Gdy Dominika zgodziła się za mnie wyjść , uznałem, że tak oto wyczerpałem limit szczęścia. Do dziś nie wiem, jakim cudem ta wspaniała dziewczyna zwróciła na mnie uwagę. Koledzy gratulowali mi ustrzelenia takiej zdobyczy, a ja tylko uśmiechałem się głupawo. Po trzech latach randek odważyłem się jej oświadczyć, wcale nie licząc na to, że zostanę przyjęty. A ona zawisła mi szyi i krzyknęła:
– No nareszcie! Tak, zgadzam się!
Pamiętam, jakby to było wczoraj. Na początku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Zatrudniłem się w sklepie – najpierw w magazynie, potem awansowałem na zastępcę kierownika. Ogólnie nie było źle, choć jako absolwent budownictwa wolałbym pracę w swoim zawodzie, a nie w markecie. Marzyło mi się projektowanie, nadzorowanie, tworzenie. Szara rzeczywistość była jednak inna i skrzeczała nad uchem. Dni upływały mi więc na użeraniu się z pracownikami i klientami. Żona dostała pracę w biurze brokerskim zajmującym się pośrednictwem w sprzedaży domen internetowych. Kiedy markotny wracałem do naszego wynajmowanego mieszkanka, zawsze wychodziła mi na spotkanie i próbowała pocieszyć:
– W końcu znajdziesz lepszą pracę, kochanie. Na pewno.
Ja taki pewny nie byłem
Niby słałem swoje CV i aplikowałem do różnych firm, ale nie mogłem się zgodzić na warunki gorsze, niż miałem teraz. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. A może zwyczajnie tchórzyłem, nie wierząc, że los może się do mnie uśmiechnąć po raz wtóry? Już raz mnie rozpieścił wspaniałą żoną. Grzechem byłoby prosić o więcej, ryzykować dla marzeń i ambicji to, co już się ma. Tak mijały miesiąc za miesiącem i nic się nie zmieniało. Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie Dominika. Radość biła z jej głosu.
– Nie zgadniesz, co się stało!
– Wygrałaś w totka?
– Prawie. Zostaniesz tatusiem!
Zamurowało mnie na chwilę. Cały hałas, który mnie otaczał, gdzieś odpłynął. Jakbym znalazł się w szklanej bańce. Zostanę ojcem? Ja? I czemu aż tak się dziwiłem? Przecież ciąża to naturalna konsekwencja miłości, a my się kochaliśmy. No ale skoro Dominika nie wspominała, że chce mieć dziecko, ja sam jakoś nie brałem tego pod uwagę. Więcej, sądziłem, że w naszej sytuacji nie stać nas na dziecko.
– Halo! Jesteś tam?
– Tak, tak, jestem. W szoku, ale jestem.
– Nie cieszysz się?
– Oczywiście, że się cieszę, Domisiu. Po prostu zaskoczyłaś mnie, ale jeśli ty jesteś szczęśliwa, to ja też.
Nie kłamałem. Gdy przetrawiłem wiadomość, poczułem radość i dumę. Ale zaraz potem ukłucie niepokoju. Dziecko to poważna odpowiedzialność, mnóstwo nowych obowiązków i wydatków… No nic, jakoś to będzie. Musi. Na uszach stanę, by mojej rodzinie niczego nie zabrakło. W drodze do domu zrobiłem szybkie zakupy, a potem usiedliśmy na mikroskopijnej kanapie w naszym mikroskopijnym saloniku i przytuliliśmy się do siebie.
– Masz już jakieś pomysły? – spytała Dominika, zaglądając mi w oczy.
– Na co?
– Na imię.
Hm… Jakoś o tym nie pomyślałem, a przecież wybór imienia to bardzo istotna sprawa. Dziecko będzie na nie skazane do końca życia.
– Eee… dla dziewczynki może… Zosia?
Moja żona zmarszczyła nos
– Do podstawówki chodziła ze mną taka jedna wredna Zośka… Może Wiktoria, co?
– W życiu, nigdy! Mam kuzynkę Wiktorię, która podglądała mnie, gdy jeździliśmy na wakacje do babci. Mało awersji do mycia się przez nią nie nabawiłem. Hmm, a co powiesz na Darię? Na tę samą literę, co twoje imię.
Małżonka pokręciła głową.
