Spiknęli nas wspólni znajomi, uznawszy, że do siebie pasujemy. Nie lubiłam randek w ciemno. Taka kompletnie sztuczna sytuacja, o której w dodatku wiedzieli inni. Czułam się trochę jak klacz wystawiana na targu końskim. Kupi? Nie kupi? Może się potarguje? No ale poszłam, na odczepnego, żeby mi przyjaciółka nie truła. Byłam świeżo po rozstaniu z chłopakiem, z którym mało co nie wymieniłam obrączek. Naprawdę nie czułam się gotowa na randkowanie, a już w ogóle na budowanie nowego związku, podejmowanie ryzyka, układanie się, szukanie kompromisów, z których i tak nic nie wyjdzie…
Ale Marek był cierpliwy. Mniej lub bardziej świadomie zniechęcałam go, a on się wcale nie zrażał. Podobno oczarowałam go od pierwszej chwili. Nawet ta moja nieprzystępność mu się podobała. Stwierdził, że nie odpuści, bo to może być coś, czego się szuka całe życie. I nie odpuszczał. Dzwonił, pisał, niby przypadkiem przechodził obok mojej pracy, gdy kończyłam, i odprowadzał mnie do domu, po drodze zapraszając na ciastko albo gofry. Widać dostał cynk, że jestem uzależniona od słodkości.
No i w końcu mu się udało. Otworzył mi oczy na to, jaki jest przystojny, inteligentny i zabawny. Co więcej, miał też dobre serce, no i wiedział, gdzie serwują najlepsze gofry w mieście. Nie mogłam nie dać mu szansy.
To był dziwaczny pomysł, ale... mogło się udać
Zatem długo mnie zdobywał, ale potem poszło już z górki. Zaczęliśmy się spotykać jako para, poznaliśmy swoje rodziny, przyjaciół i w końcu zamieszkaliśmy razem. Niby widziałam to na co dzień, a wciąż nie mogłam uwierzyć, że tacy faceci jeszcze istnieją. Spodziewałam się, że Marek zaraz zacznie rozrzucać skarpetki po całym domu albo oczekiwać obsługi w każdym możliwym aspekcie bycia razem… Ale nie.
To było dziwne w miły sposób. Marek naprawdę szukał partnerki, nie służącej albo drugiej mamusi. Wielce przyjemna odmiana po moich poprzednich doświadczeniach. Dogadywaliśmy się coraz lepiej, mieliśmy wspólne poglądy i podobne cele w życiu, istna sielanka. Dopóki nie pojawialiśmy się na jakichś imprezach rodzinnych. Nieważne, co to było – urodziny, imieniny czy wesele, chrzciny czy pogrzeb, Wigilia czy śniadanie wielkanocne – ciągle byliśmy nagabywani o ślub.
– No kto to widział, żeby w tym wieku i bez ślubu! – oburzała się ciotka.
Zbliżałam się raptem do trzydziestki, a przez takie gadanie czułam się jak towar drugiej jakości, nie pierwszej świeżości, a niebawem w ogóle nieprzydatny do spożycia.
– Na kocią łapę to tak… No, sama wiesz… – wujek próbował dać mi do zrozumienia, że to po prostu nie wypada nie mieć ślubu.
– Dziecko, to grzech! – babcia składała ręce jak do modlitwy.
Po kolejnej imprezie z takim truciem w tle wracaliśmy do domu zmachani jak koń po wyścigach. To naprawdę był wysiłek, by grzecznie odpowiadać – że nie, nie daliśmy na zapowiedzi, nie, nie planujemy, nie chcemy, jest nam dobrze tak, jak jest – i nie dać nikomu w zęby za niektóre komentarze. Marek od kuzynów i wujów słyszał, że jest spryciarz i cwaniak, bo po ślubie to każda ściska nogi, no chyba że chce dzieciaka, więc mądry jest i wie, co robi.
