Z prawdziwą ulgą zagłębiłam się w fotelu, podkuliłam nogi i dodatkowo okryłam je pledem. Im starsza się robię, tym bardziej cenię ciepło. Popijając herbatę imbirowo-goździkową z miodem, relaksowałam się po męczącym dniu. Nagle – dzwonek do drzwi.
Kogóż tam niesie? – pomyślałam zła, że ktoś zakłóca mój błogi wypoczynek. Niechętnie wygramoliłam się z uwitego w fotelu gniazda i poszłam otworzyć. Oniemiałam, gdy na progu ujrzałam Martę. Synowa nigdy nie odwiedzała mnie sama i nigdy bez uprzedzenia.
Nie przepadałyśmy za sobą
Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego. Jakby zalegało między nami coś, co nie pozwalało nam się zbliżyć. Nasze stosunki niby były poprawne, pamiętałyśmy o swoich urodzinach i imieninach, spędziłyśmy razem święta, ale do bliskości było nam daleko, choć ja zawsze chciałam mieć córkę, a ona matkę. Widać nie taką córkę i nie taką matkę…
Może ona postrzegała mnie jak konkurencję do uczuć Krzyśka, dlatego bez protestu zgodziła się na przeprowadzkę do innego miasta. Ja zaś gdzieś w głębi serca chyba uważałam, że mojego syna stać na kogoś lepszego i ambitniejszego niż dziewczyna ledwie z maturą, która po ślubie rzuciła pracę i przeszła na utrzymanie męża. Dlatego tak bardzo zaskoczyła mnie jej wizyta.
– Marta! Witaj. Sama przyjechałaś? Wejdź, proszę, pewnie zmarzłaś. Zaraz zrobię ci herbatę…A może wolisz kakao? – wyrzucałam z siebie potoki słów.
Czułam, że stało się coś złego, i chyba chciałam oddalić chwilę, w której poznam przykrą prawdę. Kiedy Marta pozbyła się kurtki i butów, usiadła na kanapie naprzeciw mnie.
– Musimy porozmawiać.
– Oczywiście – przytaknęłam. – Ale może byś coś zjadła najpierw?
Z drogi jesteś, pewnie głodna. Mam żurek, zaraz ci zagrzeję – zerwałam się z fotela, żeby pobiec do kuchni.
– Nie przyjechałam tutaj jeść – osadził mnie na miejscu głos Marty. – Zresztą i tak nic bym nie przełknęła… Dostrzegłam, że w jej oczach zbierają się łzy, a broda zaczyna jej drżeć.
Nie wytrzymałam napięcia
– Co się stało? Mów! Coś z Krzysiem?
– Tak, coś z Krzysiem… – widziałam, że za wszelką cenę stara się zachować spokój, ale zdradzały ją dłonie: bezustannie splatała i rozplatała palce. – Uciekłam od niego i chcę rozwodu.
– Co zrobiłaś? Dlaczego?! – ta wiadomość była dla mnie naprawdę szokująca. Przecież od ich ślubu nie minął nawet rok. – Masz kogoś?
– Czyli to musi być moja wina, tak? – parsknęła i spojrzała na mnie gniewnie. Zacisnęła dłonie w pięści.
– Bardzo bym chciała kogoś mieć, kogokolwiek. Ale nie mam. Nikogo, kto by się za mną wstawił, kto by mnie obronił. Więc muszę uratować się sama, zanim on mnie zniszczy.
– Kto? O kim tym mówisz? Chyba nie o…
– Właśnie tak! Mówię o Krzysztofie. Nie wiem, co mu jest. Czy urodził się sadystą, czy…
– Jak śmiesz?! – aż się we mnie zagotowało. Zerwałam się z fotela i zaczęłam wymachiwać rękami. – Jak śmiesz oskarżać moje dziecko o takie rzeczy! Nie wiem, co mu zrobiłaś, co się między wami wydarzyło, czym go zdenerwowałaś, ale nawet jeśli się pokłóciliście i poszarpaliście, to posuwasz się za daleko. Nie możesz…
nie wolno ci… – cichłam, aż wreszcie urwałam i osunęłam się bezwładnie na fotel. Jak marionetka, której odcięto sznurki.
Byłam w szoku
Marta odsunęła długie rękawy i zobaczyłam blizny wokół jej nadgarstków, stare i świeże, jakby była regularnie wiązana.
– Wolałabym chyba, żeby mnie bił… – popłynęły straszne zwierzenia, których wcale nie chciałam słuchać. – Ale on mnie zniewala. Właśnie tak. Pierwszy raz związał mnie w noc poślubną. Myślałam, że to go podnieca, że to taki rodzaj erotycznej zabawy, więc nie protestowałam. Może nawet mi się podobało, ale potem więził mnie coraz częściej i na coraz dłużej. Czasami całymi dniami leżałam przywiązana do łóżka. Nienawidziłam jego rąk na moim ciele. Naprawdę. Zbiera mi się na wymioty na samą myśl o jego dotyku. Najdłużej trzymał mnie pięć dni, osiem godzin i czterdzieści dwie minuty. Dokładnie liczyłam. Niemal każda sekundę…
Zamilkła. A ja siedziałam, oszołomiona, otępiała. To nie mogła być prawda! Nie mogła, bo inaczej to by znaczyło, że urodziłam i wychowałam potwora.
