Ewa, słyszysz mnie? Zostanę tylko na jedną noc, bo jestem we Wrocławiu przejazdem. Tak! Na jedną! Rano mam pociąg! – krzyczała do słuchawki Henia, moja kuzynka.
– Jasne, przyjeżdżaj. Zapraszam, kochana – powiedziałam z entuzjazmem.
Lubiłam Henię, ale rzadko się z nią widywałam, bo mieszkała na wsi, prawie dwieście kilometrów od mojego rodzinnego Wrocławia. Jej niespodziewana wizyta ucieszyła mnie tym bardziej, że życie młodej, samotnej matki raczej nie jest specjalnie ekscytujące. Zwłaszcza w niedzielne popołudnia.
Miły babski wieczór
Godzinę później zasapana i rozczochrana jak zwykle Henia stanęła w moich drzwiach. Postawiła na podłodze wielką podróżną torbę i rzuciła się w moje objęcia. Gdy już ją wyściskałam, zobaczyłam, że nie jest sama. Na korytarzu stała uśmiechnięta od ucha do ucha jasnowłosa dziewczyna z plecakiem. Mogła mieć góra dwadzieścia kilka lat, a więc była mniej więcej w moim i Heni wieku.
– Cześć. Jestem Dagmara, koleżanka Heni – wyciągnęła rękę na przywitanie. – Twoja kuzynka mówiła, że może mogłabym razem z nią u ciebie przenocować. Chodzi tylko o jedną noc, ale jeśli to kłopot… – zawiesiła głos. Nim zdążyłam odpowiedzieć, zawołała: – O rany, jaka piękna sukienka! Nigdy nie widziałam takiej dzianiny! Zagraniczna?
– Tak! Francuska! Z wielbłądziej wełny – powiedziałam z dumą i okręciłam się na pięcie, by zaprezentować swój najlepszy ciuch z każdej strony. – Cudowna, prawda?
Kochałam tę kieckę. Zanim na nią uciułałam, dzień w dzień przychodziłam ją oglądać na wystawie komisu koło mojego biura i modliłam się, by mi jej ktoś nie sprzątnął sprzed nosa. Trochę to zbieranie trwało, bo nie była tania, a ja przecież miałam na utrzymaniu dziecko, którego tatuś nie zawracał sobie głowy swoimi obowiązkami. Kiedy ją wreszcie kupiłam, nie żałowałam, bo sukienka była piękna. Czułam się w niej jak Mireille Mathieu, choć wyglądem jej nie przypominałam. Nosiłam ją do skórzanych kozaków na obcasie i chyba naprawdę wyglądałam nieźle, bo wszyscy się za mną oglądali. I mężczyźni, i kobiety.
Nic dziwnego! W sklepach były w tych czasach tylko bure, pokraczne garsonki. O ile było cokolwiek. Ja jednak lubiłam ładnie wyglądać. Miałam w końcu tylko dwadzieścia cztery lata i nadzieję, że ułożę sobie życie od nowa. Zaprosiłam dziewczyny do domu i zabrałam się za robienie kolacji.
– A pani też jest kuzynką mamusi, tak jak ciocia Henia? – zapytała Dagmarę Renatka, moja pięcioletnia córeczka, dłubiąc widelcem w makaronie.
– Nie, kochanie, nie jestem – odpowiedziała nowa znajoma. – Ale bardzo bym chciała mieć taką szykowną przyjaciółkę.
Gdy po kąpieli, czytaniu bajki i przytulankach mała wreszcie zasnęła, wyciągnęłam z barku trzy kieliszki i ciociosan. Przegadałam z dziewczynami cały wieczór. Rozmawiałyśmy głównie o facetach: o moim byłym, czyli tacie Renatki, o unikającym tematu „ślub” chłopaku Heni, o tym, że Dagmarze też trafiają się sami dranie…
Czułam się cudownie, bo choć temat nie był łatwy, taki miły babski wieczór nie zdarzył mi się od dawna: odkąd cztery miesiące po maturze urodziłam Renatkę, moje wciąż bezdzietne przyjaciółki rzadko poświęcały mi czas. Miały ciekawsze zajęcie od siedzenia z samotną matką i jej dzieckiem. Bawiłyśmy się świetnie, a w czasie pogaduszek dziewczyny mierzyły moje ciuchy. Dagmara wyglądała w nich lepiej niż niewysoka, korpulentna Henia. Miała taką samą sylwetkę jak ja, szczupłą i strzelistą.
