„Tomek oddał za mnie życie. Mogłam zapobiec tej tragedii, ale stchórzyłam. Jak mam teraz spojrzeć w oczy jego dzieciom?”

Kobieta, którą zaatakował złodziej fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„Nocami znowu dręczy mnie to samo wspomnienie. Zamaskowany bandyta, podbiega, krzycząc >>Dawaj torebkę<<. Wtedy widzę Tomka, który ratuje mnie z opresji, a potem pada na ziemię. Co z tego, że złapali oprawcę. To i tak nie zwróci temu mężczyźnie życia”.
/ 12.02.2022 22:04
Kobieta, którą zaatakował złodziej fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Nocami znowu dręczy mnie ten sam sen: po zmroku wracam do domu, nagle zza krzaków wyskakuje zamaskowany bandyta, podbiega, krzycząc „Dawaj torebkę”. Próbuję uciekać, potykam się jednak na krawężniku, upadam. Wtedy on przyciska mnie kolanami do ziemi, w ręce trzyma wielki nóż. Błagam o litość, ale on robi zamach… Gdy mam przed oczami stalowe ostrze, budzę się z krzykiem i zlana zimnym potem.

Ten koszmar nie jest tylko senną marą. Ma związek z tragedią, o której nie jestem w stanie zapomnieć, choć minęły już cztery lata. Dlatego moje życie dzielę na dwa etapy: „przed” i „po”. Wcześniej byłam wesołą, pełną energii dziewczyną. Dzisiaj jestem zastraszoną kobietą nękaną poczuciem winy.

– Nie mam ochoty na zabawę, bo ciągle myślę o Tomku. Jak mam się śmiać, bawić, pamiętając, co się stało? – tłumaczyłam dziesiątki razy siostrom, które próbują mi jakoś pomóc.
Bezskutecznie.

Co mi się może stać? Tutaj wszyscy mnie znają…

Pochodzę z malutkiej wsi na Dolnym Śląsku. Bardzo szybko odkryłam, że przyszłość w roli żony rolnika nie jest dla mnie czymś wymarzonym. Chciałam czegoś innego. Cel postawiłam sobie jasny, gdy jeszcze chodziłam do liceum – przeprowadzka do pobliskiego Wrocławia.

Rodzice mieli trochę żalu o to, że nie planuję zostać na ojcowiźnie, ale ostatecznie pogodzili się z moim wyborem. A nawet pomogli finansowo, gdy natychmiast po zdaniu matury zaczęłam szukać mieszkania do wynajęcia.

Przez pierwsze miesiące garściami korzystałam z uroków wielkiego miasta. Nie szlajałam się jednak po nocnych knajpach ani nie piłam drinka za drinkiem, aby nad ranem obudzić się w łóżku przygodnie poznanego faceta.

Mnie kręciło coś innego… Kino niemal w każdy weekend, często bywałam na wystawach, w krótkim czasie odwiedziłam chyba wszystkie muzea. I to po kilka razy.

– Znalazłam też kilka pubów i kawiarni, w których można pogadać o książkach, a nie jedynie o sporcie i polityce – opowiadałam podekscytowana swojej przyjaciółce z dzieciństwa, która wolała zostać na wsi.

Chyba nie rozumiała, co mnie tak ekscytuje. Niestety, nawet artystyczna dusza musi jeść i płacić rachunki. Bez problemu jednak znalazłam pracę. Zostałam ekspedientką w niewielkim sklepiku. Zarobki wprawdzie mizerne, lecz jakoś wiązałam koniec z końcem. Nawet wystarczało na drobne szaleństwa.

– Jesteś szczęśliwa? – pytała regularnie mama, która telefonowała kilka razy w miesiącu, martwiąc się, czy córeczka radzi sobie.

Nawet po swoich 22. urodzinach pozostawałam dla niej małą dziewczynką.

– Tak, jest super – odpowiadałam zawsze; bez znaczenia, czy akurat miałam „doła”, czy w portfelu pozostały jedynie drobniaki.