– Też nie bardzo, jeśli nie chcesz mieć scysji z teściową. Ja miałam być Darią, póki mama się nie dowiedziała, że tak się miała na imię pierwsza miłość mojego taty. To zakazane imię w naszej rodzinie.
– Cholerka… Może z imieniem dla chłopaka będzie łatwiej. Tadeusz, jak mój dziadek? Teraz modne są staroświeckie imiona.
Żona zastanowiła się chwilę.
– Tadeusz… Tadzik… to ładne, dobre imię. Hubert też mógłby być.
– Ewentualnie – przytaknąłem. – A Dominik? Hę, Dominiko? Odziedziczyłby po tobie wraz imieniem i genami urodę oraz inteligencję.
– To może Wojciech Junior? Byłby taki jak ty. Miły, opiekuńczy i kochający.
Spojrzałem na nią i po raz kolejny zdałem sobie sprawę, jak bardzo ją kocham. Była dla mnie całym światem. Cieszyłem się, że zostanę ojcem, ale mógłbym nie mieć dzieci, bylebym miał ją. Bez Dominiki nie wyobrażałem sobie życia. Dlatego odkąd dowiedziałem się o ciąży, dbałem nią jeszcze bardziej, i modliłem się, by obyło się bez komplikacji, zagrożeń dla dziecka, a przede wszystkim dla matki. Zaczęliśmy regularne wizyty u ginekologa, który już na drugiej, po długim badaniu USG, uśmiechnął się jakoś tak podejrzanie, tajemniczo.
– Tak, widzę tu proszę państwa dwa pęcherzyki…
– Czyli co? To źle czy dobrze? – zaniepokoiła się Dominika i wpiła mi paznokcie w dłoń.
– Nie… dobrze, bardzo dobrze, dwa pęcherzyki znaczą ciążę dwukosmówkową, czyli że będą bliźniaki. Dwojaczki. Podwójne szczęście! – i znowu ten uśmiech, jakby spłatał nam psikusa.
Dominika po pierwszym szoku bardzo się ucieszyła
Parka za jednym zamachem, za jedną ciążą, za jednym porodem – super! Tak uznała. Ja też, owszem, cieszyłem się, ale ostrożnie. Bardziej się martwiłem. Dwojaczki oznaczały podwojenie, nie, spotęgowanie problemów do kwadratu. Po powrocie do domu natychmiast poczytałem sobie o ciąży bliźniaczej i włos mi się zjeżył na głowie. Mojej żonie groziły różne niebezpieczeństwa! W tydzień stałem się ekspertem od ciąży mnogiej i pouczałem małżonkę.
– Ciąża bliźniacza dwujajowa to najczęstsza postać ciąży wielopłodowej. W Polsce bliźniaki rodzą się mniej więcej raz na osiemdziesiąt porodów, a bliźnięta dwujajowe przychodzą na świat niemal dwa razy częściej niż jednojajowe – mądrzyłem się.
– Czyli nie jesteśmy tacy wyjątkowi…
– Ale noszenie dwójki dzieci sprawia, że czujesz się bardziej zmęczona, a twój kręgosłup jest bardzo obciążony, więc może dawać ci się we znaki, zwłaszcza w końcowych tygodniach ciąży – uprzedziłem żonę.
– Wojtuś, no co ty, ja jestem dopiero w trzecim miesiącu…
– Tym bardziej należy uważać. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Szkoda, że lekarz nie dał ci od razu zwolnienia! Tak czy siak, musisz dużo wypoczywać, by dać odetchnąć zmęczonym nogom i opuchniętym łydkom.
– Kochanie…
– W ciągu dnia przyda ci się leżakowanie, bo w pozycji horyzontalnej zwiększa się przepływ krwi przez łożysko, co sprzyja dotlenieniu i odżywianiu dzieci.
– Kochanie.
– I słyszałaś, co mówił doktor? Czekają nas częstsze wizyty i badania USG. A poród naturalny przy bliźniakach jest możliwy, gdy…
– Kochanie!
– Co? Boli cię coś? Dzieje się coś? – spanikowałem natychmiast.
– Nie. Nic mi nie puchnie, nic mnie nie boli, a męczą mnie co najwyżej mdłości i te twoje wywody. Czy nie możesz po prostu cieszyć się razem ze mną? Jak będziesz się tak denerwował, jeszcze mi się udzieli…
– Żartujesz sobie?
– Próbuję. Bo ty jesteś za bardzo serio.
– Po prostu się martwię.
– Więc przestań.
Łatwo powiedzieć
Patrząc po znajomych i sąsiadach, małe dziecko generowało wydatki, jakby jadło pieniądze. Zawsze pojawiały się jakieś nadprogramowe koszty, bo wirus, bo pieluchy, bo łóżeczko, bo wózek, bo chrzest, ciągle coś. A u nas to wszystko będzie się mnożyć razy dwa! Teraz wystarczało nam pieniędzy, ale oszczędności nie mieliśmy, więc jak pojawią się bliźniaki, zrobi się krucho z kasą. A jak, nie daj Boże, wynikną jakieś poważniejsze kłopoty zdrowotne? Nie musi być nic wielce groźnego. Już banalne uczulenie stanowiłoby dla nas problem – bo wizyty u alergologa, bo odpowiednie jedzenie, ubranka, środki higieniczne. Wszystko kosztuje. Nasze pensje nie wystarczą. A jak Dominika nie będzie mogła wrócić do pracy z tych czy innych względów? Choćby z takich, że będziemy mieli bliźniaki? Czy się cieszę? Kochanie, ja umieram ze strachu! Spać nie mogłem z nerwów i w bezsenne noce przeglądałem ogłoszenia w necie, szukając jakiejś roboty związanej z moim wykształceniem. Tam na pewno pieniądze byłyby większe niż w markecie. Zastanawiałem się też nad otwarciem własnej działalności. Może jakaś firma budowlana? Ale na rozruch też trzeba mieć pieniądze. Kredyt? Szczerze mówiąc, bałem się tego, no bo jak interes nie wypali, nie tylko zostałbym na lodzie, ale jeszcze z długami. Poza tym nie mógłbym pracować sam, musiałabym zatrudnić ludzi. Skąd wziąć takich godnych zaufania, pracowitych i zdolnych? Im więcej o tym myślałem, tym bardziej się gryzłem. Oczywiście Dominika doskonale widziała, co się ze mną dzieje.
– Nie przejmuj się tak, skarbie – mówiła, kiedy siedzieliśmy przytuleni na naszej kanapie w naszym saloniku. – Wszystko się ułoży, damy sobie radę, nie martw się na zapas. Będziemy rozwiązywać problemy w miarę ich pojawiania się. Nie ma potrzeby zarywać nocy z powodu czegoś, co się jeszcze nie wydarzało i może nigdy nie wydarzy.
Miała rację, zachowywałem się histerycznie, jakbyśmy zamienili się rolami, bo to kobiety zwykle bardziej się wszystkim martwią i snują najgorsze scenariusze. Tyle że nie tak łatwo wyłączyć nerwy i przestawić się na opcję „nie przejmujemy się, będzie, co ma być”. I chyba za karę los postanowił ze mnie zakpić, fundując mi coś, czego kompletnie bym nie przewidział, ani w najpiękniejszych, ani w najkoszmarniejszych snach. Bo czasem szczęścia może być za dużo… W trakcie jednej z kolejnych wizyt lekarz zmarszczył brwi, wpatrując się w ekran USG.
– Chwileczkę, chwilunię… – mruczał. – Tutaj chyba coś mamy… Ho, ho ho…
– Coś nie tak? – zaniepokoiła się moja żona. – Co ma znaczyć to „ho-ho-ho”?
– Trojaczki – wypalił bez żadnego ostrzeżenia nasz wesoły doktor.
Osobiście zrobiło mi się słabo
– Tro… trojaczki? – wyjąkała Dominika. Nawet ona była w tym momencie bardziej zszokowana niż uradowana.
– Tak. Jedno z bliźniąt będzie miało swojego bliźniaka – zażartował lekarz. – Ciążę dwukosmówkową łatwiej zdiagnozować, wcześniej. Jednokosmówkowe bliźniaki nieco trudniej wypatrzyć. No ale teraz już wyraźnie widać, że mamy trzy czynności serca i trzy płody. Gratuluję.
On nam gratulował?! A ja myślałem, że z wrażenia zaraz spadnę z krzesła. Moje wcześniejsze obawy właśnie zostały potrojone. Nie, podniesione do sześcianu! Lęk o zdrowie Dominiki i rosnącej w niej trójki maluchów. Oraz o to, jak na Boga, mam je teraz utrzymać? I ja się pomieścimy na trzydziestu metrach?!