Tuż przed północą pościeliłam moim gościom wersalkę w stołowym, tam, gdzie zwykle spałam, a sama położyłam się obok córeczki, w jej mikroskopijnym pokoiku. W poniedziałek rano dziewczyny pożegnały się ze mną przed siódmą, bo Henia spieszyła się na pociąg, a ja musiałam iść do pracy, a wcześniej odprowadzić małą do przedszkola.
Nowa przyjaciółka i lokatorka
Dagmara była umówiona w jakieś ważnej sprawie na jedenastą, ale, jak zapewniła, zamierzała wcześniej pozwiedzać Wrocław, bo potem by już nie zdążyła: jej PKS odjeżdżał o trzynastej. Zapisała sobie mój adres i obiecała wkrótce napisać. Było mi żal, że już odjeżdża. Polubiłam ją od pierwszej chwili i miałam nadzieję na rozwinięcie tej znajomości. Gdy wieczorem próbowałam zagonić Renatkę do łóżka, usłyszałam pukanie. Kto to może być? Nikogo się nie spodziewałam.
– Dagmara? – nie wierzyłam własnym oczom. – Autobus ci uciekł?
– Ewa, przepraszam, znów zawracam ci głowę, ale okazało się, że muszę zostać we Wrocławiu do środy – powiedziała. – Chodzi o tę pracę, o której ci wczoraj wspominałam. Facet, z którym miałam rozmawiać, nie miał dziś dla mnie czasu i może się ze mną spotkać dopiero w środę. Mogłabym zostać na jeszcze jedną noc? Rano poszukam jakiegoś hotelu, dziś nie było wolnych miejsc…
– Oczywiście, że możesz! I to nawet na kilka nocy! Daj spokój z tym hotelem, szkoda pieniędzy. Zostań u mnie. Nie, to naprawdę żaden kłopot – zapewniłam ją gorąco, gdy próbowała protestować.
Przegadałyśmy kolejny wieczór. Dagmara opowiedziała mi, że w przeciwieństwie do Heni, która kochała wieś, ona od zawsze pragnęła wyrwać się do wielkiego miasta. I wreszcie nadarzyła się okazja: być może już wkrótce będzie pracować w pobliskim teatrze jako garderobiana. To właśnie w tej sprawie przyjechała do Wrocławia.
– W te-a-trze? – jęknęłam zachwycona. Biuro, w którym przekładałam papiery z kupki na kupkę, było najnudniejszym miejscem pod słońcem, a teatr kochałam nad życie. No dobrze, będę szczera: nie tyle teatr, ile te wszystkie fantastycznie kreacje, w których aktorki przechadzają się po scenie. Dobry Boże, dałabym się pokroić w plasterki, żeby kiedyś poprzymierzać takie cuda…
– A będę mogła cię odwiedzić? – dopytywałam. – Nigdy nie byłam za kulisami.
– Jasne! – śmiała się Dagmara. – Niech no tylko mnie przyjmą…
Z dyrektorem teatru miała się spotkać dopiero nazajutrz, więc rano zostawiłam jej dodatkowy komplet kluczy. No bo po co miała się plątać bez celu po mieście, skoro mogła zostać u mnie, prawda? Dagmara okazała się przemiłą i pomocną współlokatorką. Gdy wróciłyśmy z Renatką do domu, moje malutkie mieszkanko było wysprzątane na błysk, a na mnie i na moją córeczkę czekał obiad: zrazy.
– Rzucili wołowinę, to kupiłam. Lubisz? – zapytała dumna z siebie Dagmara.
– Czy lubię? Pewnie! Jak można nie lubić wołowiny? – roześmiałam się szczęśliwa, że nie muszę jeść krupniku i klusek z twarogiem kolejny już raz z rzędu.