„Było super”, owszem, jakoś jednak nie potrafiłam znaleźć tego jedynego. Niby zdarzały się przygody, zazwyczaj bardzo krótkie, ale samotność trochę zaczynała mi doskwierać. O tym oczywiście rodzicom nie mówiłam. przecież byłam młoda, miałam jeszcze czas. Mimo wszystko nigdy, nawet przez ułamek sekundy nie sądziłam, że któregoś dnia pożałuję przeprowadzki do Wrocławia.

A jednak… Niemalże z fotograficzną precyzją pamiętam tamten dzień. Zwłaszcza jego początek.
To był kwietniowy poranek. Budzik zadzwonił przed piątą. Jak zwykle, złorzecząc pod nosem, zmusiłam się do wyjścia spod cieplutkiej kołdry.

Pracowałam na pierwszą zmianę i o jakimkolwiek spóźnieniu nie mogło być mowy, bo do moich obowiązków należało otwarcie sklepu. Szef dostałby białej gorączki, gdyby klienci pocałowali klamkę.

Chociaż byłam jeszcze śpiąca, automatycznie wykonywałam rutynowe czynności – najpierw nastawiłam czajnik z wodą na kawę, później wzięłam szybki prysznic, zrobiłam makijaż. Ciuchy przygotowałam już poprzedniego dnia. Z mieszkania wyszłam około wpół do szóstej.

– Nie śpieszyłam się, miałam dużo czasu. Sklep był trzy ulice od mojego domu – relacjonowałam później policjantom.

Gdy o zmroku chodziłam po okolicy, nigdy nie zastanawiałam się, czy coś mi grozi. Przecież często biegłam do pracy o świcie lub wracałam z „popołudniówki”, czyli około północy. Dzielnica była uznawana za bezpieczną, a przez pracę w sklepie stałam się dobrą znajomą większości mieszkańców. Nawet lokalne pijaczki mnie pozdrawiały.

– Witamy panią kierowniczkę! – krzyczeli z daleka panowie o czerwonych twarzach.

Mnie to bawiło, ale kiedyś odwiedziła mnie mama i przeżyła szok, gdy wielki facet z obrzydliwie czerwonym nosem zaczął machać w naszym kierunku.

– To Wiktor, nieszkodliwy gość. Podlizuje się, bo przychodzi do sklepu z butelkami po piwie – musiałam ją szybko uspokoić.

Na dworze, choć było bardzo wcześnie, nie panowały już egipskie ciemności, raczej szarówka, poza tym lampy pozostawały jeszcze włączone. Dzięki temu tego chłopaka dostrzegłam z daleka. Ubrany na czarno, z kapturem kurtki na głowie, szedł szybkim krokiem. Nic nadzwyczajnego, bo o tej porze sporo ludzi kręci się po ulicach.

Niektórzy wyprowadzają psy, inni śpieszą się do pracy, pełno też samochodów dostawczych: gazeciarzy, piekarzy… Gdy jednak nieznajomy zbliżył się do mnie na jakieś trzy, cztery metry, poczułam dziwny niepokój.

Wpatrywał się we mnie w podejrzanie natarczywy sposób. Przez chwilę chciałam nawet przejść na drugą stronę jezdni. Niestety, zlekceważyłam podświadome ostrzeżenie.

Kątem oka dostrzegłam, że ktoś się do nas zbliża

Gdy mijaliśmy się, nagle chwycił za torebkę, którą miałam zawieszoną na ramieniu. Odruchowo zacisnęłam palce na pasku. Nie miałam przy sobie dużo pieniędzy, jakieś drobiazgi, ale w portfelu trzymałam wszystkie dokumenty i kartę bankomatową. Miałam tam też klucze do sklepu. Poza tym to był instynkt, nie chciałam dać się okraść.

Właśnie to opowiadałam podczas wielu przesłuchań i rozmów ze znajomymi. Kilkanaście sekund trwała szamotanina. Ja darłam się wniebogłosy:

– Pomocy! Złodziej! Pomooocyyyy!

On jednak nie rezygnował.

– Puszczaj, suko, bo cię potnę! – zagroził wściekły, że stawiam opór.

Dopiero wtedy z przerażeniem zauważyłam, że w drugiej ręce trzyma nóż. Coś w rodzaju bagnetu. Zaczął nim wymachiwać przed moją twarzą. Sparaliżowana strachem wpatrywałam się w straszliwie długie ostrze, panika ogarnęła całe moje ciało.

