Miałem pecha: urodziłem się na wsi. Niby to nic strasznego, bo teoretycznie wieś jako taka się zmieniła, ale moja wieś – nie. Moja rodzinna D. była głęboko wrośnięta w historię. I nie w tym rzecz, że nie ma u nas traktorów i telewizji satelitarnej – owszem, wszystko to jest, ale ogólnie „pielęgnujemy tradycję”, jak ładnie się nazywa mentalne oderwanie od współczesności. O tym wszystkim dowiedziałem się już w dzieciństwie i dlatego od dzieciństwa nie lubiłem wsi.
Co prawda, to prawda
Byłem najmłodszy z trójki rodzeństwa. Miałem siostry bliźniaczki starsze o 4 lata. Początkowo było fajnie, bo dopóki byłem zasmarkańcem, opiekowały się mną i nigdy nie byłem sam. Ale z czasem zorientowałem się, że jestem dla nich jak szczeniaczek czy kociak. Taki żywy pluszak. A im byliśmy starsi, tym zainteresowanie braciszkiem słabło. W końcu przyszedł moment, kiedy bliźniaczki zbuntowały się i nie chciały się więcej zajmować „smarkaczem”. Zaczęły szkolną edukację i stały się „pannicami”.
W naszym domu mieszkała razem z nami Krzyśkowa. Na początku myślałem, że to ktoś w rodzaju babci czy ciotki, która gotuje, sprząta, pomaga w dom i w gospodarstwie, i ma swój pokoik. Na dodatek byłem przekonany, że jest niemową. A to dlatego, że nie słyszałem, żeby kiedykolwiek z kimś rozmawiała czy śpiewała przy jakiejś robocie. A mama śpiewała. Tłumaczyła, że to taki zwyczaj, żeby praca łatwiej szła. Dziwiłem się, bo mama wychodziła do pracy w sklepie i nie wierzyłem, że tam śpiewa. Tata nie śpiewał. W ogóle. Pracował na naszym skrawku ziemi, a dwa razy w tygodniu w ośrodku maszynowym w K. jako mechanik. A po godzinach naprawiał sąsiadom maszyny, a nawet samochody. Tacy to z nas byli wieśniacy.
Siedziałem za drewutnią i strugałem patyk do pieczenia kiełbasy. To jedna z zalet mieszkania na wsi: można sobie na podwórku rozpalić ognisko. Znienacka usłyszałem głosy rodziców. Podkradłem się pod okno.
– Jasiek idzie jesienią do szkoły… – mówiła mama.
– I co z tego? – tata nie bardzo wiedział, o co chodzi.
– Trzeba, żeby skończył szkołę, ale wiesz, że dziewczynki chcą iść do szkoły muzycznej – to było stwierdzenie niż pytanie.
Ojciec najwyraźniej nie wiedział.
– Zdolne są, niech się kształcą na artystki – dodała mama.
– A Janek to niby nie jest zdolny? – w ojcu odezwała się męska solidarność.
– No też zdolny, ale jeszcze nie wiadomo, w którym kierunku – zgodziła się rodzicielka. – Ale najlepiej, jakby zdolny był do gospodarki, do krów albo owiec…
– A pewnie! Do tego to na pewno jest zdolny po mnie – ojciec wyraził rodzicielską dumę.
– Oczywiście i dlatego dobrze, żeby został na gospodarce. No bo dziewczynki to sam rozumiesz, mężów znajdą, nazwisko zmienią i ziemia oraz dom nie będą już w rękach Kowalików, a tak się nie godzi, żeby ojcowiznę do obcych puścić…
– Co prawda, to prawda… – odparł zadumanym głosem tata.
Skoro mam być gospodarzem
Nie do końca rozumiałem, o czym rozmawiali rodzice, ale podświadomie czułem, że właśnie zadecydowała się moja przyszłość. Póki co poszedłem piec kiełbasę.
Czas mijał spokojnie. Szkoła podobała mi się bardzo. Cieszyłem się, że mogę samodzielnie czytać książki, a nawet gazety, które tata przynosił czasem z warsztatu. Tych, które mama zabierała ze sklepu – nie ruszałem, choć były kolorowe i miały dużo fotografii. Tata powiedział, że to takie babskie głupoty, więc sprawa była jasna.
Siostry zapisały się do szkoły muzycznej. Były zachwycone, choć na początku całe przedsięwzięcie wisiało na włosku, bo rodziców nie stać było na instrumenty. Okazało się na szczęście, że bliźniaczki naprawdę były zdolne i szkoła bezpłatnie wypożyczyła im skrzypce. Pewnie cieszyłbym się razem z nimi, gdyby nie to, że kiedy codziennie ćwiczyły, musiałem wychodzić ze swoimi lekcjami do warsztatu stolarskiego taty.