W środę znów nie doszło do spotkania z dyrektorem teatru.
– Masz pojęcie? Ostatnio przedłużyło mu się zebranie, a tym razem jego żona zaczęła rodzić miesiąc przed terminem. Gdy przyszłam o umówionej porze, powiedział mi tylko: „Miło mi panią poznać” i wyskoczył ze swojego gabinetu jak z procy, żeby pojechać do niej do szpitala.
– Co za pech! – kręciłam głową. – A wiadomo już, kiedy się z tobą spotka?
– Dopiero w piątek… – westchnęła Dagmara i spojrzała na mnie niepewnie. – Nie mogę siedzieć ci na głowie tak długo…
– Ależ nie ma sprawy! – uściskałam ją z entuzjazmem, bo choć spanie na jednej wersalce z córką dało mi trochę w kość (mała kopała mnie w nocy jak kangur), czułam się świetnie w towarzystwie nowej znajomej. No i bardzo chciałam, żeby dostała tę swoją wymarzoną pracę. Oczami wyobraźni widziałam już, jak zaśmiewając się do łez, mierzymy teatralne kostiumy.
Renatka też dobrze dogadywała się z Dagą. Pokazała jej nawet swój pokój, do którego zazwyczaj nie chciała wpuszczać moich gości. Nowa „ciocia” okazała się super: nauczyła moją córeczkę rysować kotka i chętnie słuchała o tym, co nowego wydarzyło się w przedszkolu, na kogo nakrzyczała pani i kto w kim zakochał się w starszakach.
Co dziwniejsze, moja nowa przyjaciółka oczarowała również naszego sąsiada, pana Mirka – zażywnego jegomościa z brzuszkiem i wąsami. Spotkała go któregoś dnia przed klatką i dosłownie w pięć minut owinęła go sobie wokół małego palca.
– No, no! – powiedziałam z podziwem, bo to wcale nie było proste: pan Mirek jest wyjątkowo podejrzliwym człowiekiem.
– Oj tam, jest bardzo miły. Chciał mi nawet wnieść po schodach siatkę z zakupami, chociaż nie była ciężka, a ja raczej nie wyglądam na słabowitą staruszkę. A ilu komplementów musiałam wysłuchać! – opowiadała ze swadą Daga, a ja żartowałam, że powinna była dać mu się poderwać, bo wtedy zostałaby moją sąsiadką. Śmiałyśmy się z tego z pół godziny, bo byliby wyjątkowo paradną parą: śliczna dwudziestoparolatka i łysiejący pan Mirek w wędkarskiej kamizelce.
– Ale pomyśl tylko! – chichotałam. – Mogłybyśmy przychodzić do siebie w kapciach na kawę i pożyczać sobie ciuchy!
Była zwykłą złodziejką
Czwartek minął podobnie jak poprzednie dni: obiad zrobiony przez Dagmarę, potem codzienna krzątanina i wieczorne pogaduszki przy herbatce. Tak jak zwykle, było bardzo miło. Wciąż nie czułam się zmęczona tą przedłużająca się wizytą. Przeciwnie: wreszcie mogłam nagadać się do syta. Cieszyłam się, że mam dorosłą towarzyszkę. Kochałam córeczkę nad życie, ale z nią jeszcze nie dało się tak rozmawiać… W piątek odebrałam Renatkę z przedszkola i podekscytowana popędziłam do domu. Byłam ciekawa, czy Daga dostała pracę, ale nie było jej w domu.
„Może zatrudnili ją z marszu i kazali zostać w pracy?” – pomyślałam zdziwiona, że nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Mała poszła do siebie, a ja zabrałam się za robienie obiadu. Tym razem żadna pachnąca potrawa nie czekała na nas w garnku. Dosłownie chwilę później do kuchni wpadła zapłakana Renatka. Wyglądała na naprawdę zrozpaczoną.
– Mamo! Mamoooo! Mojej śwince stało się coś strasznego! – łkała.