– Jeśli to prawda, co mówisz…
– Jeśli to prawda? – wycedziła. – Że niby zmyślam? Że sama siebie wiązałam? – gwałtownie się podniosła i pobiegła do przedpokoju.
– Marta, proszę, poczekaj.
Wysłuchałam synowej do końca
Poszłam za nią. Wzięłam ją za rękę i zaprowadziłam z powrotem do pokoju. Usadziłam na kanapie i sama usiadłam obok niej.
– Ja nie zarzucam ci kłamstwa – powiedziałam. – Mnie po prostu nie mieści się to w głowie. Nie mogę… nie chcę – poprawiłam się – w to uwierzyć. Ale postaram się, więc nie uciekaj. Skoro zdobyłaś się na odwagę, by ze mną porozmawiać, ja znajdę odwagę, by cię wysłuchać. Każdego słowa.
– To ja jednak poproszę o tę herbatę – mruknęła.
Kiedy postawiłam przed nią kubek z herbatą, długą chwilę obejmowała go palcami, grzejąc dłonie i myśli, zapatrzona w jakiś widzialny tylko dla niej punkt. Nie ponaglałam jej. Gdy ponownie zaczęła swoją spowiedź-oskarżenie, jej głos jeszcze drżał, ale w miarę mówienia stawał się beznamiętny. Spokojnie, jakby opowiadała mi przeczytaną powieść, mówiła o tym, jak mój syn stopniowo zmienił jej życie w piekło.
Przed ślubem był czuły, troskliwy, zapatrzony w nią jak w obraz, dawał prezenty, zabierał na romantyczne kolacje. Po ślubie nadal taki był. Może dlatego nie uciekła po po kolejnym wiązaniu. Kochała go, był jej szansą i nadzieją na prawdziwą rodzinę. Długo wierzyła zapewnieniom, że kocha ją najbardziej na świecie, że nie umie i nie chce bez niej żyć, a wszystko, co robi, robi z miłości.
– Ale to nieprawda, że jestem jego skarbem, którego utraty boi się bardziej niż czegokolwiek innego. Że to zniewolenie to rodzaj poświęcenia z mojej strony, dzięki któremu uwierzy, że go nigdy nie opuszczę. Byłam jego więźniem. Wybrał mnie i uzależnił od siebie, bo idealnie nadawałam się na ofiarę. Sierota bez żadnej rodziny, bez porządnej pracy, spragniona uczucia i opieki tak bardzo, że uwiedziona bez wahania wyjdzie za mąż po kilku miesiącach znajomości, a potem rzuci pracę i pojedzie za ukochanym na drugi koniec Polski, gdzie już zupełnie nie będzie miała nikogo, żadnych znajomych, nawet teściowej…
Słuchałam z sercem zamienionym w bryłkę lodu, uciskającą tak mocno, że niemal traciłam dech.
– Czemu… – odkaszlnęłam – czemu nie zostawiłaś go wcześniej?
– Bo groził, że się zabije. Bo mnie kontrolował. Bo się bałam zostać sama. Bo wciąż miałam nadzieję, że będzie lepiej, że jak uwierzy we mnie, w nas, to przestanie… Ale nie przestawał…
Straciła dziecko przez niego
– Czemu teraz zdecydowałaś się odejść? Jesteś w ciąży?
– Byłam. Krzysiek nie miał tego w planie. Pilnował, bym brała pigułki, ale rozchorowałam się, wymiotowałam i nie zadziałały. Mimo wszystko nie sądziłam, że aż tak źle zareaguje. Dziecko mogłoby uczynić z nas rodzinę, ale on go nie chciał. Wściekł się. Pierwszy raz go takiego widziałam. Wpadł w jakąś furię. Krzyczał, że mam „to” usunąć, bo nie będzie się mną dzielił z nikim, z bachorem też nie. Jestem jego i tylko jego. Chciałam ochronić moje dziecko za wszelką cenę. Ale zawiodłam, poroniłam… Ucieszył się, nawet tego nie ukrywał.
Przez jakieś dwa miesiące było mi wszystko jedno, pozwalałam mu robić, co chciał, bez słowa protestu, bez łez, błagań. Zero buntu. Poddałam się. Chyba w nagrodę zabrał mnie na Kretę. I zachowywał się jak książę z bajki. Codziennie przynosił mi jakiś drobiazg, muszelkę, pomarańczę prosto z drzewa, jakiś kwiat. Spacerowaliśmy brzegiem morza, a wieczorami tańczyliśmy. Ludzie patrzyli na nas i uśmiechali się, mówili, że tworzymy piękną parę. Po powrocie do domu byłam bardzo zmęczona, prawie zaraz usnęłam. Obudził mnie ból. Znowu leżałam przywiązana za ręce i nogi do łóżka…
Mój syn jest sadystą
– Boże, dlaczego?! – wyrwało mi się.
