„Nie można oceniać po pozorach. Osiedlowy chuligan okazał mi więcej serca niż wszyscy sąsiedzi”

Osiedlowy chuligan okazał mi więcej serca niż wszyscy sąsiedzi fot. Adobe Stock, Andrey Cherlat
„– Mówię, k…, nie p… bo jak ci z… to nie wstaniesz! – krzyczał. Wzdrygnęłam się. Chociaż nigdy mnie nie zaczepiali, nie miałam pojęcia, co mogą zrobić po trzecim, piątym czy dziesiątym piwie. Tego ich lidera bałam się najbardziej”.
/ 20.05.2022 18:15
Osiedlowy chuligan okazał mi więcej serca niż wszyscy sąsiedzi fot. Adobe Stock, Andrey Cherlat

Od jakiegoś czasu osiedlem trzęsła banda młodych chuliganów, może nawet kryminalistów. Wszyscy sąsiedzi schodzili im z drogi. A najgorszy był ten ich przywódca...

Więcej nie będę osądzać ludzi po pozorach

Nawet bandzior może okazać się bohaterem. Przez całe życie mieszkałam w tej samej dzielnicy. Kiedyś było to osiedle dla robotników pobliskiej fabryki i ich rodzin. Moja mama w niej pracowała, tak jak większość rodziców moich kolegów i koleżanek. Wszyscy się znaliśmy. Ale kiedy fabrykę zamknięto, dawni sąsiedzi zaczęli się wyprowadzać. Wprowadzali się nowi, tacy, którzy wcale nie mieli ochoty się integrować, rzadko odpowiadali na „dzień dobry” i pozwalali, by ich dzieci całe dnie wałęsały się po podwórku.

Gdy dzieci podrosły, paliły papierosy pod klatkami, a czasem całą bandą wchodziły do sklepu, żeby kupić najtańsze piwo albo zwinąć parę batoników. To właśnie ci młodzi ludzie zaczęli rządzić dzielnicą, którą kiedyś nazywałam „moją”. Ostatnim bastionem przeszłości był spożywczak „U Lidki”, gdzie można było nie tylko zrobić zakupy, ale i pogawędzić z właścicielką.

– Dzień dobry! – zawołała pani Lidia na mój widok, kiedy przyszłam po chleb i maślankę. – Oj, skończył nam się razowy na miodzie, ale zostawiłam pani bochenek tego na zakwasie ze słonecznikiem. Podać krojony?

– Poproszę – przytaknęłam i jak zwykle zapytałam, jak idzie interes.

– Dzisiaj jest spokój – zajęła się krojeniem mojego bochenka – ale wczoraj to myślałam, że mi serce wyskoczy, tak się wystraszyłam! Bo wie pani, weszło mi tu sześciu, tych w kapturach, łby ogolone, tatuaże na rękach… Już myślałam, że kasę chcą obrobić i się zaczęłam modlić, żeby mnie chociaż krzywdy nie zrobili…

Wytrzeszczyłam oczy, dopytując co było dalej, ale okazało się, że nic złego się nie stało. Mężczyźni kupili papierosy, piwo i paczkowane kabanosy, zapłacili i wyszli.

– Ale strach był – podkreśliła pani Lidia. – Słyszała pani, jak się do tego nowego salonu fryzjerskiego włamali? Ledwo się kobita wprowadziła, już jej w nocy szybę w drzwiach wybili i sprzętu nakradli…

Pokręciłam głową ze zgrozą i po raz chyba tysięczny rzuciłam, że to już nie ta sama dzielnica, co kiedyś.

Czy taki człowiek jest zdolny do tego, by cokolwiek czuć?

Kiedy wracałam do domu, spotkałam oczywiście tę bandę. Znałam ich z widzenia, to było kilkunastu młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn, poubieranych w bluzy z kapturami i spodnie od dresu. Przypominali mi nieco stado jakichś drapieżnych zwierząt, bo zawsze jeden – najwyraźniej ich przywódca – siedział nieco wyżej, a to na oparciu ławki, a to na jakimś murku, a reszta otaczała go niczym świta.