– Jakiej śwince? Przecież nie mamy świnki, kochanie – tuliłam zapłakaną córeczkę, próbując zgadnąć, co się wydarzyło.
– Ska…ska… skarbonce! – wykrztusiła w końcu Renatka, która od gwałtownego szlochania dostała czkawki.
Poczułam, że robi mi się zimno. W jednej chwili zrozumiałam, co się stało. I nie myliłam się: ceramiczna świnka została rozbita, a pieniądze, które moja córeczka dostawała od babci i ode mnie na święta, urodziny czy Dzień Dziecka, zniknęły. Nie było ich dużo, ale jak to wytłumaczyć pięcioletniej dziewczynce, która marzy o rowerze? Tak jak myślałam, zniknęły także pieniądze na rachunki i życie, które – posortowane w kopertach – leżały w kuchennej szufladzie. Miotałam się po domu, zaglądając to tu, to tam. Moja córka stała jak skamieniała.
– Mamo? Mamusiu? Co się stało? – wyszeptała w końcu przestraszona.
– Dagmara nas okradła – powiedziałam.
– Ale jak to? Nowa ciocia jest złodziejką? – zapytało dziecko, podnosząc na mnie bezbrzeżnie zdziwione i wciąż pełne łez oczy.
– Tak, kochanie. Ta pani jest złodziejką, ale dowiedziałam się o tym dopiero teraz – odparłam, starając się opanować gniew.
Moja nowa „przyjaciółka” zabrała nie tylko pieniądze, ale wszystko, co miało jakąkolwiek wartość: zegarek, łańcuszek i dwa pierścionki, które trzymałam w kasetce z Cepelii. Gdy tylko zorientowałam się, że zniknęły moje skromne skarby, tknięta nagłym przeczuciem zajrzałam do szafy. Najgorsze obawy potwierdziły się: zobaczyłam tylko puste wieszaki i ogołocone półki. Dagmara zabrała wszystko. Wszystko! Płaszcz, bluzki i spódnice, moją błękitną kurtkę przeciwdeszczową, dżinsy, które kosztowały tyle, że aby je kupić musiałam brać prace zlecone… Nie było też butów i dwóch ogromnych skajowych walizek, które dostałam kiedyś od rodziców przed wyjazdem na wczasy.
Dagmara wzięła nawet moją bieliznę, kostium kąpielowy, pończochy i halki. Co do sztuki, bo zniknęły też rzeczy ze strychu i z kosza na brudy. Zostałam w jednym komplecie ubrań, w jednych majtkach i w jednym biustonoszu. A przecież trwał kryzys i nie mogłam ot tak pójść do sklepu, żeby kupić nowe ciuchy, bo niczego w sklepach nie było! Nie muszę chyba dodawać, że zniknęła także moja ukochana, bardzo droga, sukienka z wielbłądziej wełny i kozaki na obcasie, które tak dobrze do niej pasowały…
„To niemożliwe, przecież to taka fajna dziewczyna! – myślałam oszołomiona. – Jak mogła mi to zrobić? Ufałam jej!”. Próbowałam znaleźć jakieś inne wyjaśnienie. Może to jednak nie Dagmara? Może ktoś się nam włamał do mieszkania i powynosił te wszystkie rzeczy? Bez sensu… Sprawa była jasna jak słońce: moja nowa znajoma przepadła jak kamień w wodę, a śladów włamania nie było. To musiała być ona. „Tylko po co siedziała u mnie tyle dni? Przecież mogła mnie okraść już we wtorek. Nie musiałaby gotować zrazów i rysować kotków… – kombinowałam. – Może po prostu chciała sobie pomieszkać w dużym mieście albo miała inne, tylko sobie znane powody? A może wpadła na pomysł dopiero w piątek?”.
Analizowałam to bez końca, bo nie mogłam uwierzyć, że dałam się tak podejść: okradła mnie dziewczyna, którą polubiłam już pierwszego dnia, i której bez chwili wahania pomogłam w potrzebie!
