„Nikt nie wierzył, że niepozorna bibliotekarka odniesie sukces w biznesie. A jednak spełniłam swoje marzenie i opłaciło się”

bibliotekarka fot. Adobe Stock, Syda Productions
„Z pracy generalnie byłam zadowolona. Miałam czas na czytanie, chętnie polecałam czytelnikom co ciekawsze pozycje, ale brakowało mi swobody. Chciałam mieć realny wpływ na bibliotekę, uatrakcyjnić ją, zachęcić ludzi do jej odwiedzania. Miałam mnóstwo pomysłów, ale żadnego nie mogłam zrealizować”.
/ 25.03.2023 07:15
bibliotekarka fot. Adobe Stock, Syda Productions

Książki kochałam od zawsze. Sama nie wiem, skąd u mnie ta pasja. Rodzice mi jej nie zaszczepili. Sami nie czytali, nie pamiętam, bym kiedykolwiek usłyszała od nich bajkę na dobranoc. A może właśnie dlatego? Nie mieli czasu, więc zaczęłam czytać sama. Im byłam starsza, tym grubsze i ambitniejsze książki pochłaniałam. Do dziś pamiętam, jak bibliotekarka szkolna za każdym razem maglowała mnie, kiedy oddawałam książki.

– To niemożliwe, żebyś ją od wczoraj przeczytała! Powiedz, o czym była.

A potem otwierała szeroko oczy ze zdziwienia, ponieważ bardzo dobrze znałam treść. 

Z wiekiem zamiłowanie do czytania mi nie minęło. Po liceum poszłam na bibliotekoznawstwo. Podążałam za zainteresowaniami, nie myśląc tak naprawdę perspektywicznie. Studia skończyłam z wyróżnieniem, potem dość szybko znalazłam zatrudnienie w bibliotece. Ale…

Potrzebowałam gotówki na start…

No właśnie, z pracy generalnie byłam zadowolona. Miałam czas na czytanie, chętnie polecałam czytelnikom co ciekawsze pozycje, ale brakowało mi swobody. Chciałam mieć realny wpływ na bibliotekę, uatrakcyjnić ją, zachęcić ludzi do jej odwiedzania. Miałam mnóstwo pomysłów, ale żadnego nie mogłam zrealizować.

Ot, choćby taka podstawowa sprawa, jak zamawianie książek. Byłam na bieżąco z nowościami, trendami. Wiedziałam, co jest na szczytach czytelniczych rankingów, co jest bestsellerem… Tylko co z tego, skoro książek praktycznie nie zamawialiśmy, a jeśli już, to jakieś kompletnie nieciekawe pozycje – bo były na wyprzedaży, w promocyjnej cenie. Marzyło mi się, żeby zapraszać pisarzy na spotkania autorskie, organizować pogadanki… Niestety, każdy mój pomysł spotykał się z odmową dyrekcji. No a poza tym – nie czarujmy się – zarobki na poziomie najniższej krajowej też nie były szczytem moich marzeń.

Byłam coraz bardziej poirytowana. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Coraz częściej kiełkował we mnie pomysł, by otworzyć własną bibliotekę. Planów miałam mnóstwo, chęci również. Gorzej z możliwościami finansowymi… Lokal, jego wyposażenie, zakup książek… To były niewyobrażalne koszty, których nie byłam w stanie pokryć. Kilkaset tysięcy złotych kredytu też nie uśmiechało mi się brać, zresztą kto by mi go udzielił? Postanowiłam jednak się nie poddawać. Wiedziałam, że nie spocznę, póki nie spełnię marzeń!

Naprawdę wierzyłam, że mi się uda

Postanowiłam wyjechać za granicę, na jakiś czas, by odłożyć trochę pieniędzy. Z pomocą koleżanki załatwiłam sobie pracę w Anglii. Byłam opiekunką do dzieci. Trafiłam na cudowną rodzinę! Zajmowałam się dwoma dziewczynkami w wieku trzech i pięciu lat. Zarabiałam całkiem nieźle w porównaniu z polskimi realiami. Dodatkowo nie traciłam pieniędzy na zakwaterowanie (mieszkałam w pokoiku u moich pracodawców) i jedzenie (jadłam wspólnie z nimi). W ciągu dnia sprzątałam, gotowałam. Moi pracodawcy doceniali to i dawali czasem kilkadziesiąt funtów ekstra. Odkładałam każdy grosz.

