„Obie żony wydoiły mnie z pieniędzy, a potem wyrzuciły jak śmiecia. Mam 60 lat i mieszkam w przytułku, nie mam niczego”

Uwiodła mnie matka mojej dziewczyny fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Nie było w niej do mnie i szacunku… Chciała więcej – więcej pieniędzy, więcej prestiżu. Ale ja nie byłem nikim znaczącym. Nigdy nie głodowaliśmy, ale i się nie przelewało. Iwona, nauczona życiem w biedzie, skrzętnie jak mróweczka gromadziła pieniądze, które zawsze jej oddawałem, na życie przeznaczając minimum”.
/ 08.05.2023 22:30
Uwiodła mnie matka mojej dziewczyny fot. Adobe Stock, Africa Studio

– Wiesz co, jesteś idiotą – powiedział mój współlokator, Jacek, gdy opowiedziałem mu koleje swojego życia.

Oburzyłem się.

– Jak to?! Nie mam sobie nic do zarzucenia. Robiłem zawsze tak, jak należało.

– Idiota – powtórzył i położył się na łóżku, odwracając do ściany.

Jeszcze raz przemyślałem sens tego, co mu odpowiedziałem, tym razem próbując spojrzeć na minione lata oczami kogoś z zewnątrz. I nagle do mnie dotarło.

No faktycznie. Idiota!

Całe swoje życie starałem się przeżyć zgodnie z zasadami wpojonymi mi przez matkę. Były proste, chrześcijańskie – być uczciwym, dobrym, zwracać uwagę na uczucia innych. Nie przychodziło mi to z trudem, widocznie były zgodne z moją osobowością. Przez długi czas wydawało mi się, że to wystarczy, by wygrać na loterii życia to, co najcenniejsze – szczęście osobiste. A jednak okazało się, że to za mało. Nie wziąłem pod uwagę, że wielu ludzi kieruje się całkiem innymi regułami, z których podstawowa brzmiała: Ja jestem najważniejszy, a inni nic mnie nie obchodzą. Miałem pecha, że spotkałem takich na swojej życiowej drodze. Moją pierwszą miłość znalazłem na podwórku, gdy miałem zaledwie 13 lat. Burza kręconych włosów i zaraźliwy śmiech Iwony zauroczyły mnie. Zakochałem się w niej bez pamięci.

– Będziesz moją żoną – powiedziałem do niej, gdy wisieliśmy do góry nogami na trzepaku.

Szaleju się najadłeś? – spytała, zeskoczyła i pobiegła za koleżankami.

Ale ja byłem uparty. I cierpliwy. Jak coś sobie upatrzyłem, to zawsze zdobyłem. Jak wyrzucano mnie drzwiami, to wchodziłem oknem. Wiedziałem, że jak pokocham, to na zawsze. Nie miałem wyboru – musiała być moja. Iwona została moją dziewczyną, gdy miałem 16 lat. Dziesięć lat później – żoną. Wtedy naprawdę szalałem ze szczęścia. Patrząc z perspektywy czasu, i tego, jak wyglądało moje małżeństwo przez następne 20 lat, myślę, że wyszła za mnie, bo nie trafił się jej nikt lepszy, a koniecznie chciała wydostać się ze swojego domu rodzinnego – biednego tak, że i mysz kościelna pewnie żyła w lepszych warunkach. Obiecałem jej, że w ciągu roku załatwię nam własne mieszkanie (bo w tamtych czasach mieszkania się załatwiało) i nie będzie musiała harować całymi dniami, by zarobić na chleb. Nie wierzyła mi. Ale… byłem jedynym, który ją chciał, więc za mnie wyszła. A ja spełniłem obietnicę.

Załatwiłem mieszkanie, potem drugie, lepsze

Urodziły się nam córki. Pracowałem ciężko, by moja żona mogła spokojnie wychowywać dzieci, zapewnić nam wszystkim bezpieczne gniazdko wypełnione miłością… Tyle że z pustego i Salomon nie naleje. Skoro nie było w niej do mnie miłości, jak mogła mnie ją obdarować? Gorzej, że nie było w niej do mnie i szacunku… Chciała więcej – więcej pieniędzy, więcej prestiżu. Ale ja nie byłem nikim znacznym. Nigdy nie głodowaliśmy, ale i się nie przelewało. Iwona, nauczona życiem w biedzie, skrzętnie jak mróweczka gromadziła pieniądze, które zawsze jej oddawałem, na tzw. życie przeznaczając minimum. Meble kupiłem za fuchy, dom na działce wybudowałem niemal własnoręcznie. Ale to wszystko i tak było za mało, co zawsze mi wytykała. A kiedy po kilkunastu latach siedzenia w domu poszła do pracy i zaczęła zarabiać więcej ode mnie, ujrzałem jej prawdziwą twarz – chytrej megiery, która rozkwita, jak może kogoś (mnie) upokorzyć, zwłaszcza przed dziećmi i znajomymi. Siedziałem cicho. Nie oddawałem ciosów, bo moje zasady na to nie pozwalały. Nie chciałem się kłócić, nie znosiłem cichych dni, więc pierwszy przepraszałem, choć rzadko była to moja wina. Spokój w domu był dla mnie najważniejszy. I nawet gdy moje dorastające córki szły w ślady matki, coraz częściej okazując brak szacunku dla ojca, okłamywałem się, że tak naprawdę w głębi serca mnie kochają…