– Bo im przeszkadzasz… – mówiła mama, a ja bałem się powiedzieć, że to one przeszkadzają całemu światu tym swoim rzępoleniem.
Ale lubiłem siedzieć w stolarni. Lubiłem zapach świeżych desek, wiórów suszących się w workach na zimową podpałkę, równo zawieszone na ścianach narzędzia i wielkie rękawice z koźlej skóry, które tata zakładał do pracy.
– To na wszelki wypadek – mówił. – Jeden nieostrożny ruch piłą czy dłutem i można sobie zrobić krzywdę na całe życie.
Kiedy mi pozwalał, siadałem na zydlu i patrzyłem, jak obchodzi się z drewnem. Przez to patrzenie nauczyłem się wielu rzeczy i nie bałem się ani drewna, ani stali. „Skoro mam być gospodarzem, muszę umieć to i owo” – myślałem i czułem wielką dumę.
Byłem już w trzeciej klasie, ale w moim życiu niewiele się zmieniło. Chociaż nie – muszę przyznać, że siostry przestały rzępolić, a zaczęły grać. Tyle że na razie były to wprawki i palcówki, więc sam z siebie zmykałem albo do stolarni, albo na placyk za drewutnią, gdzie piekłem kiełbasę lub ziemniaki, a czasem jedno i drugie. Tym razem miałem tylko ziemniaki i czekałem, aż żar trochę opadnie, żeby zasypać w nim bulwy. Patrzyłem na migające węgielki, kiedy podeszła do mnie Krzyśkowa. Uśmiechnęła się i wyjęła z kieszeni fartucha dwa kawałki kiełbasy. Gęba mi się ucieszyła i natychmiast przyniosłem z warsztatu dwa nieźle już osmolone patyki. Przeciągnąłem kilka razy nożem po zaostrzonych końcach i podałem jeden kobiecie. Znów się uśmiechnęła i nabiła kiełbasę na patyk. Zrobiłem to samo ze swoją i oboje pochyliliśmy kijki nad żarem. Po chwili pierwsze krople wytopionego tłuszczu zasyczały w ogniu.
– Świetnie sobie ze wszystkim radzisz… – odezwała się nagle Krzyśkowa.
– To ty…, to znaczy pani umie mówić? – zdziwiłem się.
Kobieta roześmiała się głośno.
– A pewnie, że umiem – odpowiedziała pogodnie. – A dlaczego myślałeś, że nie umiem?
– Nie wiem… – przyznałem trochę bezradnie. – Myślałem, że tak po prostu. Nigdy nie słyszałem…
– No tak, mogłeś tak sądzić. Nie jestem zbyt rozmowna…
Mądry z ciebie dzieciak
– A skąd w ogóle Krzyśkowa się wzięła u nas? – zapytałem odważnie. – A może to my jesteśmy u Krzyśkowej? – doprecyzowałem, a kobieta się zaśmiała, ale szybko spoważniała.
– Rodzice ci nie mówili? To stara historia – wbiła patyk z kiełbaską w ziemię i podparła go nad żarem. – Twój ojciec miał starszego brata, Krzysztofa. Wszystko robili razem, chcieli założyć warsztat mechaniczny i tak razem zarabiać. Wyszłam za Krzysztofa i mieliśmy budować dom w sąsiedztwie, ale niestety nie dane nam było zaznać szczęścia – zdarzył się wypadek. Twój tata i mój mąż jechali wieczorem do domu i wpadli na drzewo. Krzysztof zginął na miejscu…
– Co za pech… – wyrwało mi się.
– Tak, to była straszna tragedia. Dla wszystkich. Twój ojciec robił sobie wyrzuty, bo to on prowadził. Długo trwało, zanim przyjął, że takie było zrządzenie losu, że to niczyja wina…
– Zrządzenie losu? Co to znaczy? – wpatrywałem się w Krzyśkową zaskoczony.
– Widzisz, niektórzy uważają, że wszystko co się z nami dzieje jest gdzieś zapisane…
– W gwiazdach? – spytałem, bo kiedyś słyszałem, jak siostry szeptały na ten temat.
– Niekoniecznie, tak się tylko mówi. Chodzi o to, że nie mamy wpływu na to, co przyniesie nam los…
– To dlaczego się mówi, że każdy jest sam kowalem swego losu? Pani w szkole mówiła, że każdy może decydować o swoim życiu…
Krzyśkowa spojrzała na mnie uważniej.
– Mądry z ciebie dzieciak – powiedziała. – Można próbować, ale jak się domyślasz nie zawsze i nie wszystkim się udaje. Są rzeczy, na które nie mamy wpływu… Ale na kiełbasę mamy! – zawołała. – Uważaj, bo zaraz będą z niej węgielki! – zaśmiała się i zaczęła wygrzebywać z popiołu poczerniałe ziemniaki. – Leć po sól!