Wyraz oczu bandyty, pełnych nienawiści i równocześnie determinacji, nie pozostawiał wątpliwości – ten człowiek był w stanie zrobić mi krzywdę. Już miałam puścić pasek torebki i ratować się ucieczką, gdy kątem oka dostrzegłam biegnącego w naszym kierunku młodego mężczyznę.

Znałam go z widzenia, bo mieszkał w pobliżu, ale nie miałam pojęcia, kim jest. Tylko on ruszył mi na ratunek, inni (co najmniej cztery osoby) stali w bezpiecznej odległości i obserwowali, co się dzieje.

„Cholerni tchórze” – złorzeczyłam w myślach, szczęśliwa, że nie wszyscy schowali głowę w piasek, że znalazł się jeden odważny.

Mężczyzna dobiegł do nas i bez wahania zaatakował bandziora. Nie było żadnej walki. Poradził sobie błyskawicznie. Jednym ciosem pięścią w twarz powalił napastnika – chłopak padł jak długi, z nosa pociekła mu krew.

Oszołomiony niezdarnie próbował wstać z chodnika. Mój wybawca nie zamierzał jednak pozwolić mu uciec, wykręcił draniowi rękę i mocno przycisnął go do ziemi.

– Coś pani się stało? – zapytał mnie.

Obserwowałam tę scenę jak zahipnotyzowana i ledwo zdołałam wydukać:

– Nie, nic mi nie jest.

– To proszę zadzwonić pod numer alarmowy, a ja tego gnojka przytrzymam do przyjazdu policji – polecił mi spokojnym głosem.

Wydawało się, że panuje nad sytuacją. Grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu komórkowego, cały czas patrzyłam na tych dwóch. Bandziora i bohatera. Mój wybawca w pewnej chwili uśmiechnął się do mnie.

Chyba chciał w ten sposób dodać mi otuchy, wysłać sygnał, że wszystko już jest w porządku. Niestety, wtedy wydarzyło się coś strasznego. Coś, co śni mi się nocami, o czym nie zapomnę do końca życia.

Ten człowiek miał całe życie przed sobą!

Bandyta oprzytomniał po pierwszym ciosie i już nie leżał spokojnie. Najpierw próbował wyrwać się, machał nogami, aby zrzucić z siebie rywala, lecz nie dał rady. Nagle wolną ręką zdołał chwycić leżący na ziemi bagnet. Zobaczyłam, jak się zamachnął.

– O Boże, walnął mnie nożem! – krzyknął mężczyzna i puścił napastnika, który natychmiast poderwał się z ziemi i uciekł.

Mężczyzna wstał i zaczął uciskać dłońmi szyję, a ja z przerażeniem obserwowałam, jak spomiędzy jego palców wycieka krew. Ranny błyskawicznie zrobił się bardzo blady, zachwiał się i upadł. Nerwowo wystukałam numer 911 na klawiaturze telefonu. Koszmarnie długo nikt nie odbierał, gdy wreszcie dyspozytor podniósł słuchawkę, zaczęłam wrzeszczeć:

– Przyślijcie karetkę, lekarza!

W chaotycznych zdaniach opowiedziałam, co się stało i gdzie doszło do dramatycznych wydarzeń. Karetki pogotowia ratunkowego i radiowozy przyjechały szybko. Pchnięty nożem trafił do szpitala, a mną zajęli się mundurowi.

Pojechaliśmy na komisariat, gdzie podczas przesłuchania ze szczegółami opowiedziałam, jak doszło do tragedii. Opisałam też wygląd bandziora. Jeszcze składałam zeznania, które protokołowała młoda funkcjonariuszka, gdy do pokoju wszedł starszy policjant. Z posępną miną.

– Bardzo mi przykro – odezwał się do mnie. – Człowiek, który stanął w pani obronie, zmarł podczas operacji. Obrażenia szyi okazały się zbyt poważne. Przecięta tętnica…

Słyszałam jego słowa, ale nie mogłam uwierzyć. W końcu zaczęłam histerycznie płakać.

– Nie, to niemożliwe. Przecież to młody mężczyzna, całe życie miał przed sobą! – ryczałam wniebogłosy. – Nawet nie wiem, kim był!

