– Spacery! To najlepsze lekarstwo.
Mieszkam w segmencie na niewielkim strzeżonym osiedlu, położonym na skraju przepięknego lasu. Cóż jednak z tego, skoro nigdy nie mam czasu, aby skorzystać z uroków natury? Rano spieszę się do pracy, wracam wieczorem i od razu zajmuję się domem. A potem szybko nadchodzi ciemna noc i na nic nie mam już siły. Mogę jedynie przerzucać kanały w telewizorze. Dzieci mają swoje życie i już dawno przestały wymagać opieki – w przeciwieństwie do mojego zmęczonego ciała.
To jego wołanie o pomoc wzięłam sobie do serca i zaczęłam wieczorami wyciągać męża na spacer. Szło opornie, bo Maciek jest typem kanapowca, lecz moja akcja nie pozostała niezauważona wśród sąsiadów, szczególnie tych, którzy mają psy. Oni i tak zmuszeni są chadzać po okolicy, z radością więc powitali jeszcze jedną osobę do towarzystwa.
Zakumplowaliśmy się, mieliśmy te same pasje
Mając tylu chętnych, w pewnym momencie przestałam naciskać na męża. Nie miałam już chęci go błagać godzinami, by potem raptem przez kwadrans napawać się świeżym powietrzem! Albo kompletnie bez skutku powtarzać:
– Kochanie, bardzo cię proszę, zrób to dla mnie. Pójdziemy, porozmawiamy sobie, albo pomilczymy, jak wolisz.
Tak więc, kiedy mąż tkwił na kanapie, ćwicząc jedynie palce przy przełączaniu kanałów, ja dbałam o moją kondycję.
Jakoś się tak utarło, że najchętniej chodziłam na spacery z jednym z sąsiadów, bo najbardziej przypadliśmy sobie do gustu. Wiadomo – ludzie mają różne poglądy, czasami się ścierają, a jak już rozmowa zejdzie na przykład na politykę, to najpiękniejszy spacer może zamienić się w istny koszmar. A my z Jurkiem lubiliśmy dyskutować o książkach i muzyce. Okazało się, że oboje przepadamy za fantastyką (którą mój Maciek nazywał głupotą dla nastolatków), a także słuchamy tych samych zespołów. Czego więcej trzeba, by miło spędzić czas?
Otoczenie jednak często nie rozumie, że dwoje ludzi może czuć do siebie sympatię; od razu w każdej bliższej relacji doszukują się romansu. Nie inaczej stało się w naszym wypadku. Wkrótce dotarły do mnie plotki, jakoby Jurka i mnie łączyło coś więcej. Osobiście miałam to w nosie. Zwłaszcza że jego żona popukała się w głowę na temat tych „rewelacji”, zwierzając mi się kiedyś, jak bardzo się cieszy z naszych wypadów, bo wreszcie chociaż wieczorem ma godzinę dla siebie.
Byłam pewna, że tym bardziej mój Maciek wyśmieje owe insynuacje. I niby tak zrobił, lecz wkrótce moje spacery stały się ulubionym tematem jego żartów, co wcale mi się nie podobało.
Uważałam bowiem, że skoro wiecznie o tym mówi, to jednak coś leży mu na wątrobie. Za każdym razem więc proponowałam, żeby poszedł z nami. Mało tego! Nawet Jurek zaczął wpadać do nas i także go zapraszać, jednak Maciek trwał w swoim uporze. Co więcej, nabrał zwyczaju zamykania się wieczorami w gabinecie i surfowania po Internecie.
„Jego zdrowie, jego sprawa!” – machnęłam w końcu ręką. Szybko się przyzwyczaiłam się, że kiedy wracam ze spaceru – mąż zamiast na kanapie siedzi zamknięty w małym pokoju i nie reaguje na mnie, nawet wtedy, gdy układam się do snu. Zasypiałam więc sama, a on kładł się obok mnie kilka godzin później.
Telefon obudził mnie w samym środku nocy
Tamtego majowego wieczoru nie zdziwiłam się, że znowu go nie ma w salonie. Po spacerze od razu poszłam do łazienki.
Po miłej kąpieli z lubością wśliznęłam się do łóżka. Ukołysana szumem wiatru za oknem zapadłam w głęboki sen.
Kiedy obudził mnie telefon, w pierwszym momencie nie wiedziałam, co się dzieje. Za oknem wciąż panowały egipskie ciemności. „Może Maciek odbierze? To pewnie do niego, bo przecież nie do mnie…” – przebiegło mi przez głowę.
Przekręciłam się na drugi bok, chcą znowu zasnąć snem sprawiedliwego, lecz telefon wciąż dzwonił. Minęła długa chwila, nim się zorientowałam, że Maćka nie ma w łóżku. Zrozumiałam, że jeśli nie odbiorę, natręt nie da mi spokoju.
„Pewnie Maciek poszedł do toalety. Ostatnio coraz częściej musi tam chodzić w nocy” – pomyślałam ze współczuciem o jego szwankującej prostacie.