Zazwyczaj byli niezmiernie zajęci paleniem papierosów, przeklinaniem na cały głos, rechotaniem albo rozbijaniem butelek po piwie. Kiedy ich widziałam, na wszelki wypadek przechodziłam na drugą stronę ulicy. Tym razem także dobiegł mnie tubalny rechot.

– Mówię, k…, nie p… bo jak ci z… to nie wstaniesz! – opowiadał jeden, a reszta z aprobatą kiwała łbami.

Wzdrygnęłam się. Chociaż nigdy mnie nie zaczepiali, nie miałam pojęcia, co mogą zrobić po trzecim, piątym czy dziesiątym piwie. Tego największego, który wyglądał na ich przywódcę widywałam też czasami samego. W myślach nazwałam go Mutant, bo przypominał mi zmodyfikowanego genetycznie żołnierza z filmu, który kiedyś oglądałam. Był wysoki, z ciałem wyrzeźbionym w lokalnej siłowni, głową zlewającą się z ramionami, bo tak mu się rozrosły mięśnie naramienne, że nawet nie można było wyróżnić szyi. Zawsze miał pochmurny wyraz twarzy, często snuł się bez celu między blokami, a to kopiąc jakąś puszkę, a to plując przez zęby. Jego bałam się najbardziej. Podejrzewałam, że to on zaplanował włamanie do salonu fryzjerskiego. Słyszałam też o kradzieżach radioodbiorników z aut i byłam pewna, że to on za tym stoi.

Tamtego ranka obudziłam się bardzo wcześnie, ledwie świtało. Nie mogłam usiedzieć w domu, więc wyszłam na spacer po uśpionym osiedlu. Przechodziłam właśnie obok bloku mojej dawnej nauczycielki, kiedy usłyszałam cienki, rozpaczliwy pisk.

– A to co?! – zatrzymałam się.

Popiskiwanie przybrało na sile. Wyraźnie słyszałam kilka głosików.

– Koty? Koty! – mruknęłam do siebie, rozglądając się bacznie.

Po kilku minutach zlokalizowałam źródło dźwięku. Piski dochodziły ze studzienki burzowej… Zrozumiałam, co się stało. W środku były małe kocięta, dorosły kot nie przecisnąłby się przez kratkę. Jak się tam dostały? Ktoś musiał je tam wrzucić! Przez moment z wściekłości nie mogłam złapać oddechu. Myślałam, co zrobiłabym temu, kto tak okrutnie potraktował malutkie zwierzęta. Od razu przyszła mi na myśl banda Mutanta. Ci wiecznie znudzeni młodzieńcy byliby zdolni do takiego okrucieństwa, choćby dla zabawy!

Ale nie miałam czasu na gniewne posapywanie.

Musiałam ratować kociaki

Najpierw zastanowiłam się, kogo poprosić o pomoc. Nikt mi nie przyszedł do głowy. Była piąta z minutami, żaden z sąsiadów nie wstawał o tej porze. Byłam zdana na siebie. Próbowałam podważyć pokrywę studzienki. Ledwo drgnęła. To był kawał żeliwa, nie miałam szans jej unieść. Kociaki miauczały z dołu, ja szarpałam się z pokrywą na górze, do tego zaczął padać deszcz.

– Boże, zaraz je tu zaleje… – wyszeptałam do siebie.

I wtedy sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Na końcu ulicy zobaczyłam znajomą, potężną sylwetkę. To Mutant wracał z imprezy, a może od dziewczyny. Jak zawsze pochmurny, jak zawsze z rękami wbitymi w kieszenie i z kapturem naciągniętym na twarz. Przeraziłam się, że jeśli dowie się o kociętach w studzience, będzie chciał je dręczyć, może wrzucać tam kamienie czy coś. Próbowałam więc odejść od włazu, ale było za późno.

– Coś pani tam wpadło? – zainteresował, mijając mnie.

– Nie, nic, ja tylko…

– A co to? Słyszy pani? To miauczenie? – zignorował mnie i kucnął przy kracie. – Cholera, to małe koty!

Przełknęłam ślinę. Było za późno, by ukrywać przed nim kocią rodzinę. Zostało mi tylko proszenie, żeby nie robił im krzywdy. Zaczęłam coś mówić, ale nie słuchał.

