Niby nic takiego, ot, kawałek drewna na czterech nogach. Ale ja wierzę w magiczną moc tego mebla. Czy raczej w magię wspólnych posiłków. Moja matka często mi powtarzała: „Pamiętaj, Alu, w rodzinie najważniejszy jest stół i wspólny obiad. Jak tego nie ma, rodzina prędzej czy później się rozpadnie”… Wiedziałam, że coś w tym jest, ale jak w dzisiejszych czasach wspólnie usiąść do obiadu, kiedy każdy pędzi w swoją stronę i ma milion ważnych spraw?
Jak zgrać pięcioosobową rodzinę?
Jak ogarnąć to tak, by codziennie celebrowała posiłek z trzech dań? Póki dzieci były małe, rodzinne obiady były normą. Potem stawało się to coraz trudniejsze. Starsza córka, Ania, przeszła na wegetarianizm, i kiedy tylko na stole pojawiały się kotlety, demonstracyjnie od niego wstawała. Mój mąż zmienił pracę i zaczął częściej wyjeżdżać w delegacje. Syn nie dostał się po maturze na wymarzoną medycynę, więc pojechał do Anglii, gdzie pracuje na budowie. Druga córka załatwiła sobie pracę opiekunki we Włoszech. Przy stole w kuchni siedziałam sama. I czułam, że wszystko się rozpada.
– A co ty byś chciała? – dziwiła się moja przyjaciółka. – Życie ma swoje prawa. Oni dorastają, chcą działać na własną rękę. Ciesz się, że nie siedzą ci na głowie, że każdy czegoś próbuje. Syn Gośki ma 31 lat i ona wciąż gotuje mu obiadki! Do czego to podobne?!
To prawda. Cieszyłam się, że moje dzieci mają odwagę i próbują się z życiem, zarazem żal mi było tamtych wspólnych chwil, tamtego rwetesu, a nawet ciasnoty przy stole.
– Jeszcze wrócą – pocieszała mnie Lidka. – Jak będą miały swoje dzieci. Docenią życie rodzinne.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie wuj Henryk, brat matki. Okazało się, że w spadku po ciotce Felicji dostałam wielki, dębowy stół. Piękny, secesyjny na wygiętych nogach. Ale zniszczony, nadgryziony przez korniki. Przeleżał w garażu, przywalony żelastwem…
– Wiesz, że dostałam stół po ciotce Feli? – zagadnęłam Jacka, gdy wrócił po południu z delegacji i siadł do obiadu. – Ten wielki. Dębowy.
– Umh… – mruknął mąż, wziął trochę zupy na łyżkę, siorbnął.
– Nie słyszysz co mówię?
– No, że stół dostałaś – spojrzał na mnie nieuważnie, jakbym sama była meblem. – No i co takiego?
– Nic – westchnęłam. – Tylko… Zawsze chcieliśmy mieć taki stół. Może by rozwalić tę ścianę – wskazałam na wyłom z szafką, który blokował część ciasnej kuchni. – I postawić go tutaj. Może gdybyśmy zrobili tak wcześniej, nasza rodzina byłaby wciąż razem… – dodałam ciszej.
– Przecież jesteśmy wciąż razem.
– Ale dzieci. Wyjechały.
– A co? Mamy je tak trzymać, aż się zestarzeją? – Jacek jakby powtórzył za Lidką. – Kiedyś wrócą. Świat nie jest taki różowy jak myślą.
Jacek wstawił z rozmachem talerz do zmywarki. Sięgnął po laptopa. Westchnęłam.
Muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie
Dzień później pojechałam do wuja Henryka. Stół, choć zniszczony, był piękny. Autentyczny, ze swoją historią. Z duszą.
– Ty się jeszcze zastanów – Henryk pyknął z fajki; palił ją, odkąd pamiętam. – Renowacja będzie kosztowała majątek. Czy to się w ogóle opłaca?
Zadzwoniłam do kilku punktów. Nigdzie nie chcieli przedstawić konkretnej ceny, póki nie zobaczą mebla. Ale widełki cenowe, które mi podali przyprawiły o palpitacje serca.
– Szkoda – westchnęłam, gdy opowiadałam Lidce o perypetiach ze stołem. – Chyba go kto inny weźmie.
Chwilę mieszała herbatę.
– Nie widzisz, że on cię odnalazł? – wypaliła w końcu.
– Kto? – zrobiłam wielkie oczy.
– No jak kto? Stół! – prychnęła. – Szukał cię i znalazł. A ty się poddajesz i oddajesz go obcym. Żeby oni jedli przy nim rosół.