– Obudź się – mówił mój przyjaciel. – Iwona traktuje cię okropnie. A te twoje córunie… Jak długo będziesz dawał sobą tak pomiatać? Wiesz, że ona wszystkim mówi, że jesteś do niczego, i że naprawdę nie rozumie, jak udało ci się załatwić te mieszkania, bo taka z ciebie ciamajda.

– Ona jest moją żoną, kocham ją i będziemy ze sobą do końca – mówiłem, choć czułem ból. – A poza tym, to nie twoja sprawa.

Nie chciałem przyznać, że w moim domu jest zimno, wrogo i o szczęściu już dawno nie ma mowy. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że może powinienem odejść. I pewnie zostałbym w tym stadle do końca życia, gdyby nie Krystyna.

Poznałem ją na czacie

Była o dziesięć lat młodsza ode mnie, wesoła, inteligentna. Kilka miesięcy rozmawialiśmy, najpierw o sprawach zawodowych, a potem osobistych, zanim spotkaliśmy się w realu. I nagle pierwszy raz w życiu poczułem, co to znaczy być kimś upragnionym, kochanym, docenianym. To uczucie uderzyło mi do głowy jak szampan. Zrozumiałem, w jakiej emocjonalnej lodówce żyłem przez ostatnie dwadzieścia parę lat. Nagle wszystkie uwagi przyjaciół znalazły swoje uzasadnienie. To było jak oświecenie. Jakby opadła zasłona zbudowana z mojego pragnienia szczęścia. Kiedy poszedłem z Krysią do łóżka, wiedziałem, że nie mogę już wrócić do żony. Moje zasady – i moje uczucia – mi na to nie pozwalały. Nie byłem skrojony na kogoś, kto prowadzi dwa życia. Odszedłem od żony. Z domu wziąłem walizkę z ubraniami i zdjęcie psa. Akurat Iwony i dziewcząt nie było, wyjechały na wczasy. Kiedy żona wróciła i przeczytała mój pożegnalny list, zadzwoniła na moją komórkę.

– Gdzie jesteś? – krzyczała. – Masz natychmiast wracać do domu.

– Jestem w innym mieście – powiedziałem prawdę. – Poza tym, nie wracam.

Natychmiast masz się tu pojawić! Słyszysz? Natychmiast!

Nie byłem psem, którego pani wzywa do nogi. Wyłączyłem telefon. Wprowadziłem się do Krysi i jej dwójki dzieci. Wniosłem sprawę o rozwód. Moja żona nie zamierzała mi popuścić.

– Nigdy nie zwrócę ci wolności – mówiła. – Kocham cię, wróć. Twoje córki za tobą tęsknią.

Jednocześnie chodziła do moich szefów w pracy i rzucała kalumnie, mówiła znajomym, że ją okradłem. Nachodziła Krystynę w pracy. Groziła jej.

Była jak furia

– Boję się – mówiła Krysia. – To wariatka. Wierz mi, jej chodzi tylko o pieniądze. Daj jej wszystko, niech się udławi. Nam niczego nie będzie brakować, wszystkiego się dorobimy. Nie pozwól jej zniszczyć naszej miłości.