Ja znowu słyszałam, że jak nie przycisnę chłopa, to poszuka sobie innej, a ja zostanę na lodzie, i to z brzuchem albo bez brzucha. Jednym słowem, tak źle i tak niedobrze, a rozwiązaniem miał być ślub, choć małżeństwo rodziło nowe problemy. Więc czy oni nas, cholera, zachęcali czy zniechęcali? Niech się zdecydują. Miałam serdecznie dość słuchania tych bredni, wykluczających się rad, komunałów, przesądów i stereotypów…
W końcu Marek wpadł na pomysł, że oszukamy nasze rodzinki.
– Wilk będzie syty i owca cała. Zorganizujemy ślub humanistyczny.
– Czyli…?
– Czyli ceremonię poprowadzi aktor, więc to wszystko nie będzie miało mocy prawnej, ale za to rodzinka dostanie okazję do wzruszenia się, a my zamkniemy im dzioby. Ubierzemy się ładnie, zorganizujemy niewielką imprezkę, zgarniemy koperty i polecimy gdzieś, gdzie jest ciepło, na miesiąc miodowy.
Parsknęłam śmiechem, ale im dłużej o tym myślałam, tym bardziej mi się ten pomysł podobał. Wynajmiemy jakiś dworek, zorganizujemy ślub i przyjęcie w ogrodzie, na świeżym powietrzu, żebyśmy się nie zrujnowali, ale żeby wyglądało to przekonująco. Obrączki mogliśmy nosić, to akurat nie był warunek trudny do spełnienia, a rodzina dałaby nam wreszcie spokój…
– OK, zróbmy to!
Nikt z gości się nie połapał
Nie doceniliśmy naszych krewnych, a dokładniej ich radości z ogłoszonej nowiny. Niemal skakali pod sufit. Babcia znowu składała ręce jak do modlitwy, tym razem dziękczynnej. Ciotki mnie ściskały i całowały. Wujowie klepali Marka po plecach i częstowali kielichem.
Podejrzenia wzbudziła jedynie data.
– Za trzy miesiące? A jest powód takiego szybkiego ślubu? – mama popatrzyła mi głęboko w oczy.
– Zuch dziewucha. Złapałaś go na dziecko, tak? – ciotka była ze mnie dumna.
– Nie jestem w ciąży.
– Na pewno? I tak się wyda….
– Mam komisyjnie nasikać na test ciążowy? – zirytowałam się. – Najpierw chcecie, żebyśmy się pobrali, potem narzekacie na termin. Możemy to jeszcze odwołać… – użyłam niewielkiego szantażu.
Podziałało, odczepili się.
A my na szybko i jak najtaniej zorganizowaliśmy miejsce, w którym miała się odbyć ceremonia, catering zajmie się szampanem, obiadem i tortem, nam pozostało kupienie garnituru i sukni. Nie chciałam inwestować w coś na jeden raz, więc w sieciówce znalazłam jakąś białą, koronkową, długą kreację, która od biedy mogła udawać kieckę ślubną.
Niby wszystko było udawane, ale nerwy zjadały mnie tak, jakbym naprawdę brała ślub. Inscenizacja była pierwsza klasa, choć nasz znajomy odgrywał rolę urzędnika. Wszystko trwało kwadrans i potem mogliśmy się rozluźnić, bawić się, przyjmować gratulacje i opychać tortem. Nikt, ale to absolutnie nikt, nie połapał się, że cokolwiek w naszej ceremonii było fałszem.
Nawet świadkowie – moja siostra i kuzyn Marka – nie zwęszyli podstępu. Wszystko odbyło się jak trzeba. Matki płakały, wzajemnie ściskając się za ręce, przejęty ojciec prowadził mnie do Marka, wzruszone babcie robiły nam znaki krzyża na czołach, choć przecież to nie był ślub kościelny. To w ogóle nie był ślub, ale niech tam. Niech mają! Podczas pierwszego wspólnego tańca ja też się wzruszyłam. Jedno tu było czyste i szczere jak złoto: nasze uczucie i chęć bycia razem. A kiedy wszyscy krzyczeli: „Gorzko!”, z zapałem zrobiliśmy show.