Po półtora roku miałam już pokaźną sumkę. Wtedy zaczęłam interesować się dofinansowaniami z urzędów, środkami z Unii Europejskiej, rozglądałam się też za odpowiednim miejscem. Przez ten czas nieco też zmodyfikowałam swoje plany.

W Londynie spędziłam dwa i pół roku. Gdy wróciłam, udało mi się uzyskać środki z funduszy unijnych. Znalazłam też doskonały lokal, nie w samym centrum, ale w okolicy parku. Był idealny na otwarcie mojej… biblioteko-kawiarni! To miejsce, w którym można usiąść, poczytać książkę, a przy okazji napić się kawy, czy zjeść ciacho.

Nie było łatwo, momentami miałam ochotę wszystko rzucić. Otwierając – bądź co bądź – lokal gastronomiczny trzeba przejść niezłą drogę, pełną przeszkód. Ale w końcu się udało! Stałam przed lokalem z wielkim szyldem „Czytelnik” nad wejściem i czułam szczęście, podekscytowanie, ale i strach…

Pamiętam do dziś swoją tremę w dniu otwarcia. Bałam się, czy ktoś w ogóle przyjdzie. Rodzice ostrzegali mnie, że ten pomysł nie ma racji bytu, że kto ma dziś czas siedzieć w czytelni i czytać, że to głupota. Ja jednak wierzyłam, że mi się uda. Nie posiadałam tysiąca książek, ale miałam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Powoli, krok po kroku spełniałam marzenia

Początki nie były kolorowe, zdarzało się że przez cały dzień przyszła jedna, dwie osoby. Ale z czasem interes zaczął się rozwijać. Wprowadzałam w życie coraz to nowsze pomysły. Zaczęło się od założenia Klubu Czytelnika. Były to spotkania osób, które lubią czytać i chcą się wymienić ciekawymi tytułami. Na koniec każdego spotkania wybieraliśmy tytuł książki, którą omawialiśmy na kolejnym. W lokalnej prasie co tydzień ukazywały się relacje z naszych spotkań, więc grono chętnych osób się powiększało.

Potem pomyślałam o mamach. W kawiarni wygospodarowałam kącik dla dzieci. Kupiłam trochę zabawek, gier, książeczki dla dzieci, kojec dla najmłodszych. Dzieci miały zajęcie, były zadowolone, często poznawały nowych kolegów, a mamy w tym czasie mogły poczytać. Niedawno zatrudniłam do pomocy dziewczynę, która zajmuje się głównie dziećmi, organizowaniem im zabaw, czytaniem bajek. Tak, by mamy mogły odpocząć.

Po kilku miesiącach udało mi się zorganizować pierwsze spotkanie autorskie, potem kolejne i jeszcze jedno. Raz w miesiącu organizuję też „Drugie życie książki” – każdy czytelnik może przynieść swoje książki i oddać je, a w zamian wziąć jakąś, przyniesioną przez kogoś innego.

Mój „Czytelnik” działa już cztery lata. Rozbudowałam lokal, latem można też poczytać w ogródku. Czuję się spełniona, bo robię to, co kocham. Mam ciągle nowe pomysły, zyskuję coraz więcej sympatyków, a przy okazji nie mogę też narzekać na finanse. Teraz jestem szczęśliwa!

Czytaj także:
„Miałam być kurą domową, siedzącą całymi dniami w domu i czekającą z obiadem na męża? Niedoczekanie! Miałam swoje plany"
„Rodzina uważała moje marzenia za fanaberie, ale ja wiedziałem swoje. Postawiłem wszystko na 1 kartę i wygrałem”
„Rodzina uważała moje marzenia za fanaberie, ale ja wiedziałem swoje. Postawiłem wszystko na 1 kartę i wygrałem”

Redakcja poleca

REKLAMA