Moja przyjaciółka Kasia jest szalenie żywiołowa. Zawsze mówi bardzo szybko, a zwłaszcza wtedy, gdy jest zdenerwowana. Kiedy więc z potoku słów, które wyrzuciła z siebie przez telefon, wyłowiłam tylko „pies”, „wyjazd” i „proszę”, od razu wiedziałam, że jej na czymś bardzo zależy.
– Kasiu, ja się z góry na wszystko zgadzam – odparłam z humorem. – Ale czy mogłabyś powtórzyć to wolniej?
Szybko pożałowałam, że zgodziłam się w ciemno. Okazało się bowiem, że Kasia i jej mąż wyjeżdżają na kilka dni, żeby odwiedzić rodzinne groby podczas Wszystkich Świętych i nie mają z kim zostawić psa.
– Nie możemy zabrać Barego ze sobą, bo on źle znosi długie podróże samochodem. A poza tym moi teściowie mają dwa koty. Dodam, że to bardzo złośliwe koty. Oszaleć można, jak zaczynają w duecie dokuczać Baremu, rozumiesz...
Rozumiałam, ale na samą myśl o tym, że miałabym zająć się przez kilka dni psem, poczułam niepokój. Wprawdzie lubię Barego, ale przecież zupełnie nie znam się na psach – nie mam zielonego pojęcia, jak się nim opiekować. Kiedy karmić, dawać wodę i ile razy trzeba z nim wychodzić na spacer? A jak mi ucieknie?
– Ewciu, to nie jest wcale takie trudne. Jestem pewna, że sobie poradzisz. W tobie cała nadzieja, ty jedna spośród naszych znajomych nie jedziesz na groby – wypaliła Kasia, a ja poczułam, że moje ciało drętwieje i oblewa mnie pot.
Moja przyjaciółka musiała wyczuć, że popełniła gafę, bo szybko się zreflektowała.
– Ewciu, strasznie cię przepraszam, źle się wyraziłam. Bydle ze mnie ostatnie, nie powinnam... – zaczęła się tłumaczyć.
– Nic się nie stało – przerwałam jej. – Masz rację, nie jadę. Oczywiście, zaopiekuję się Barym, nie ma sprawy.
– Jesteś kochana. A ja... pomodlę się za Einara... – Kaśka odetchnęła z ulgą.
Także dlatego, że nie dałam jej poznać, iż jej słowa dotknęły mnie do żywego. Na łzy pozwoliłam sobie dopiero wtedy, gdy odłożyłam słuchawkę. Popłynęły ciepłym strumieniem po policzkach, a ja nawet się zdziwiłam, że nadal jest ich aż tyle. Myślałam, że już dawno wszystkie wylałam nad swoją utraconą miłością...
Dlaczego akurat nas to spotkało, przecież tak bardzo się kochaliśmy?
Kiedy cztery lata temu wyjeżdżałam do Norwegii, gdzie dostałam pracę jako pielęgniarka, nie sądziłam, że się tam zakocham. Wydawało mi się, że wysocy Norwegowie o oczach chłodnych, jak klimat ich kraju, w ogóle nie są w moim typie. Ale Einar ujął mnie już pierwszego dnia swoim ciepłem i sympatią. Kiedy okazało się, że będziemy razem pracowali, od razu wtajemniczył mnie we wszystkie sprawy na oddziale. Byłam oszołomiona, jak miło się do mnie odnosi, był przecież lekarzem, a ja tylko pielęgniarką. W Polsce takie spoufalanie się z personelem niższego stopnia byłoby nie do pomyślenia, a tam okazało się normalne. Pielęgniarka w Norwegii stoi zresztą wysoko w szpitalnej hierarchii. O wiele wyżej niż w naszym kraju.
Po trzech miesiącach byliśmy z Einarem parą, szybko też zamieszkaliśmy razem. On nie chciał czekać, a i ja uznałam, że nie ma na co. Oczywiście, mój roczny kontrakt został przedłużony. Wyglądało na to, że zostanę w Norwegii na zawsze, tym bardziej że mój ukochany poprosił mnie o rękę.
Pobraliśmy się w Polsce, bo moja rodzina jest liczna i trudno byłoby przetransportować wszystkich do Norwegii. Ze strony Einara mieli być rodzice i jego siostra, ale w końcu przyjechała tylko ona, bo rodzice wymówili się brakiem czasu. Byłam w szoku, że nie uważają za stosowne wziąć udziału w tak ważnym wydarzeniu w życiu swojego dziecka. Wiedziałam wprawdzie, że Einar nie jest z nimi bardzo związany, a także, że nie do końca mnie akceptują jako cudzoziemkę, ale mimo wszystko ślub to ślub. Einar był bardzo zaskoczony serdecznością panującą w mojej rodzinie i zaczął coś nawet przebąkiwać o tym, że może w przyszłości powinniśmy zamieszkać w Polsce, chociażby ze względu na dzieci, których już nie mogliśmy się doczekać.
Niestety wszystkie nasze plany legły w gruzach pewnego słonecznego dnia, gdy auto mojego męża wpadło w poślizg i uderzyło w drzewo. Einar zmarł w szpitalu i zanim pozbierałam się po tym szoku, już był pochowany w rodzinnym grobie w Oslo.
Nikt nie zapytał mnie w tej sprawie o zdanie. Nie mówiąc już o okazaniu wsparcia. Szczęście, że chociaż zawiadomiono mnie o pogrzebie. Zresztą nad grobem Einara widziałam jego rodzinę po raz ostatni. Wyczułam, że nie zamierzają utrzymywać już ze mną żadnych kontaktów. I nie pomyliłam się. Zupełnie, jakbym przestała istnieć.
Po kilku trudnych miesiącach, bo wszystko w szpitalu i w domu przypominało mi zmarłego męża, postanowiłam skrócić swój kontrakt i wrócić do Polski. Moi szefowie odnieśli się do tego ze zrozumieniem.
Sądziłam, że w kraju będzie mi lżej żyć, ale wcale tak nie było. Wspomnienia dręczyły mnie tak samo jak w Norwegii. Ciągle też powracało do mnie pytanie: "Dlaczego akurat nam się to wszystko przytrafiło? Przecież tak bardzo się kochaliśmy!".
Bardzo tęskniłam za mężem. A mój ból potęgowało to, że nie mogłam pójść na jego grób, zapalić znicza, posiedzieć tam, pobyć blisko, choć w ten sposób. Było mi z tym źle. Szczególnie dotkliwie odczuwałam w Święto Zmarłych tę odległość, która nas dzieliła. Nie zawsze było mnie stać na to, aby pojechać odwiedzić grób Einara. W tym roku się nie wybierałam...
„Pójdę na cmentarz tutaj i zapalę światełko na jakimś opuszczonym grobie” – pomyślałam, wiedząc, że raczej nie mam co liczyć na to, aby to samo zrobił ktoś na grobie mojego męża w Norwegii. Kiedyś wprawdzie Święto Zmarłych było tam, tak jak w Polsce, dniem zadumy i nostalgii, ale już dawno Norwegowie obchodzą je tak samo jak na Zachodzie, przebierając się z okazji Halloween.
Pies skutecznie odwrócił moją uwagę od smutnych myśli
Bałam się zostać sama z Barym, a tymczasem okazał się dla mnie podporą w te trudne dni. Zamiast zamknąć się w domu z butelką wina i pogrążyć w rozpaczy, musiałam głaskać Barego, bo domagał się pieszczot, mówić do niego, no i wyjść z nim dwa razy dziennie na spacer.
Przeważnie chodziliśmy do parku, gdzie Bary hasał między drzewami lub ganiał za innymi psami, na co patrzyłam z rozbawieniem i przyjemnością. Tamtego wieczoru byliśmy jednak w parku sami, więc wzięłam patyk, żeby porzucać psu. Biegał za nim chętnie i pięknie aportował.
W pewnym momencie Bary chciał wyrwać mi patyk z dłoni, wyciągnęłam więc rękę do góry, żeby mu na to nie pozwolić, pies podskoczył wysoko, klapnął zębami w powietrzu, po czym opadł na ziemię. Usłyszałam suchy trzask. Sądziłam, że Bary nastąpił na jakąś gałązkę, ale jego przejmujące wycie i skomlenie wyprowadziło mnie z błędu. Psu ewidentnie coś się stało. Zamiast stać normalnie na czterech łapach, jedną z nich miał podkuloną. Wszystko wydało się jasne – Bary, opadając na ziemię, poślizgnął się na mokrych liściach i złamał łapę.
– Mój ty biedaku! – zrobiło mi się strasznie żal psa.
Wiedziałam jednak, że mam problem, bo Bary, jak bokser, waży niemało, a ja należę raczej do drobnych kobiet. Pies skamlał i podskakiwał nieporadnie. Nie było mowy, aby gdziekolwiek doszedł w takim stanie. Jak miałam go więc zabrać z parku i gdzie szukać pomocy? Nie miałam pojęcia, gdzie w naszym mieście jest jakiś dyżur weterynaryjny.
Z trudem wzięłam czworonoga na ręce i ruszyłam w kierunku parkowej bramy. Pomyślałam, że kiedy już wyjdę na ulicę, wezwę taksówkę. Może jakiś kierowca będzie miał ze sobą koc i nie przestraszy się, że pies mu zabrudzi siedzenia. Szłam krok za krokiem, rozmyślając, że w internecie na pewno znajdę adres dyżurującej lecznicy. Stąpałam ostrożnie, na przełaj po śliskiej trawie. Raz poślizgnęłam się i omal nie przewróciłam. "Nie dam rady!" – myślałam i poczułam, jak łzy zaczynają napływać mi do oczu. "No, chyba się tutaj nie zacznę mazać!" – próbowałam wziąć się w garść.
I wtedy usłyszałam męski głos:
– Pani mi da tego psa! – po czym silne ręce odebrały ode mnie Barego.
Spojrzałam na swojego wybawcę – to był facet, którego widywałam przez ostatnie dni na spacerach w parku. Zwykle szedł jednak miarowym krokiem, nie rozglądając się na boki, a pies hasał wokół niego. Dziwny był, nie zbliżał się na krok do innych i nie pozwalał bawić się swojemu pupilowi z innymi psami.
– Karo. Do mnie. – zawołał teraz nieznajomy, a pies karnie ustawił się przy jego nodze.
Dalej poszliśmy już razem.
– Ma pani samochód? – zapytał mężczyzna, gdy doszliśmy do bramy.
– Nie.
– Nie szkodzi – nie czekał na dalsze moje wyjaśnienia. – Ja mam.
Poszłam za nim posłusznie do wysłużonego kombi. Ułożył Barego na tylnym siedzeniu, swojego psa wpuścił na tył do bagażnika, a potem otworzył przede mną drzwi pasażera.
– Nie wiem, czy pani lecznica jest dzisiaj czynna... – zaczął.
– Nie mam żadnej lecznicy, to pies przyjaciół – wyjaśniłam szybko.
– W takim razie pojedziemy do mojego znajomego weterynarza, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu – odparł.
Byłam mu bardzo wdzięczna.
– Nie wiem, czy sama bym sobie poradziła – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– Drobiazg. Trzeba sobie pomagać – uśmiechnął się, posyłając mi ciepłe spojrzenie.
„Jest przystojny...” – przebiegło mi przez głowę. Ale zaraz się zreflektowałam: „O rany, przecież on ma na palcu obrączkę!”.
Pan Andrzej zawiózł mnie do lecznicy, gdzie Baremu założono gips na złamaną łapę. Pies musiał jeszcze przez całą dobę zostać na obserwacji w niedużym weterynaryjnym szpitaliku. Moja przyjaciółka, z którą od razu porozumiałam się przez telefon, bardzo się przejęła i stwierdziła, że w takim razie oni wcześniej wrócą z mężem od rodziny.
– Bary będzie z nami spokojniejszy. Strasznie ci dziękuję i przykro mi, że miałaś z nim taki problem – usłyszałam.
– Żaden problem – zaprzeczyłam.
Bo w gruncie rzeczy miło mi było mieszkać z psem, mieć się do kogo odezwać... Po raz pierwszy od śmierci Einara pomyślałam, że nie jest mi dobrze z moją samotnością. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to się mogło stać przez pana Andrzeja. Przecież widziałam wyraźnie, że miał obrączkę na palcu, a kiedy po wyjściu z lecznicy, odwiózł mnie do domu, po prostu pożegnał się ze mną i tyle. Starałam się więc o nim nie myśleć.
Mijały tygodnie. Bary wydobrzał i znowu hasał radośnie. Moja przyjaciółka powiedziała mi, że z jego nogą wszystko jest w porządku.
– Młody pies, to i szybko się wylizał – podsumowała. A potem dodała: – Wiesz, dzwonił do mnie jakiś pan Andrzej, żeby zapytać o zdrowie Barego. Znasz go?
Byłam tym tak zaskoczona, że myślałam, iż serce wyskoczy mi z piersi.
– Ja? Hmmm – aż musiałam przełknąć ślinę. – To chyba ten facet, który mi pomógł zawieźć psa do kliniki. Ale skąd miał twój telefon?
– Chyba od weterynarza. Poza tym odniosłam wrażenie, że chciał rozmawiać z tobą.
Ach! – palnęłam się w głowę. Przecież ja weterynarzowi podałam numer do Kaśki, jako do właścicielki psa, a pewnie pan Andrzej myślał, że dyktuję swój.
– W każdym razie mam jego numer, jakbyś chciała do niego zadzwonić – dopowiedziała Kaśka, jakby czytając w moich myślach.
– Nie zamierzam... – odparłam krótko.
W słuchawce zapadła cisza, po czym Kaśka zaczęła:
– Ewuś, ja rozumiem, że kochałaś Einara, ale wydaje mi się, że powinnaś jednak kogoś poznać.
– Tylko że akurat pan Andrzej jest żonaty. Miał obrączkę! – uświadomiłam ją.
Okazało się, że oboje jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji
Coś mnie jednak ciągnęło do tego człowieka. Pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy, co mi szkodzi z nim porozmawiać? Tym bardziej że przez ostatnie lata odwykłam od rozmów z mężczyznami, bo od nich stroniłam. Nie zamierzałam jednak do niego dzwonić. Pomyślałam, że po prostu pójdę na spacer do parku... Oczywiście w godzinach, w których wcześniej widywałam pana Andrzeja z psem.
Sama przed sobą udawałam, że robię to na luzie, ale tak naprawdę mocno biło mi serce. Zauważył mnie natychmiast i chyba się na mój widok ucieszył. Uśmiechnął się bowiem i ruszył w moją stronę, a ze mnie od razu spłynął cały stres. Zapytał najpierw o psa, a potem rozmowa zeszła na inne tematy i jakoś tak sama się potoczyła. W końcu zaczęło robić się ciemno, wypadało się rozstać...
I wtedy pan Andrzej zapytał, czy zgodziłabym się pójść z nim któregoś dnia na kawę. Spłonęłam mimowolnym rumieńcem i zaczęłam się jąkać, patrząc na jego dłoń. Obrączka z niej zniknęła, ale przecież pamiętałam dobrze, że tam była. „Dlaczego ją zdjął? Planował rozwód czy pozamałżeński podryw? Ale przecież nie mógł wiedzieć, że mnie spotka...”. Kiedy się tak zastanawiałam, on podchwycił mój wzrok i... uśmiechnął się jakoś tak smutno.
– Zauważyła pani, że nie mam obrączki? Zdjąłem ją. Moja żona nie żyje już od dwóch lat. Długo nie mogłem się z tym pogodzić, ale... No, po prostu w końcu zdjąłem obrączkę – powiedział.
– Ja także! – odparłam spontanicznie.
– To znaczy, ja także jestem wdową! – wyrzucenie tego z siebie przyniosło mi ulgę.
W jego oczach zauważyłam jakby zdziwienie, a potem... Sama nie wiem... Nadzieję?
Poszłam z Andrzejem na kawę i tak jak myślałam, okazał się bardzo ciekawym i sympatycznym człowiekiem. Zaczęliśmy się spotykać... Oboje mamy nadzieję, że nasza znajomość będzie się rozwijać. Kochaliśmy bardzo swoich małżonków, ale naprawdę mamy już dosyć samotności. Myślę, że razem łatwiej nam będzie przejść przez życie.
Więcej historii z życia wziętych:Z okazji 42 urodzin miała przebiec maraton, a trafiła do szpitala z podejrzeniem ciężkiej choroby„Byłam pogodzona z losem, a właściwie z tym, że już nic mnie nie czeka”. O samotności i depresji - niezwykła historia Krystyny„Zwolniłam ją za podrywanie mężów pacjentek i flirtowanie z lekarzami. Niestety za późno”