– Wszystko jest w porządku – mówił tymczasem lekarz. – Zarówno z dziećmi, jak i z mamą. Oczywiście należy zachować ostrożność, bo ciąża mnoga to zawsze ryzyko, ale nie ma co przesadzać z martwieniem się. Grunt to spokój. Odbierałem porody bliźniacze wielokrotnie – zareklamował się. – Trojaczki też się zdarzyły. Więc damy radę! – mrugnął do mojej żony. – Proszę dbać o siebie i nie przemęczać się. Najlepiej od razu wypiszę pani zwolnienie. Wtedy wszyscy będzie spokojniejsi. Zwłaszcza pan tatuś.
Spojrzał na mnie przeciągle i jak mi się zdało, ostrzegawczo. Wyszliśmy, a ja wciąż milczałem. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Bałem się, że chlapnę coś i zdenerwuję Dominikę.
– Jesteś zły? – spytała cicho.
O, już się zaczęło, choć nic nie mówiłem.
– Oczywiście, że nie.
– Ale się nie cieszysz.
– Cieszę się… – nawet w moich uszach nie zabrzmiało to radośnie.
Żona wzięła mnie pod ramię i przytuliła się od mojego boku.
– Poradzimy sobie. Wierzę w to. Nie ma opcji, byśmy sobie nie poradzili.
Zazdrościłem jej tej wiary, tego niezłomnego przekonania, że skoro los obdarował nas trójką dzieci naraz, to nie zostawi nas teraz na lodzie. Bo ja nijak nie potrafiłem uwolnić się od myśli, że przekroczyłem swój limit szczęścia, że teraz może być już tylko gorzej… By nie zapeszać, nie wywoływać wilka z lasu, nie siać defetyzmu, a przede wszystkim, by nie stresować Dominiki, skupiłem się na trosce o to, jak u licha pomieścimy się w piątkę w naszym mieszkanku. No bo całkiem przejmować się nie umiałem. Dlatego oprócz ogłoszeń dotyczących pracy przeglądałem oferty wynajmu mieszkań lub nawet ich kupna. A nuż zdarzy się jakiś cud i ktoś za półdarmo coś wystawi?
Dominika czuła się świetnie, ja – koszmarnie
Ale cud się nie zdarzył. Wszystkie oferty mieszkaniowe pozostawały poza naszym zasięgiem.
– Pomieścimy się – powtarzała Dominika. – Będzie ciasno jak w lisiej norze albo podczas leżakowania w żłobku – dowcipkowała – ale ludzie żyją w dużo gorszych warunkach.
– Gdzie? W puszczy amazońskiej?
– Skarbie, chyba nie wiesz, o czym mówisz. W naszych polskich, środkowoeuropejskich warunkach młodzi ludzie gnieżdżą się z dziećmi u teściów, w jednym pokoju, ze wspólną kuchnią i łazienką…
– Ty mnie nie strasz!
– Mówię, jak bywa. Nas stać na wynajem własnego lokum.
– Zobaczymy, jak długo… I czy to takie dziwne, że chciałbym dla nas większe mieszkanie? Że chciałbym salon, sypialnię dla nas, pokoik dla dziecka, znaczy dzieci, i dużą kuchnię, bo przecież dla tej trzódki trzeba będzie gotować jak dla pułku wojska.
– A ja bym chciała mały domek gdzieś na przedmieściach. Z ogródkiem… – stwierdziła Dominika ze smutnym uśmiechem. – Wystarczyłby niewielki ogródeczek, gdzie mogłabym posadzić kwiaty i trochę warzyw. Moja babcia taki miała. Uwielbiałam tam chodzić i jej pomagać przy pieleniu albo po prostu sobie siedzieć i słuchać, jak wszystko rośnie…
Patrzyłem na nią skołowany, niepewny. Mówi poważnie czy się ze mnie nabija?
– Nie rób takiej miny, Wojtek. Każdemu wolno pomarzyć, mnie też. Zresztą kto wie, może kiedyś sobie taki sprawimy? Jak złapiesz lepszą pracę. Albo wygramy w totka! – dodała ze śmiechem.