Dopiero wtedy policjanci zdradzili, że miał na imię Tomasz, niedawno skończył trzydzieści lat, pracował jako ochroniarz w prywatnej firmie. Tamtego ranka tak jak ja szedł do pracy. Zostawił rodzinę. Żonę i małe dzieci, dwie dziewczynki.

– Ta kobieta przeze mnie jest teraz wdową! – powiedziałam zrozpaczona.

– Proszę nawet tak nie myśleć, przecież to nie pani wina – pocieszała mnie młoda funkcjonariuszka, ale co znaczy takie gadanie…

Po powrocie do domu zamknęłam się w czterech ścianach. Nie chciałam nikogo widzieć. Zadzwoniłam jedynie do rodziców, którzy natychmiast przyjechali do Wrocławia. Pracą nie musiałam się przejmować. Szef bez problemu dał mi urlop, bo i tak do niczego się nie nadawałam.

Przez trzy dni nie wychodziłam z mieszkania. W końcu jednak mama namówiła mnie na krótki spacer. Gdy wyszłyśmy, miałam wrażenie, że ludzie gapią się na mnie. Ale najgorsze zobaczyłam na murze jednej z kamienic. Wisiała tam klepsydra: „Tomasz Z., żył 31 lat, zginął tragicznie”– i data pogrzebu. Łzy zaczęły mi płynąć po policzkach, pomimo to doczytałam do końca.

– Muszę go pożegnać. Chcę iść na pogrzeb – powiedziałam stanowczo.

Mama nie próbowała protestować, choć wiedziała, że to będzie ciężkie przeżycie. Dwa dni później byłam strzępkiem nerwów, ale nie zamierzałam rezygnować. W kościele usiadłam z tyłu, z daleka widziałam wdowę i dwójkę maluchów. Nie miałam odwagi do nich podejść. Także na cmentarzu trzymałam się na uboczu. Nie składałam kondolencji.

„Bo niby co miałabym powiedzieć kobiecie, która straciła męża? Że przykro mi, że żałuję?” – przekonywałam siebie wówczas, choć dziś już nie jestem pewna, czy dobrze zrobiłam.

Kilka tygodni później jednak poznałyśmy się. Żona Tomka jakoś zdobyła mój numer telefonu i zadzwoniła. Zamurowało mnie, gdy podała nazwisko.

– Czy mogłybyśmy się spotkać? Chciałabym wreszcie dokładnie się dowiedzieć, jak do tego doszło, a mam wrażenie, że policjanci nie mówią mi wszystkiego – tłumaczyła.

Odwiedziłam Iwonę jeszcze tego samego dnia. Ja opowiadałam, ona uważnie słuchała, potem długo razem płakałyśmy. To była dziwna rozmowa. Momentami bardzo długo panowała cisza, nie padało żadne słowo. Chyba nawet pojawiła się między nami jakaś więź, ale wtedy…

– Czy pani widziała mojego tatusia? Kiedy wróci do domu? – nagle zapytała jedna z dziewczynek bawiących się w pokoju.

Wtedy nie wytrzymałam. Z rykiem wybiegłam. Więcej tam nie poszłam. Przeprowadziłam się nawet do innej dzielnicy, aby nie spotkać, nawet przypadkowo, Iwony. Często jednak odwiedzam grób Tomka, zostawiam świeże kwiaty, zapalam znicz. I zawsze dziękuję za to, co zrobił.

Morderca wpadł miesiąc po zabójstwie. Okazało się, że to nastolatek, który już miewał problemy z prawem, ale był traktowany przez sąd z absurdalną pobłażliwością. Aż doszło do zbrodni, za którą trafił do więzienia na 15 lat. Tylko co z tego? Tomek nie żyje.

Czytaj także:
„Żona przygruchała sobie frajera, a mnie wyrzuciła na bruk. Teraz żyją na mój koszt, bo inaczej stracę dzieci”
„Kochałam Jana i pragnęłam, by został ojcem moich dzieci. Ale jak mam zajść w ciążę ze schorowanym staruszkiem?”
„Mąż zmusił mnie do adopcji dziecka z patologicznej rodziny. Przez 23 lata dawałam córce odczuć, że jest niechciana”

Redakcja poleca

REKLAMA