– Jak to was okradła? Ta miła pani? Naprawdę? – złapał się za głowę pan Mirek, gdy opowiedziałam mu, co spotkało mnie i moją córeczkę. – Pani Ewuniu, ależ ze mnie dureń! Przecież ja jej walizki po schodach znosiłem! No, ale skąd mogłem wiedzieć, że to złodziejka? Mieszkała przecież u pani tyle dni…
– Dagmara? Nie, Ewuś, Dagmara nie jest moją przyjaciółką – usłyszałam od Heni. – Poznałam ją w pociągu. Potrzebowała pomocy, więc pomyślałam, że przenocuje razem ze mną u ciebie, i tyle… Przysięgam na głowy rodziców: nie miałam pojęcia, że do ciebie wróci! – zarzekała się i oczywiście nie potrafiła mi podać jej adresu.
– Ewa, ale właściwie dlaczego wpuściłaś ją do domu, gdy wróciła beze mnie? Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie.
– Garderobiana? Nie, proszę pani, żadnej garderobianej ostatnio nie szukaliśmy. Mamy komplet – powiedziano mi w teatrze, w którym rzekomo szukała zatrudnienia Dagmara. Nie byłam ani trochę zaskoczona. Milicjant, któremu zgłaszałam kradzież, z trudem zachowywał powagę. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem i zacząć klepać się po udach.
– A więc pozwoliła pani mieszkać u siebie osobie, którą widziała pani pierwszy raz w życiu? I dała jej pani klucze? – dopytywał, coraz wyżej unosząc brwi, a ja patrzyłam, jak jego podbródek drży od cudem powstrzymywanego rozbawienia. – I mówi pani, że nie zna nawet jej nazwiska, zgadza się?
No cóż, tak właśnie było… Złodziejki nigdy nie znaleziono. Zresztą kto wie, czy milicja w ogóle jej szukała. Zapewne miała na głowie ważniejsze sprawy. Nie wiem, czy w ogóle potraktowano moje zgłoszenie poważnie. Za to, co miałam w portfelu, kupiłam córeczce nową skarbonkę i włożyłam do niej banknot – tak na dobry początek. Zmieniłam zamki w drzwiach. Wzięłam w pracy pożyczkę na życie, rachunki i kilka byle jakich ubrań – tylko takie udało mi się kupić od ręki.
Długo trwało, zanim na nowo skompletowałam takie sobie ciuchy, bo w sklepach nie było niczego ciekawego, a na zakupy w komisie zwyczajnie nie było mnie stać. Po roku udało mi się nawet kupić na targu używane skórzane kozaki, prawie takie same jak te, które straciłam przez swoją nieroztropność. O sukience z wielbłądziej wełny nawet nie marzyłam, tamta była absolutnie wyjątkowa…
Kilka miesięcy później zobaczyłam na Świdnickiej blondynkę, która ją miała na sobie. Wiem, że to była właśnie moja sukienka. Niby skąd w moim mieście wzięłaby się druga taka sama?
– Dagmara, zaczekaj! – krzyknęłam, choć nie miałam pewności, że to właśnie ona, widziałam ją z tyłu. Ruszyłam za nią biegiem, ale zniknęła w tłumie…
Czy ta historia mnie czegoś nauczyła? I tak, i nie. Tak, bo przekonałam się, że ludzie bywają podli i nie zawsze można im ufać, nawet jeśli da się im serce na dłoni. Nie, bo… Bo i tak to robię. Taka byłam i jestem. Otwarta, pomocna, serdeczna. Gdy opadły emocje, przemyślałam sobie wszystko dokładnie i uznałam, że lepiej zostać raz okradzionym, niż przejść przez życie na wszystkich patrząc podejrzliwie. I jak dotąd miałam szczęście: nikt więcej mnie już nie okradł.
Więcej prawdziwych historii:
„Moja mama skrywała mroczny sekret. Nie byłam jej biologicznym dzieckiem. Nie byłam też adoptowana…”
„W domu ja zarabiałem pieniądze, a żona nimi zarządzała. Przypadkiem dowiedziałem się, że mamy same długi…”
„Mój partner miał romans z moją synową. Uciekł z nią, choć była od niego o ponad 30 lat młodsza”