Zaśmiałem się do wtóru, ale w duchu łkałem
Nieba bym jej przychylił, własną nerkę oddał, ale skąd ja jej, na Boga, wezmę domek z ogródkiem? Tygodnie mijały, trojaczki rosły, a wraz z nimi brzuch Dominiki. Ona sama – mimo pewnych dolegliwości jak skurcze nóg i częste ganianie do ubikacji – czuła się dobrze, a wyglądała wręcz kwitnąco. Służyła jej ta ciąża. Mnie wręcz przeciwnie: chudłem i marniałem. Łapałem bowiem wszelkie możliwe dyżury, nadgodziny, pracę w święta czy weekendy, byle zarobić i odłożyć jak najwięcej. Nie mogę powiedzieć, że zostaliśmy sami z problem. Rodzice i teściowie oferowali pomoc, przy opiece i finansową. Rodzina, dalsza i bliższa, przyjaciele, znajomi, nawet sąsiedzi – wszyscy się ekscytowali trojaczkami i znosili dary po swoich dzieciach w postaci ubranek, łóżeczek, wózków, butelek, zabawek i tak dalej. Aż musieliśmy selekcję robić, bo wszystkiego przyjąć nie mogliśmy. Tylko co z tego? Kiedyś im nasze trojaczki spowszednieją, a dla nas to pozostanie stała, długoterminowa troska jak kredyt wzięty pod hipotekę… Pogrążony w niewesołych myślach prawie wpadłem na parkingu na jakiegoś faceta.
– Przepraszam – mruknąłem.
– Wojtek? Hej, Wojtas, nie poznajesz mnie?
Spojrzałem. Wysoki, dobrze zbudowany, w dobrze skrojonym garniturze, ogolony na łyso.
– Przepraszam, ale…
– Wojtas, no coś ty, to przecież ja! Łukasz! Studia, jedna grupa.
– Ach… – skojarzyłem wreszcie. – Wybacz, ale taki jestem zakręcony, że mało co do mnie teraz dociera.
– Nie przepraszaj, wiem, że się zmieniłem. – pogładził się ze śmiechem po głowie. – A co u ciebie, czemuś taki zakręcony?
Sam nie wiem, czemu go nie zbyłem. Zamiast tego zdobyłem się na szczerość.
– Pracuję tutaj – wskazałem na market. – Ożeniłem się i spodziewamy się z żoną trojaczków. Więc mam o czym myśleć.
– Co? Od razu trojaczków? Ekstra! Gratulacje, stary! – Łukasz ze szczerym entuzjazmem potrząsał moją ręką.
Ja nie miałem sił na entuzjazm. Chyba to zauważył, bo nie przeciągał rozmowy. Dowiedziałem się tyle, że pracuje dla niemieckiej firmy budowlanej, i właśnie przyjechał odwiedzić rodziców. Wymieniliśmy się numerami telefonów i każdy poszedł w swoją stronę. Nie minęły dwa tygodnie, gdy się odezwał.
– Sprawa jest – zaczął. – Mój kierownik budowy zdecydował się przejść na emeryturę. Kłopoty z kręgosłupem. I teraz ja mam problem. Potrzebuję kogoś na jego miejsce, kogoś, komu bym ufał, o kim wiem, że nie nawali, bo będzie mu zależeć na robocie, z kim się dogadam. Od razu pomyślałem o tobie. Ojcu trojaczków na pewno się przyda dobrze płatna praca, ze stałą umową i pensją, dodatkami socjalnymi i tak dalej. Więc jak chcesz, robota jest twoja. Minus jest taki, że musiałbyś się przeprowadzić do Niemiec i nauczyć języka, ale firma opłaci ci kurs. Co ty na to?
Zatkało mnie na moment
– Ile mam czasu na decyzję? – bąknąłem.
– Tydzień.
– Dobra, skonsultuję się z żoną i dam ci znać – obiecałem słabym głosem.
Może jestem przypadkiem nieuleczalnym, bo znowu zacząłem się martwić – nie, nie nauką języka czy pracą za granicą – ale wywiezieniem rodziny do Niemiec. Moja żona powiedziała, że naprawdę powinienem się leczyć z tego pesymizmu. Obecnie mieszkamy w malowniczej miejscowości Bad Kreuznach nad rzeką Nahe, w domku z ogródkiem, gdzie wychowujemy trzy coreczki: Tamarkę, Hanię i Małgosię. A ja zaczynam nieśmiało wierzyć, że coś takiego jak limit szczęścia nie istnieje.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”