Po imprezie towarzystwo się rozjechało, a my poszliśmy do łóżka, żeby odpocząć po całym dniu nerwów i zabawy.
Najpierw wzięliśmy ślub, potem się zaręczyliśmy
– Wyglądałaś przepięknie, kochanie… – wyszeptał Marek, gładząc mnie po policzku. – Kiedy szłaś w moją stronę, poczułem, że nie miałbym nic przeciwko, żeby to wszystko było naprawdę.
– Tak? Zawsze mówiliśmy, że nie potrzebujemy papierków, formalności…
– Mówiliśmy, bo tak myśleliśmy. Ale trochę zmieniła mi się perspektywa, odkąd noszę obrączkę na palcu. Nie chcę jej zdejmować, nie chcę, żeby była na niby. Podoba mi się bycie mężem. Może i tobie spodobałaby się rola żony? Mojej żony?
– Marek, czy ty właśnie… – z wrażenia aż nie mogłam dokończyć zdania.
– A jeśli tak, to co byś powiedziała? – wpatrywał się we mnie uważnie. – I wiesz, nie musielibyśmy mieć wyrzutów z powodu tych prezentów w kopertach…
– To jakieś szaleństwo! – zaczęłam się śmiać. Nie mogłam się powstrzymać. Z oczu popłynęły mi łzy, a ja chichotałam jak najęta. – Prze… prze… przepraszam… kochanie… To nie… To… – starałam się coś sensownego powiedzieć, ale nie mogłam się opanować. Aż w końcu, między napadami śmiechu, zdołałam wydusić, o co mi chodziło. – Znasz inną parę, która najpierw wzięła ślub, a potem się zaręczyła?
Marek zaczął się śmiać razem ze mną.
– Nie, bo nie ma drugiej takiej pary jak my.
Na drugi czy też właściwie pierwszy ślub nie zaprosiliśmy nikogo, kto był obecny na inscenizowanym weselu. Obawialiśmy się reakcji. Nie zrozumieliby. A skoro i tak się pobieraliśmy, co za różnica? Liczył się efekt. Tylko my i dwoje świadków, których zgarnęliśmy z ulicy, dosłownie, prosząc o to, by wzięli udział w naszej uroczystości. Ja w mojej ukochanej granatowej sukience, Marek w garniturze z tamtego ślubu. Wszystko znowu trwało maksymalnie kwadrans, ale tym razem było na serio.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że tego chcemy. Uśmiechaliśmy się i w ogóle nie denerwowaliśmy. Słowa znaliśmy, wypowiadaliśmy je dwa miesiące wcześniej, na próbie generalnej, jak odtąd nazywaliśmy lipny ślub. Potem pojechaliśmy w podróż poślubną, żeby wrócić i zarezerwować termin ślubu w pierwszym możliwym wolnym dniu.
– No i co, mężu? – spytałam Marka, gdy podjeżdżaliśmy pod dom moich rodziców, po raz pierwszy oficjalnie jako mąż i żona.
– Wszystko gra. Choć nie wiem, kto jest górą. Chcieliśmy ich oszukać, ale ostatecznie jesteśmy małżeństwem. No ale teraz będziemy mieć już święty spokój.
– Są dzieci! – zawołała na nasz widok mama. – Stęskniliśmy się za wami. Jak tam pierwsze tygodnie małżeństwa?
– Pracowite? – dopytała babcia. – Jak szybko zrobicie ze mnie prababkę? – znowu złożyła ręce jak do modlitwy.
Spojrzałam na Marka, przerażona. No nie! To się nigdy nie skończy! A tego już nie damy rady udawać…
Czytaj także:
„Święta to festiwal pytań o to, kiedy przestanę być starą panną. Tak jakby status na FB był najważniejszy”
„Związek z moją narzeczoną był jak beczka prochu. Rodzina pytała o datę ślubu, a my wiecznie się rozstawaliśmy i schodziliśmy”
„Rodzina suszy narzeczonemu głowę, że zwleka z naszym ślubem. Jest zakałą rodu, bo… nie ma kasy na wesele”