Poleciałem. A potem z apetytem jedliśmy gorące kartofle i wcale mi nie przeszkadzał piasek zgrzytający między zębami.
Przynajmniej raz w tygodniu siadałem z Krzyśkową przy ognisku i raczyliśmy się podwórkowymi rarytasami. Niewiele rozmawialiśmy, ale zawsze przy tym było wesoło. Kiedyś przyszły do nas Agata i Beata. Chwilę stały i przyglądały się nam bez słowa, a po kilku minutach synchronicznie wzruszyły ramionami i wróciły do domu ćwiczyć gamy. Ulżyło nam, bo wystrojone bliźniaczki nijak nie pasowały do ogniska, dymu, popiołu i jedzenia palcami brudnych kartofli.
Kiedy skończyłem podstawówkę, moje siostry wyjechały do średniej szkoły muzycznej w Z. Zamieszkały na stancji i bardzo rzadko przyjeżdżały z wizytą do D. Nie przyjechały na pogrzeb Krzyśkowej i dopiero kilka miesięcy później wyraziły wyniosłe zdziwienie, że została pochowana na parafialnym cmentarzyku w naszej rodzinnej mogile między starymi kosztelami, które jakimś cudem jeszcze owocowały.
Rozumiem, że teraz nas spłacisz?
Spędzałem w stolarni mnóstwo czasu. Naprawiałem stare meble i robiłem nowe, także skrzynie, szkatułki, ozdoby i sprzęty domowe. Uśmiechałem się sam do siebie, kiedy próbowałem odgadnąć, jakim cudem zostałem stolarzem.
Kiedy skończyłem osiemnastkę, rodzice zabrali mnie do prawnika w mieście. Elegancki mecenas Karwat kazał mi podpisać kilka dokumentów, których nawet nie czytałem. Patrzyłem tylko na ojca, a gdy ten kiwał głową, podpisywałem. Na koniec wizyty uścisnął mi dłoń i pogratulował. Potem wręczył ojcu teczkę z żółtego preszpanu, a mnie wizytówkę kancelarii. Wracając do domu, zjedliśmy obiad w gospodzie. Pierwszy raz w życiu jadłem poza domem.
Mama zmarła pierwsza. Nie cierpiała, była tylko słaba. Pewnego wieczoru położyła się spać i rano już nie wstała. Tak jak sobie życzyła, trumnę zrobiłem dla niej osobiście. Prostą, wzór francuski. Pochowaliśmy ją z tatą obok Krzyśkowej. Siostry nie przyjechały. Napisały, że mają koncerty w Bratysławie i że im przykro. Nie zdziwiłem się. Było mi tylko przykro, bo pierwszy raz widziałem płaczącego tatę.
Na pogrzeb ojca Agata i Beata, światowe damy, spóźniły się cztery godziny. Nie robiłem im wyrzutów. Obiad jadł z nami mój uczeń, Piotr. Sympatyczny i pracowity chłopak, którego skierował do mnie na naukę szef cechu z województwa. Był wyraźnie speszony obecnością przy stole znanych skrzypaczek.
– A ty tu na stałe jesteś? Uczysz się od Janka? To nasz brat jest takim znanym rzemieślnikiem, no no… – ćwierkały siostry, a Piotr czerwienił się i odpowiadał monosylabami. Po posiłku z ulgą zostawił nas w gronie rodzinnym. Agata od razu przeszła do rzeczy.
– Janek, to rozumiem, że teraz nas spłacisz? Coś się nam należy po rodzicach.
Byłem przygotowany na to pytanie. Podałem im odpis dokumentu, który sporządził jedenaście lat wcześniej mecenas Karwat. Widziałem, jak bledną z każdą linijką przeczytanego tekstu.
– To znaczy, że… – Beata pierwsza zrozumiała dokument.
– Że nic wam nie jestem winien. Rodzice nie uwzględnili was w testamencie, taka była ich wola. Przykro mi, niezbadane są wyroki losu. Ale zawsze możecie przyjeżdżać…
Po kwadransie kolorowe auto z wypożyczalni wyjechało za ogrodzenie. Zamknąłem bramę, a kiedy wracałem do domu pojawił się obok mnie Piotr.
– Fajne ma pan te siostry. Artystki… A co tak szybko wyjechały? Obraziły się na coś?
– Nie wiem, Piotrek, ale moim zdaniem za bardzo interesują się tym, co jest zapisane w gwiazdach, a za mało tym co jest zapisane u notariusza. Rozumiesz?
– Jasne, panie Janku – chłopak przytaknął skwapliwie, ale byłem pewien, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Tak jak ja kiedyś.
Czytaj także:„Mój kochanek ma kochankę. To dziwne, wiem, ale i od męża, i od niego wymagam wierności”„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”„Z korporacji uciekłam do fundacji. Wolę pomagać za darmo dzieciakom niż nabijać kabzę bezdusznym krwiopijcom”