Zatkało mnie. I nagle pojęłam, że to moje zadanie, by doprowadzić stół do stanu świetności. W księgarni kupiłam książkę o renowacji mebli. Przeczytałam ją w dwa wieczory! Nie przypuszczałam, że to takie wciągające. Sporo było też na ten temat w internecie. W markecie kupiłam podstawowe narzędzia.
– Możesz się tym zajmować u mnie w garażu – zaproponowała mi nieoczekiwanie Lidka. – Przesunęłam już w jeden kąt wszystkie graty.
Ucałowałam ją z wdzięczności!
Jackowi niczego nie powiedziałam. On zresztą natychmiast zapomniał o stole, w ogóle o niego nie pytał. Mąż Lidki zamontował mi lepsze światło, bo okienko w garażu było symboliczne, a ja zakasałam rękawy i zabrałam się do roboty. Praca była ciężka, ale przyjemna. Dobrze było patrzeć, jak drewno staje się świeże, dziurki po kornikach znikają. Trzy tygodnie później stół był gotowy. Pociągnięty orzechową bejcą, wyglądał doskonale. W tajemnicy przed Jackiem zamówiłam faceta od remontów. Miał zburzyć wyłom ścienny i pomalować tę część kuchni na kolor kawy z mlekiem. Wybrałam dwa dni, gdy Jacek znów był w delegacji. Tymczasem mój mąż w końcu zauważył, że jestem jakaś inna.
– A ty co? – popatrzył na mnie podejrzliwie, gdy szykowałam sobie rano kawę ze śpiewem na ustach. – Co ci tak wesoło? Kochanka masz?
– A mam – zaśmiałam się przekornie. – I może go w czwartek poznasz.
Stanął jak wryty.
– Co ty wygadujesz? Kogo poznam?
O, jaki zdziwiony! Jakbym się już nikomu nie mogła spodobać!
– Może… – popijałam kawę i zerkałam na niego rozbawiona. – Może…
Jacek nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Daj spokój! – machnęłam ręką, bo przyszło mi do głowy, że jeszcze nie pojedzie w delegację, i cały mój misternie ułożony plan legnie w gruzach. – Tylko żartowałam, głupolu.
We wtorek o świcie, ledwo Jacek pognał na pociąg, zjawił się pan Miecio.
– To co? – zawołał. – Jadziem z tym koksem, pani Alinko?
Jednego dnia zburzył i uprzątnął. Potem położył grunt i przytarł. Mimo folii na meblach, wszędzie było pełno kurzu.
Dobrze, że wzięłam dwa dni wolnego
Nazajutrz ściany były w kolorze kawy z mlekiem. Idealnie! Wieczorem Lidka z Jankiem przywieźli swoim kangoo mój piękny stół. Zmieścił się. Dookoła ustawiłam tapicerowane krzesła, które wcześniej nieco wyczyściłam. Na środku stanął wazon pełen astrów. Zrobiło się pięknie. Miałam jadalnię!
– Boże, jak inaczej – zachwycała się Lidka. – Gratuluję, kochana! Miałaś świetny pomysł!
– Tobie się podoba. Ale czy im też? – nagle ogarnęły mnie wątpliwości.
– Na pewno – odparła zdecydowanie. – Musieliby być ślepi!
Największą nagrodą była mina Jacka. Stał na progu kuchni i gapił się na jadalniany kącik. Przez kilka minut się nie odzywał. Jakby zapadł w stupor.
– Jak to? – wydukał w końcu. – Więc zrobiłaś to? Jednak? Sama?
– Tak – mało nie pękłam z dumy. – Zrobiłam. Nareszcie mamy rodzinny stół. Taki, jak zawsze chciałam.
– We dwójkę będziemy przy nim siedzieć – Jacek uśmiechnął się z lekkim przekąsem; pewnie był na siebie zły, że to nie on tego dokonał.
Ale czary rodzinnego stołu zaczęły działać. Nazajutrz zadzwonił telefon.
– Mamo? – w słuchawce usłyszałam głos Tomka. – Wracam. Kumpel załatwił mi robotę w agencji reklamowej. No i muszę się uczyć. Nie odpuszczę tej medycyny, wiesz?
– Wiem, synku – zaśmiałam się. – Zawsze w ciebie wierzyłam.
Dwa miesiące później z Włoch wróciła Karina. Z włoskim chłopakiem zamierzała otworzyć małą pizzerię.
– To był świetny pomysł, mamo! – rzuciła Ania, gdy zbierała talerze po pierwszym od lat, wspólnym obiedzie. – Ten stół.
Uśmiechnęłam się i pogłaskałam blat.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”