Patrzyłem w oczy mojej nowej miłości i czułem ufność. Kochałem i wreszcie byłem kochany. Po co mi zbierane latami książki, wyszukiwane na pchlich targach stare meble, po co dom wybudowany własnymi rękoma na działce? To tylko rzeczy. Poza tym rozumiałem, że to ja opuszczam żonę i dwie córki, które choć już dorosłe, są jeszcze niesamodzielne. Miałem wobec nich obowiązki. Nie słuchałem głosu rozsądku moich przyjaciół, którzy ostrzegali mnie, mówili, że zrobię głupstwo, nie biorąc niczego. Byłem pewien, że nie muszę nic mieć, bo mam Krysię. Powiedziałem więc żonie, że zostawiam jej wszystko – mieszkanie, meble, dom. Jej sprzeciw minął jak ręką odjął. Dostałem rozwód… Krysia miała rację. Sytuacja wyglądała więc tak, że skończywszy 52 lata, właściwie nie miałem nic. Nic, z wyjątkiem nowej miłości, która wyglądała jak nagroda za wszystkie poprzednie lata. Ożeniłem się z Krysią. Patrzyłem jej w oczy z pełną ufnością, bez sprzeciwu podpisując przedmałżeńską intercyzę, która stanowiła, że wszystko, co mieliśmy przed ślubem jest osobną własnością (a ja nie miałem nic), a co więcej, wszystko, czego dorobimy się w trakcie małżeństwa też jest osobną własnością. W mojej głowie nie zabrzęczały żadne dzwonki alarmowe. Byłem ogłupiały miłością i wizją czekającej nas idylli. Trwała cztery lata. Krystyna miała firmę poligraficzną, która zapewniała jej przyzwoity dochód. Jednak moje sugestie, by go nie przejadała, tylko inwestowała, były ignorowane. Za jej namową rzuciłem pracę i zatrudniłem się u niej na zlecenie. Było nam dobrze – wyjeżdżaliśmy na wycieczki zagraniczne, co piątek chodziliśmy na wystawne kolacje, w weekendy przez dom przewijały się tłumy przyjaciół i pękały skrzynki butelek wina.

To było życie, które mi się podobało

Martwiło mnie tylko to, że córki nie chciały mnie znać, nastawione przez matkę. Wszystkie moje próby kontaktu były odrzucane. Pewnie dlatego dzieci Krysi uznałem prawie za swoje. Przyznaję, były nieco zaniedbane, zwłaszcza 16-letni Tomek, zagrożony powtórzeniem klasy, nerwowy i wycofany. Przez kilka miesięcy dawałem mu korepetycje, pilnowałem lekcji, aż wreszcie wyszedł na prostą. Kleił się do mnie, przychodził po porady. Nie chciałem widzieć, że irytuje to Krystynę. Iza, 19-latka była trudniejsza. Tylko oczami strzelała za bogatymi, starszymi facetami. Gdy próbowałem interweniować, kilka razy pokłóciłem się z żoną.

– Nie wtrącaj się – mówiła. – Nie jest twoją córką. To ja kieruję jej życiem i uważam, że nie popełnia błędu. A w ogóle… możesz już przestać pomagać Tomkowi. Uzależniasz go od siebie. Przecież ma ojca.

Bolało. Ale zacisnąłem zęby, w końcu miała rację. Nie byłem ojcem jej dzieci. Tyle że ich ojciec, który przychodził tu co jakiś czas, się nimi nie interesował. Ale, jak mówiła Krysia, to nie moja sprawa. Wszystko to zbiegło się z kryzysem w Polsce i w firmie Krysi. Zamówienia zniknęły, pojawiły się problemy finansowe. Żeby nie zadrażniać sytuacji, nie wypominałem żonie, że kiedyś namawiałem ją na oszczędności. Starałem się okazywać jej wsparcie. Widziałem, że pije coraz więcej, ale gdy sugerowałem, że ma problem alkoholowy, robiła straszne awantury. Wreszcie straciłem pracę w firmie żony i nigdzie nie mogłem znaleźć zatrudnienia. Miałem 57 lat. Fakt, przez kilka miesięcy byłem na jej utrzymaniu, ale przecież wiedziałem, że w końcu robotę znajdę, choćbym miał kopać rowy. Uspokajałem Krysię, że to tylko przejściowe kłopoty. Jeszcze wtedy nie rozumiałem, że cokolwiek zrobię, będzie za mało, bo…

Już cię skreśliła – powiedział mi pewnego dnia pierwszy mąż Krystyny, ojciec jej dzieci.

Wpadł do domu pobyć z Tomkiem, co wyglądało mniej więcej tak, że przez dwie godziny siedzieli przed telewizorem i grali w jakąś strzelankę.

Nie lubiłem faceta

Było w nim coś miękkiego, ale nie jak przyjemny w dotyku aksamit, którym można się ogrzać, ale jak lepka guma do żucia. Pochodził z tzw. dobrej, zamożnej rodziny, która pomogła Krystynie założyć firmę, zdobyć pierwsze zlecenia. Sam prowadził firmę cateringową i był utajonym alkoholikiem, czyli takim, który uważa, że w każdej chwili może przestać pić. I nigdy tego nie robi, bo nie uważa, że już ma problem.

– Wiesz, kiedy mnie wykopała z domu? – kontynuował, nalewając sobie trzecią whisky. – Gdy już nawiązała własne kontakty i zarabiała tyle, że mogła poradzić sobie bez wsparcia mojej rodziny. To interesowna suka. Modliszka. Wyssała cię już. Dałeś jej to, czego od ciebie chciała, i teraz już cię nie potrzebuje. Lepiej rozejrzyj się za jakąś poduszką pod tyłek, gdy cię wykopie.

