„Nie realizowałam marzeń, bo zawsze gasiłam pożary w rodzinie. A potem własne dzieci mnie zniszczyły”

Skrzywdzona kobieta fot. Adobe Stock, deagreez
„On dawał pieniądze, on zrobił mi piątkę dzieci – ja zajmowałam się resztą. Jako wdowa odnalazłam miłość, ale na drodze do szczęścia stanęły moje dzieci. Nie pozwoliły mi kochać, groziły prawnikami. Robert odszedł, choć to on jeden szczerze mnie kochał. A dzieci się mnie pozbyły”.
/ 27.08.2021 10:54
Skrzywdzona kobieta fot. Adobe Stock, deagreez

Kiedy zaprosił mnie nad morze, było dla mnie jasne, że nasza znajomość wkracza na nowe tory.

„Może spotkasz tam kogoś, kto skradnie twoje serce” – śmiały się córki, odwożąc mnie do domu starców. Tylko że już ktoś taki był… Wróciłam z pogrzebu, usiadłam przy stole i zadałam sobie pytanie – czyja to była wina? Gdzie w tym wszystkim tkwi błąd? Ksiądz powiedział, że taka jest wola Pana. Że Pan prowadzi nas ścieżkami życia i wszystko dzieje się dla naszego dobra. Nawet jeśli my tego dobra nie widzimy, to ono tam jest. Siedziałam w kościelnej ławce i pomyślałam sobie: „A na cholerę mi dobro, którego nie widzę i nie odczuwam?

Robert miał rację – ta cała nasza religia to opium dla mas, byśmy siedzieli cicho

„Pokorni posiądą ziemię, ostatni będą pierwszymi i inne bzdury. Religia niewolników…”. Słowa Roberta brzmiały mi w uszach i wreszcie znajdowały posłuch w mojej duszy. Tylko że było już za późno. O wiele za późno.

Roberta poznałam osiem lat temu. Pięć lat wcześniej owdowiałam; mój mąż był szefem mechaników samochodowych szykujących auta do rajdów terenowych. Na przykład w Dakarze czy na innych trudnych trasach. Uwielbiał pracę, była sensem jego życia. Ja i dzieci tylko dodatkiem. Miał 68 lat i właśnie przeszedł na emeryturę. Myślałam, że teraz wreszcie przestanę być taka samotna…

Tadzik zmarł trzy miesiące później. A przez te trzy miesiące niemal nie ruszał się sprzed telewizora, w którym leciały transmisje z wyścigów terenowych. Zmarł, patrząc na obrazki ze świata, do którego już nie należał. Następne lata byłam sama.

Mieszkałam w pięciopokojowym domku z ogrodem, który wybudowałam i umeblowałam właściwie sama. Pamiętam dzień, kiedy Tadzik przyjechał do domu i powiedział, że właśnie został szefem teamu.

– Marzenko, koniec twoich marzeń. Czas je realizować – pocałował mnie mocno. – Buduj swój wymarzony dom.

On dawał pieniądze – ja robiłam resztę. I tak już zostało. On zrobił dzieci – ja je wychowywałam. Piątkę. Kiedy już mogłam pomyśleć o sobie, o swoim życiu, żeby na przykład zaocznie skończyć studia, najstarsza córka przyjechała z obozu z brzuchem. Miała wtedy 15 lat.

– Mamo… przecież chyba nie pozwolisz, żebym zmarnowała swoje życie, prawda? – usłyszałam.

A co z moim życiem? To akurat nikogo nie interesowało. Odłożyłam swoje marzenia i wróciłam do pieluch. W skrócie mówiąc – nigdy nie poszłam na studia, nie realizowałam własnych marzeń, bo zawsze musiałam gasić pożary w rodzinie.

Kiedy zmarł Tadzik, miałam 60 lat

W tych czasach to jeszcze młody wiek. No, względnie, ale ludzie czasem dopiero wtedy zaczynają satysfakcjonujące życie. Już zabezpieczyli przyszłość, odchowali dzieci, wnuki i wreszcie mogą zająć się sobą.

Zaczęłam uczęszczać na uniwersytet trzeciego wieku, chodzić do klubów emeryta, na jogę… i właśnie tam poznałam Roberta. Był instruktorem. Dwa lata starszy; fizycznie, bo duchem… Czasami mówi się: „Odnajdź w sobie swoje wewnętrzne dziecko, a znów odczujesz radość życia”. Robert tego dziecka chyba nigdy w sobie nie zgubił. Czasami miałam nawet wrażenie, że nigdy nie dorósł.