Tak się zafiksowałam na myśli o moim mężu w toalecie, że gdy usłyszałam w słuchawce zmęczony kobiecy głos, informujący, że mój mąż jest w szpitalu na ostrym dyżurze, że już prawie wszystko w porządku i wkrótce będę mogła go stamtąd odebrać, byłam pewna pomyłki.
– Maciej Hryniewicz? Ależ… on jest w łazience! – wykrzyknęłam do babki.
– Jest pani pewna? – zapytała spokojnie. – Bo moim zdaniem właśnie nakładamy mu gips na nogę.
– Że co? – nie dowierzałam, ale poprosiłam by chwilę poczekała.
Ze słuchawką w dłoni pognałam do toalety. Nie pukając, otworzyłam szeroko drzwi. Nikogo tam nie było. Z rozpędu rzuciłam się do innych pomieszczeń z salonem na czele. Z tym samym skutkiem.
Ostatnią nadzieją była kuchnia, do której mąż mógł wpaść po małe co nieco, ale tam także nic! Zresztą, gdyby tam był, chyba usłyszałby dźwięk telefonu, w końcu nie mieszkaliśmy w trzystumetrowym apartamencie…
– I co? – głos w słuchawce lekko się już niecierpliwił moim milczeniem.
– Ale skąd on się u was wziął? – zdenerwowałam się nie na żarty.
– Nie wiem, ktoś go przywiózł. Przyjedzie pani? Bo mąż mówi, że nie ma pieniędzy na taksówkę.
– Oczywiście! Już jadę! – zadeklarowałam się, sięgając po dżinsy i bluzę.
Droga do szpitala zajęła mi dwadzieścia minut i było to chyba najbardziej surrealistyczne dwadzieścia minut w moim życiu. W głowie mi się nie mieściło, jakim cudem i po co Maciek wyszedł w środku nocy z domu, a ja tego nie zauważyłam… I gdzie on złamał tę nogę?!
– W lesie… – przyznał mi się, gdy odebrałam go ze szpitala.
Siedział koło mnie w aucie, zmęczony, ze skruszoną miną i prawą nogą unieruchomioną przez gips aż po samo kolano.
– Byłeś na spacerze? Ale dlaczego się połamałeś? – niczego nie mogłam wywnioskować z półsłówek, które bąkał.
Dopiero następnego dnia dzięki relacjom sąsiadów poskładałam wreszcie tamtą noc w całość.
Przyszło mu do głowy zabawić się w detektywa
Otóż mąż był o mnie zwyczajnie zazdrosny. Mimo wszystko osiedlowe plotki zapadły mu głęboko w serce i choć udawał zdystansowanego, po głowie krążyły mu różne głupoty. Postanowił więc śledzić mnie i Jurka. Chciał się na własne oczy przekonać, co tak naprawdę robimy na tych swoich spacerach. Nie mógł przy tym iść za nami szeroką spacerową dróżką, bo od razu byśmy go dojrzeli, więc wlazł w krzaki. W nocy! Oczywiście, zaplątał się i wleciał w jakąś dziurę.
– Ach, dlatego Brutus tak szczekał! – zaczynałam wszystko rozumieć. – To byłeś ty w tych chaszczach, a nie zwierzę! Jurek założył w końcu psu kaganiec, żeby nie hałasował… A dlaczego nas wtedy nie zawołałeś? – wykrzyknęłam.
Maciek milczał zaczerwieniony.
– No tak… Wstydziłeś się swojej podejrzliwości! – stwierdziłam domyślnie.
– Myślałem, że nic specjalnego mi się nie stało, i kiedy już sobie pójdziecie dalej, to jakoś dokuśtykam do domu… – odparł. – I przeliczyłem się. Nie dałem rady, bo noga bolała mnie jak jasny gwint.
Z bólu zrobiło mi się słabo. Chyba nawet na moment straciłem przytomność…
– Mój ty głuptasie! Żebyś chociaż miał zwyczaj nosić komórkę… – pokiwałam głową ze współczuciem.
– Nanoszę się jej w pracy – westchnął.
Chociaż ja wiedziałam, że swojego służbowego telefonu nie lubi trzymać przy sobie nawet w czasie pracy.
– Jakoś w końcu dobrnąłem do najbliższego domu i ci ludzie wezwali pogotowie – ciągnął swoje wyjaśnienia mąż.
– Dlaczego nie dałeś mi od razu znać, co się dzieje? – zdenerwowałam się.
– Wstydziłem się… – wyznał.
– No tak… To co? Napatrzyłeś się już na mój „romans”? – prychnęłam. – Bardzo był ognisty?!
– Och, daj spokój! Wyszedłem na głupka – przyznał bez oporów.
– No widzisz! A obyłoby się bez osiedlowych plotek, gdybyś chodził ze mną na spacery – podkreśliłam.
– Będę chodzić! – obiecał żarliwie.
I słowa dotrzymał. Gdy tylko zdjęto mu gips, a noga przestała go boleć.