– Ku…, trzeba je wyjąć! – oznajmił. – Przecież deszcz pada, zaraz je zaleje. Pani trzyma, ja tam zejdę. Wetknął mi w ręce swoją kurtkę i telefon.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc tylko stałam tam i patrzyłam, jak Mutant swoimi łapami jak bochny chleba łapie za kratę i podnosi ją, jakby ważyła pół kilo.

– Dobra, złażę na dół – rzucił. – K…, ale tu śmierdzi!

Chwilę później opuścił się na ramionach do wnętrza studzienki. A kiedy się ponownie wychylił, w obu dłoniach trzymał małe, mokre kulki.

– Pani je weźmie, tam są jeszcze trzy! – polecił mi.

Odebrałam od niego kociaki. Faktycznie, były jeszcze trzy. Razem pięć może trzytygodniowych kociąt. Maleństwa. Brudne, mokre, przerażone, ale żywe. Dzięki Mutantowi. Temu, którego podejrzewałam, że je tam wrzucił…

– Uratował je pan… – powiedziałam, wciąż nie dowierzając w to, czego byłam świadkiem. – Rany boskie, pan ma kompletnie mokre buty. I spodnie… och!

Mruknął coś i machnął ręką.

– Jakiś zwyrol je tam wrzucił – sapnął z wściekłością. – K… w tej dzielnicy wszystko się psuje! Jakieś męty przychodzą i napadają na naszą fryzjerkę, ktoś obrabia nasze samochody i jeszcze ktoś tu, k…, robi krzywdę zwierzętom! Ale ja się dowiem, kto to i im z moimi chłopakami zrobię z dupy… O, przepraszam! – zreflektował się nagle, patrząc mi w twarz.

Wtedy zauważyłam, że ma zielone oczy. Kocie.

– Dobra, zrobimy tak – rzucił, mocując klapę z powrotem. – Pani weźmie te maluchy, bo trzeba się nimi zająć. Do weterynarza może je trzeba zanieść, no nie? Ale niech pani nikomu nie mówi, że to ja je wyciągnąłem. Nikomu, dobra? Znalazła je pani pod śmietnikiem i cześć. Tak pani mówi.

– Ale… – chciałam zaprotestować, bo to, co zrobił, było bohaterskie.

– Mówię: nikomu! – spojrzał na mnie groźnie, ale jakoś nie umiałam się już go bać. – Ja tu muszę mieć szacun na dzielni. Nikt nie może wiedzieć, że po jakieś sierściuchy do szamba właziłem!

Zrozumiałam, w czym rzecz i obiecałam, że to zostanie między nami.

Nigdy nikomu nie zdradziłam naszego wspólnego sekretu

Kociaki zabrałam do weterynarza. Miały po pięć tygodni, tylko były bardzo wycieńczone. Po nakarmieniu, odrobaczeniu i kąpieli zmieniły się w prześliczne, puszyste kulki, którym zaczęłam szukać nowych domów. Szybko znalazłam czterech kocich właścicieli. Ostatniego kociaka zostawiłam sobie.

O czynie Mutanta nikt na osiedlu nie wie, dochowałam dyskrecji. Często widuję go, jak siedzi ze swoimi koleżkami i o czymś intensywnie dyskutują. Może o tym, jak pozbyć się obcych chuliganów z „ich” dzielnicy. Nie mówi mi „dzień dobry”, ale raz, kiedy nikt nie widział, podszedł do mnie przy śmietniku.

– Te kociaki… – zagadał. – Zdrowe były? Wszystkie przeżyły?

– Tak – zapewniłam go. – Mają już nowe domy. Jeden został u mnie.

– O! – chyba się zdziwił. – I co? Jak go pani nazwała?

– Mutek – odpowiedziałam, z trudem kryjąc uśmiech.

Oczywiście nie zrozumiał, co mnie śmieszy. Po prostu kiwnął głową, wbił ręce w kieszenie i odszedł nonszalanckim krokiem przywódcy osiedlowego gangu. A ja wróciłam do Mutka, pogładziłam jego mięciutkie futerko.

– Wiedziałeś, że pozory mylą? – zapytałam kocura o zielonych oczach.

Oczywiście nie odpowiedział, ale głośno zamruczał. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA