoś” robiło się coraz trudniejsze. Brak kasy, zmęczenie, studia i praca jednocześnie, mijanie się ze sobą, życie obok zamiast razem… Zbyszkowi zaczęło odbijać.
Gdy podnosił na mnie rękę, nie nazywałam tego biciem. Ot, zdenerwował się i popchnął mnie, szarpnął. Rzuciłam się w to małżeństwo jak głupia, by udowodnić wszystkim, że to ja mam rację, no i dostałam nauczkę.
Nadal jednak byliśmy młodzi. Zbyszek miał szansę, by podźwignąć się z tego, w czym tkwił.
– Wyprowadzam się – powiedziałam mu, gdy już spakowałam rzeczy do walizki. – Wracam do rodziców.
Chciałam pod ich skrzydłami ukoić ból po nieudanym małżeństwie, skończyć studia i zacząć życie na nowo. Zbyszek wpadł w szał, zaczęliśmy się szarpać. Schodził ze mną po schodach kamienicy, w której mieszkaliśmy, niemal wczepiony we mnie. Obiecywał, przepraszał, kajał się. Już mu nie wierzyłam i nie chciałam słuchać.
– Przestań, już zdecydowałam. Daj mi spokój.
To był wypadek
Byliśmy na chodniku, a on się zachowywał jak wariat. Ludzie się na nas gapili. Szarpnęłam się mocniej. Zbyszek zachwiał się, stopa zsunęła mu się z krawężnika, zamachał ramionami… i stracił równowagę. Upadł na ulicę. Prosto pod przejeżdżający tamtędy samochód.
Nie pamiętam, co było dalej. Podobno mnie cucili, bo nie było ze mną kontaktu, i zawieźli nas oboje do szpitala. Ja oprzytomniałam dość szybko. Tymczasem Zbyszek przechodził wielogodzinną operację. Ratowano mu życie, reanimowano na stole operacyjnym, nie dawano zbyt wielkich szans. Płakałam, obwiniając się, choć nikt inny mnie nie obwiniał. Nawet policja, która przyjechała do szpitala.
Przesłuchali mnie i nie postawili żadnych zarzutów, choć powiedziałam szczerze, jak to wyglądało. Uznali, że to był wypadek. Ja jednak czułam się potwornie. Chciałam od niego odejść, chciałam go zostawić, nie dałam się zatrzymać, a teraz on tam leży i może nie dożyć jutra!
Poczucie winy torturowało mnie, niemal wgniatając w ziemię. Poszłam do szpitalnej kaplicy, żeby się pomodlić. I tam, na kolanach, ze splecionymi dłońmi, obiecałam Bogu, że jeśli uratuje mojego męża, jeśli Zbyszek przeżyje, to go nie zostawię. Czasami Bóg wysłuchuje naszych próśb. Moich wysłuchał właśnie wtedy. Chyba to była jego kara dla mnie. Zbyszek przeżył, ale lekarzom nie udało się uratować jego sprawności. Do końca życia miał jeździć na wózku.
Myślałam, że będzie inaczej
Dużo czasu spędził w szpitalu, jeszcze więcej na rehabilitacji. Codziennie byłam przynosiłam mu wszystko, czego potrzebował. W zamian dostawałam tylko obelgi. Musisz być cierpliwa, on cierpi – tłumaczyłam sobie.
Kiedy Zbyszek wrócił do domu, ja też w nim byłam. Nie mogłam złamać obietnicy danej Bogu. On dotrzymał swojej części, więc nie mogłam teraz zmienić zdania. Bałam się konsekwencji boskiego gniewu i tego, że łamiąc obietnicę, nigdy nie uwolnię się od poczucia winy.
Szpitalny psycholog uprzedził mnie, że mój mąż może być zły i rozżalony na cały świat za to, co go spotkało. To częsta reakcja. Ale z czasem przywykniemy do sytuacji i wspólnymi siłami ją opanujemy. Musieliśmy nauczyć się żyć w tej nowej rzeczywistości.
Niestety, żal Zbyszka trwa już ponad dziesięć lat. Przez cały ten czas byłam przy nim, na zewnątrz udając uśmiechniętą, kochającą żonę, a w domu płacząc w poduszkę z bezsilności. Łudziłam się, że może wypadek coś zmieni w naszych relacjach, przegoni Zbyszkowe demony, uświadomi mu, że mamy jedno życie i warto je przeżyć z kimś, kogo kochamy.
Mąż nie zamierzał się zmienić
Zbyszek jednak głównie miał pretensje. Codziennie rano budził mnie okrzykiem:
– Dzień dobry, niedoszła morderczyni!
Często łapał mnie znienacka za włosy i ciągnął tak mocno, że wyrywał je wraz z cebulkami. Albo uderzał mnie pięścią, gdzie tylko mógł dosięgnąć. Kiedy próbowałam pomóc mu z toaletą, myciem się i ubieraniem, słyszałam, że próbuję go zabić albo okaleczyć.