Chwilami natomiast sprawiał wrażenie starutkiego mędrca, który już wszystko przeżył, widział i zrozumiał. Przez pierwszy rok tylko się przyjaźniliśmy. Rozmowy, spacery, brydż, teatr. No i sesje jogi. Myślę, że szybko się w nim zakochałam, byłam szczęśliwa.

Pewnego razu Robert zaproponował wyjazd nad morze, w pewne miejsce nieznane turystom, do chaty znajomego rybaka. Na tydzień. Opowiadając o tym wyjeździe, patrzył na mnie takim wzrokiem, że zrozumiałam, o co chodzi. Chciał przejść na wyższy etap znajomości.

Byłam w panice. Miałam 66 lat i chociaż zawsze o siebie dbałam, to prawa grawitacji i chaosu są nieubłagane. Stałam tak przed nim i nie wiedziałam, co odpowiedzieć – z jednej strony chciałam tego – i jednocześnie bałam się. Nigdy nie byłam z innym mężczyzną oprócz męża. I jakoś tak w moim umyśle zahaczyło się, że te sprawy to już dla mnie przeszłość.

Robert patrzył na mnie z tym swoim uśmiechem w oczach, po czym dotknął palcem moich ust.

– Marzenko, nie mamy czasu na zastanawianie się, na wahania – powiedział. – Chcesz czy nie?

– A jeśli nie? – spytałam z przekorą. – To zrobię, że będziesz chciała.

Właściwa odpowiedź.

– To zrób – poprosiłam.

Myślę, że ten tydzień w chacie rybaka nad morzem był dla mnie początkiem kolejnego etapu. Nagle poczułam, że naprawdę żyję. Że kocham i jestem kochana. Odnalazłam w sobie swoje wewnętrzne dziecko i umiejętność cieszenia się wszystkim – nawet wrzaskiem mew o czwartej rano. Pół roku później urządziłam w domu kolację dla mojej rodziny, by przedstawić im Roberta. Postanowiliśmy, że wprowadzi się do mnie. Sam wynajmował niewielkie mieszkanie, a wiadomo, ile to kosztuje.

– Naprawdę chcesz ich poznać? – pytałam go wcześniej. – Są hałaśliwi, każdy ma inne zdanie i nie słucha reszty, to będzie czyste pandemonium.

– To twoje dzieci, twoja rodzina. Oczywiście, że chcę ich poznać.

Był odważnym mężczyzną, musiałam mu to przyznać. W młodości był hipisem, zjeździł pół świata. Pracował jako wolontariusz w Afryce, w Azji był barmanem, w Szwecji rzeźnikiem (przez miesiąc, potem przeszedł na wegetarianizm), w Indiach przez rok mieszkał w jakiejś aśramie, gdzie zgłębiał wiedzę o jodze. Miał wiele zawodów, mnóstwo wiedzy i był bardzo dobrym człowiekiem.

Tylko że ludzie nie patrzą w serca innych, a oceniają po wyglądzie, po tym, co kto posiada. Robert był wysoki, spalony słońcem, siwe włosy związywał w kucyk i nosił luźne ubrania z naturalnych tkanin, rzemyki na szyi. Fakt, nie wyglądał jak biznesmen. Ale co z tego?

Nie chcę, żebyście ze mną mieszkali!

Kolacja zapoznawcza przebiegała cudnie do chwili, w której poinformowałam dzieci, że Robert wprowadza się do mnie. Zamilkli jak na komendę, zaczęli patrzeć na nas ze zdumieniem.

– Pobieracie się? – spytał Piotr, najstarszy z synów. Robert spojrzał na mnie i mrugnął.

– Jeśli wasza matka mnie zechce, to natychmiast. Chcę, byście wiedzieli, że mam uczciwe zamiary. To była dla mnie nowina. Serce biło mi radośnie. Nigdy nie był żonaty, zawsze wolny duch… a ja go złapałam. Tym cenniejsza to zdobycz.

Ale moje dzieci najwyraźniej inaczej patrzyły na tę sprawę. Zaczęło się już następnego dnia. Najpierw jedno wpadło do domu, inne zadzwoniło. I chociaż zazwyczaj każde miało inne zdanie na dany temat, teraz jak na złość, wszyscy śpiewali na jedną nutę.

– Mama, a co ty o nim wiesz? – Mama, to jest jakiś niebieski ptak, stary, a nic nie ma. – Mama, on z pewnością poluje na mieszkanie. Uważaj na niego. – Nie słyszałaś o oszustach matrymonialnych? Wygląda na takiego! – Czy już poprosił cię o pożyczkę? – Mamo, boimy się o ciebie…

Z początku tłumaczyłam – wiem dużo, nie ma mieszkania, bo mu na tym nigdy nie zależało, rozwijał się duchowo, nie materialnie. Nie jest oszustem – znam jego przyjaciół, wiem, że jest uczciwy. Nie, nie prosił o pożyczkę. I nie musicie się o mnie bać, jestem dorosła, zdrowa na umyśle i to ja wam całe życie pomagałam i niańczyłam, nie odwrotnie. Dajcie spokój.

– Ale przychodzi czas, że dzieci powinny zaopiekować się rodzicami – walnęła Weronika, najstarsza, ta, której nie zmarnowałam życia, zajmując się jej własnym dzieckiem. – Teraz będziemy mogli ci się odwdzięczyć. Piękne słowa, tylko dlaczego poczułam lęk? Jak to się mówi? Boże, strzeż mnie przed przyjaciółmi, bo przed wrogami obronię się sama…

Choć właściwsze w moim wypadku było powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Ale wtedy nie przyszło mi to do głowy. Bo jakże – oddałam całe swoje życie, by wychować dzieci, wyprowadzić na ludzi, zabezpieczyć im przyszłość. Czemu mieliby chcieć zrobić mi krzywdę?

– Zrozumcie – próbowałam tłumaczyć. – Kocham Roberta, nie chcę być samotna na starość.

– To się do ciebie wprowadzimy – od razu powiedziała Weronika. – Już dawno ci to proponowałam, ale nie chciałaś. Jak widać, nie lubisz tak bardzo samotności, jak mówiłaś.

O tak, wiedziałam, że Weronika z chęcią wprowadziłaby się do mojego domu z trójką dzieci i mężem, który nie potrafi zabezpieczyć bytu rodzinie. Mają czteropokojowe mieszkanie, ale w bloku, bez ogrodu, no i muszą za nie płacić. A tak, jak mi tłumaczyła, sprzedadzą mieszkanie, kupią lepszy samochód, może Witek założy interes.

– A ty nie będziesz sama w wielkim domu – kończyła przekonywanie.

– Nie taki znowu wielki – odpowiadałam z uporem. – I lubię swoją samotność. Jest mi dobrze, dziękuję. Nie lubiłam męża swojej córki i, Boże wybacz, jej dzieci. Choć to moje wnuki, męczyły mnie. Hałaśliwe, rozpuszczone i, niestety, mało inteligentne. Teraz, gdy Weronika znów wyciągnęła sprawę przeprowadzki, straciłam cierpliwość.

– Nie rozumiesz różnicy między ukochanym mężczyzną a piątką ludzi, z którymi często się kłócę? Dajcie nam spokój. Jestem szczęśliwa. Wreszcie. Myślałam, że udało mi się przemówić dzieciom do rozsądku. Niestety. Kiedy zrozumieli, że nie zamierzam się ugiąć, zmienili taktykę.

Gdy przychodzili w odwiedziny – a wpadali coraz częściej, żeby sprawdzić, czy mnie nie zabił (i mówili o tym głośno) – udawali, że nie widzą Roberta. To było bardzo nieprzyjemne. Robert próbował bagatelizować sprawę, przekonywał, że jego to nie rusza, bo zależy mu na mnie, a nie na mojej rodzinie, ale ja się gryzłam.

– Przestańcie zachowywać się jak kretyni – wreszcie za którymś razem nie wytrzymałam. – Jeśli mnie szanujecie, to uszanujcie mój wybór i mężczyznę, którego kocham.

– To o tacie już zupełnie zapomniałaś! – krzyknęła Iza, najmłodsza; ta, która zawsze ojca miała gdzieś, bo się nią nigdy nie zajmował; ile razy narzekała, że tak naprawdę to nie ma taty, bo on tylko daje pieniądze i myśli, że to wystarczy. – Harował na ciebie, żeby ci nigdy nic nie brakowało, a ty teraz wyrzucasz jego pamięć i bierzesz sobie gacha, który chce się ożenić, by zdobyć mieszkanie. I może jeszcze zapiszesz mu je w testamencie? To nasz dom. Dom taty, twój i nasz.

– Myślę, że trzeba sprawę postawić jasno – dodał Piotr. – Nie myślisz jasno, dałaś się omotać. Musimy cię chronić. Szanujemy cię i właśnie dlatego nie zostawimy cię samej w potrzebie. Jeśli będzie trzeba, pójdziemy do prokuratury. Ja już wiem, że ten pan nie jest taki czysty i święty. Popala marychę, jak nic. Wiesz, że mam kontakty, mogę dowiedzieć się wszystkiego. Na każdego można znaleźć paragraf.

To były tak oburzające, niesprawiedliwe słowa, że nie wiedziałam, jak na nie odpowiedzieć. I wiedziałam, że mój syn zrobi to, co powiedział. Patrzyłam na niego i widziałam w nim granitowe postanowienie. Zniszczy Roberta, jeśli nie odpuszczę.

– On cię zniszczy – powiedziałam później Robertowi, płacząc.

– Nic mi nie zrobi – odparł. – Nie jestem przestępcą. To nie będzie pierwszy raz, kiedy tacy ludzie rzucają mi kłody pod nogi. Musimy to przetrwać, w końcu się znudzą. I nie musimy brać ślubu, a wtedy dom nadal będzie ich.

Miał teorię, że moje dzieci po prostu bronią domu, nie mnie. Ja jednak uważałam, że leży im na sercu moje dobro, i są zbytnio opiekuńczy. Kochałam je – i kochałam Roberta. Ale one były moimi dziećmi. Chciałam, żeby było między nami dobrze. Chciałam wszystkiego, ale nie było to możliwe.

Musiałam wybrać. Nie mogłam odrzucić dzieci…

Robert to zrozumiał i w końcu wyprowadził się. Wyjechał z miasta. Ja odzyskałam dzieci, jednak wraz z moim ukochanym wyjechała także cała radość życia. Pozostała ogromna tęsknota. Jednak moje dzieci tego nie widziały. Zachowywały się, jakby tego roku walki po prostu nie było.

Myślę, że choroba przyszła z żalu, stresu i nieustannego bólu serca. Zawsze byłam zdrowa, a teraz nagle wszystko zaczęło mi wysiadać. Z trudem chodziłam. Wreszcie do domu wprowadziła się Weronika z rodziną, że niby trzeba się mną zaopiekować. A że mój pokój był największy, a ja sama, przeprowadzili mnie do małego. Ale i tak było strasznie ciasno, nikt nie miał dla mnie czasu, ja potrzebowałam opieki, więc dzieci rada w radę załatwiły mi dom spokojnej starości.

– Będziesz szczęśliwa – trajkotała Weronika, a Iza przytakiwała. Pakowały moje walizki. – Tam są rehabilitanci, i pani, która organizuje zajęcia… – I ludzie w twoim wieku, nie będziesz się nudzić – dodała moja najmłodsza. – Może spotkasz kogoś, kto ci przypadnie do serca. Zaśmiały się obie, a ja miałam ochotę zapłakać.

Już ktoś mi przypadł, a one go wygnały.

Nie miałam siły walczyć. Kłócić się. Odzywać.

Zamieszkałam w domu starców

Nie jest źle. Raz w miesiącu któreś z moich dzieci wpada z odwiedzinami. Czasem dzwonią. O śmierci Roberta powiedział mi jego przyjaciel.

– Kochał cię – powiedział przez telefon. – Po rozstaniu z tobą był już innym człowiekiem. Jakby zgasło w nim światło. Wiesz, on nigdy wcześniej nie kochał. Przyjdziesz na pogrzeb?

– Tak. Nawet gdyby była to ostatnia rzecz, jaką w tym życiu zrobię – krzyczało coś we mnie. Kiedy wróciłam do ośrodka po pogrzebie, siadłam i spisałam swoje życie.

Zastanawiam się, gdzie tkwi błąd, który popełniłam, wychowując swoje dzieci. Pilnowałam, by miały co jeść, w co się ubrać, by czuły, że są kochane, że mają się na kim oprzeć. Ale najwyraźniej nie nauczyłam je szacunku dla odmienności, nie nauczyłam, że ważniejsze od posiadania, jest bycie – w szczęściu i zadowoleniu.

Więc chyba sama jestem winna temu, co mnie spotkało. Bo mogłam wcześniej usłyszeć to, co mówił Robert:

– One nie chcą dobra dla ciebie, tylko dla siebie. Dałaś im zbyt dużo, a za mało od nich wymagałaś. A one chcą coraz więcej i więcej… Za późno to zrozumiałam.

Czytaj także:
„Mąż zdradził mnie z latynoską siksą i zostawił samą z kredytem. Musiałam uprawiać seks za pieniądze, by zarobić na chleb"
„Mój mąż dla żartu zrobił sobie test ciążowy. Wynik wyszedł pozytywny. Dzięki niemu odkrył, że... ma raka"
„Po 30 latach małżeństwa, mąż zrobił ze mnie służącą. Miał gdzieś moje potrzeby, więc spakowałam walizki i uciekłam"

Redakcja poleca

REKLAMA