– Bo on to lubi. Lubi mnie dręczyć, mieć nade mną władzę… Tyle że przesadził. Coś we mnie pękło ostatecznie, gdy powiedział, że dla niego mogłabym nie mieć rąk ani nóg. Przeraziłam się. Czy byłby do tego zdolny? Zepchnąć mnie z schodów, potrącić samochodem, nie zabić, ale celowo zrobić ze mnie kalekę i już całkowicie uzależnić od siebie? Byłby. Tak, mógłby to zrobić. Gdyby poczuł się zagrożony, gdyby jego zaborczość jeszcze bardziej wzrosła… On nie jest normalny. Nie wiem, czy to choroba duszy czy umysłu, ale robi się coraz gorszy. Dlatego uciekłam i przyjechałam tu, bo… – wzruszyła ramionami – bo jak pani nie przekonam, to innych też się nie uda, skoro mają nas za idealną parę. I nie chcę, by Krzysiek jakichś głupot nagadał i zrobił ze mnie wariatkę. To on jest chory.
Przełknęłam ślinę. Nie śmiałam negować jej diagnozy.
– Jak ci się udało uciec?
Marta uśmiechnęła się gorzko.
– Wyjechał w delegację. I to nie tak, że zamykał mnie na klucz, gdy wychodził do pracy. Nie musiał. Miałam kraty w głowie. Byłam jak ofiara porwania, która zbliża się ze swoim porywaczem i trwa przy nim, nawet gdy już może uciec. Niczego nie zabrałam oprócz dokumentów. Nie mam ciuchów, nie mam pieniędzy na przeżycie, a tym bardziej na prawnika. Więc jeśli chce pani do niego zadzwonić…
Musiałam jej pomóc
– Nie zadzwonię – obiecałam. – I póki mi nie pozwolisz, nic mu nie powiem. Jesteś bezpieczna, pomogę ci. Nie jesteś sama, masz mnie.
– Naprawdę? – Marta patrzyła na mnie wzrokiem pełnym niedowierzania oraz rodzącej się nieśmiało nadziei.
– Naprawdę.
Dotrzymałam słowa. Zawiozłam ją do lekarza i kazałam zrobić obdukcję ran oraz blizn na kostkach i nadgarstkach. Znalazłam jej pokój u mojej znajomej, bo nie chciałam, by mieszkała sama. Wynajęłam też prawnika, który w imieniu Marty złoży pozew rozwodowy. Wspólnie ustalą taktykę, czy będą to chcieli załatwić w sposób ugodowy, czy pójdą na wojnę, łącznie z oskarżeniem o psychiczne i fizyczne maltretowanie, złożeniem doniesienia na policję i wnioskiem o skierowanie Krzysztofa na badania psychiatryczne.
Stanęłam po stronie synowej, odwracając się od własnego dziecka.
Nie wiedziałam, co dalej
Zapewnienie synowej bezpieczeństwa stanowiło priorytet, ale co z Krzyśkiem? Obawiałam się, że jest już za późno na jakieś leczenie, ale wiedziałam też, że bez terapii prędzej czy później posunie się za daleko i skrzywdzi w nieodwracalny sposób albo Martę, albo jakąś inną dziewczynę. Tyle że nie mogłam go do niczego zmusić. Nie miałam już nad nim takiej władzy. Krzysztof miał w środowisku dobrą opinię. Poza słowami Marty i obdukcją nie było niczego, co stanowiłoby bezdyskusyjny dowód jego winy.
– Co robić? Co ja mam zrobić? – po tysiąc razy zadawałam sobie to pytanie, ale żadna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy.
Parę dni później Krzysztof sam zjawił się u mnie. Roztrzęsiony i jakiś zagubiony. Przyznał się, że Marta od niego odeszła. Kiedy udając, że o niczym nie wiem, zapytałam dlaczego, odparł:
– Byłem dla niej bardzo niedobry…
A później rozpłakał się i po dziecinnemu pociągnął nosem.
– Mamo, chyba jestem chory… Pomożesz mi?
Nie wiem, czy rzeczywiście odejście Marty tak nim wstrząsnęło, że zaczął się nad sobą zastanawiać, czy to tylko gra. Ale muszę choć spróbować go ocalić. Dlatego zmusiłam się, żeby go objąć i przytulić.
Czytaj także: „Narzeczony był zakochany nie we mnie, a w moich jajnikach. Widział we mnie klacz rozpłodową, sprawdzał, czy jestem płodna”
„Mąż odszedł do młodszej, ale ja nie pozostałam mu dłużna. Odpłaciłam mu się wyczyszczonym do zera kontem”
„Mój mąż zginął, bo nie pojechał po masło. Z poczucia winy i żalu najchętniej razem z nim położyłabym się do grobu”