Boże, wybacz, ale moje nieposłuszne myśli skręcały w tę ścieżkę. Tylko wtedy odzyskałabym wolność, miałabym szansę na normalne życie. Jego śmierć rozwiązałaby każdy mój problem, absolutnie każdy. Nie byłabym workiem treningowym, zlewem, do którego spuszczał swoje frustracje, wściekłość i żal. Mogłabym znowu być normalną młodą kobietą, a nie prawie trupem za życia, uwięzionym w małym mieszkaniu z facetem na wózku, którego jedyną rozrywką było psychiczne i fizyczne znęcanie się nad żoną.
Zbyszek nie chciał słyszeć o pracy w biurze, do której był zdolny, prowadzeniu normalnego życia, o wyjściach czy jakichkolwiek wyjazdach. Niepełnosprawność to nie koniec świata, ale on uznał, że jego życie skończyło się wraz z wypadkiem.
Miałam tego dość
Czasami, gdy przychodził wieczór i chciałam spać, a on śpiewał na cały głos piosenki o tym, jak żona chce go zamordować – które układał z nudów, gdy ja pracowałam.
Gdy szykowałam mu leki, które musiał brać, zastanawiałam się, co by się stało, gdybym pomyliła dawkę. Albo zostawiła przypadkiem opakowanie na blacie, a potem stwierdziła, że sam wziął za dużo… może chciał ze sobą skończyć… Wreszcie byłabym wolna, nawet gdyby mi nie uwierzyli i trafiłabym do więzienia.
Moi bliscy już dawno zauważyli, co się dzieje. I namawiają mnie na rozwód, ale ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę, bo czuję się winna niepełnosprawności Zbyszka i z powodu obietnicy złożonej w szpitalnej kaplicy. Dlatego tkwię w tym bagnie po szyję i tonę. Nie ma dla mnie ratunku. Nienawidzę swojego życia, siebie samej i mojego męża, dręczyciela i kuli u nogi. Powinnam go kochać i darzyć szacunkiem, ale nie umiem. Każdy dzień z nim to piekło.
Oboje tkwimy w toksycznym układzie, który nie przynosi nam zadowolenia. Jesteśmy na siebie skazani. Aż któreś z nas nie zdecyduje się umrzeć, uwalniając nas oboje. Teraz ja też mam swoje demony. Wymknęły się z piekła i kuszą mnie, namawiają do złego.
Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Czy w końcu nie puszczą mi nerwy. Skończę z uśmiechaniem się, z udawaniem, z milczeniem, by nie prowokować zaczepek i ataków. Wyczerpie się moja cierpliwość. Bo ile można? Mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem… A ja umieram, choć biorę kolejny oddech.
Codzienność to dramat
Dziś znów zaczęłam dzień rozciągniętej na raty agonii.
– Będę po piątej – zawołałam, kładąc dłoń na klamce.
Dopiero za drzwiami będę mogła odetchnąć, poczuć się odrobinę bardziej jak człowiek, nieco wyprostować plecy, na których codziennie dźwigam ogromny ciężar.
– Leć, leć, do pracy, do swoich pięciu kochanków, których nie wpakujesz dziś pod samochód. A może powinienem ich uprzedzić? Że jak ci się znudzą, to mogą skończyć gorzej niż ja – żegnał mnie pełen pogardy głos z pokoju obok.
I wtedy demon porwał moją duszę w objęcia. Zawróciłam, podeszłam do męża i powiedziałam:
– Posprzątaj tu i spróbuj coś ugotować.
– Co?! Zrobiłaś ze mnie kalekę, a teraz chcesz zrobić ze mnie kucharkę?! To lepiej naprawdę mnie zabij!
– Jeśli tego chcesz… – wzruszyłam ramionami. – Może to najlepsze wyjście.
Patrzył na mnie okrągłymi oczami, śledził ruchy moich rąk i chyba pierwszy raz nie wiedział, czego może się po mnie spodziewać. Zaskoczyłam go stanowczością w głosie. Milczał, a ja patrzyłam na niego także bez słowa. Demon we mnie uśmiechnął się słodko.
– Co się mówi, gdy ktoś się z tobą żegna? No?
– Do widzenia…
Uniosłam brwi w łagodnym ponagleniu.
– …kochanie – dodał posłusznie.
Nie wiem, co teraz będzie. Może jak wrócę, będzie na mnie czekał lepiej przygotowany. Teraz go zaskoczyłam. I co mi zrobi? Zabije? Okaleczy? Niech spróbuje. Kto powiedział, że inwalida nie może trafić do więzienia? Byłoby zabawnie, prawda?
Kamila, 38 lat
Czytaj także: „Zostawiłam rodzinę dla kochanka, a on po miesiącu rzucił mnie. Kręciłam go, gdy byłam mężatką. Teraz jestem nudna”
„Moja mama nie znosiła mojego narzeczonego. Mówiła, że to naciągacz i bawidamek. Zapłaciła wysoką cenę, żeby mi to udowodnić”
„Nie wyszłam za mąż z miłości, tylko dla dobrobytu. Odzyskałam rezon, gdy mąż stracił swój na wieczność”