Nie byłem w stanie uwierzyć. Krystyna mnie kochała – przecież wyciągnęła mnie z poprzedniego małżeństwa, obiecała, że będziemy razem, i że mnie nie skrzywdzi. A potem przyszedł ten dzień.

– Wiesz, Maurycy – powiedziała Krysia po obiedzie, który ugotowałem. – Tak sobie pomyślałam. Ostatnio ciągle się kłócimy… Może powinniśmy od siebie trochę odpocząć. Przez parę miesięcy…

Nie rozumiałem, co do mnie mówi.

– Odpocząć? Co masz na myśli?

– Zamieszkajmy osobno, zobaczymy, co dalej.

Próżno tłumaczyłem jej, że przecież jesteśmy małżeństwem, razem powinniśmy przetrwać trudny czas, wspierając się nawzajem. Nie potrzebowałem wielkich pieniędzy, podróży zagranicznych, wystawnych kolacji.

Potrafimy zarobić na zwykłe życie, a tylko tego nam potrzeba.

Patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Powiedziała, że wynajmie mi kawalerkę, będzie za nią płaciła, a potem zobaczymy, co dalej.

Nie miałem wyjścia, wyprowadziłem się

Płaciła za kawalerkę przez miesiąc, potem powiedziała, że nie ma pieniędzy. I wniosła sprawę o rozwód. To był dla mnie szok. Kochałem ją, wyobrażałem sobie nas razem w jesieni życia. I wbrew wszystkiemu wciąż miałem nadzieję, że jej pierwszy mąż się mylił. Że mnie nie skreśli. Pomyliłem się. Zgodnie z intercyzą, nic w domu Krystyny – który przez sześć lat był moim domem – nie było moje. Nawet prezentów ślubnych nie zgodziła się podzielić. Dała mi moje ubrania i komplet pościeli.

– Niech pan walczy – powiedział adwokat. – Nie można się tak dać oszukać.

– Jak mam walczyć? Widział pan intercyzę. Dawałem pieniądze na różne rzeczy, ale to żona kupowała je na firmę, więc wszystko należy do niej. Miałem oszczędności, ale kiedy trzeba było zapłacić raty za mieszkanie, oddałem je. Nie ma na to dowodów. Jestem bez pieniędzy, bez domu, bez niczego…

Jest pan jeszcze jej mężem – adwokat pochylił się ku mnie. – Zameldowany w jej mieszkaniu. Ma pan prawo tam mieszkać. Nie musi się pan zgadzać na rozwód. Niczego złego pan nie zrobił i może pan odwlec rozwód o lata. Niech się pan wprowadzi do jednego pokoju i siedzi tam. Może pan robić jej różne trudności, a nawet świństwa, aż będzie chciała się pana pozbyć. A wtedy postawi pan warunki. Tak zrobiłby każdy myślący człowiek, który nie pozwala się… – i tu powiedział bardzo brzydkie słowo, które jednakże idealnie pasowało do sytuacji.

Zastanowiłem się. Wyobraziłem sobie tę sytuację. Na przykład ona przyjmuje gości, a ja w gaciach łażę po mieszkaniu. Robię awantury. Brudzę w łazience… Poczułem wstręt. Wiedziałem, że tego nie zrobię. To było wbrew moim zasadom… nie, to było wbrew temu, kim jestem. Może nie jestem normalnie myślącym facetem, ale… jestem z tego dumny. Dałem Krystynie rozwód. Pamiętam, jak wyszedłem z sądu i nagle poczułem ból w całym ciele, promieniujący od żołądka. Strach. W wieku 60 lat zostałem bez niczego – bez pieniędzy, mieszkania, pracy. Córki nie chciały mnie znać, „przyjaciele” się odwrócili, pewnie bojąc się, że zechcę u nich pomieszkiwać. Nie wiedziałem, dokąd mam pójść. Pewnie pod most. Zacząłem drżeć. Straciłem przytomność. Ocknąłem się w szpitalu. Wypuszczono mnie po badaniach, diagnozując wyczerpanie silnym stresem. Od trzech lat mieszkam w ośrodku dla bezdomnych. Podejmuję się dorywczych prac. Kilka dni temu mój stary kolega z dawnej pracy obiecał, że załatwi mi dozorstwo na spokojnym osiedlu. Jest tam nawet kawalerka w suterenie.

– Wiem, że jesteś uczciwy – powiedział. – Takich ludzi jest mało. Przydasz mi się.

Tak. Idioci każdemu się przydają. Ale… gdybym mógł przeżyć życie jeszcze raz, niczego bym w nim nie zmienił. Jestem, jaki jestem. Tylko świat tego nie docenia. 

Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”

Redakcja poleca

REKLAMA