Zboże falowało w pełnym słońcu. Nad całym polem unosił się nieziemski zapach: lata, wakacji, szczęścia. Wiatr rozwiewał mi włosy, słyszałem głosy ptaków i szum liści wielkiego drzewa – jedynego w zasięgu wzroku, bardzo starego i rozłożystego. Chłonąłem wzrokiem ten obraz, wdychałem zapachy, żeby jak najwięcej zapamiętać. Wiedziałem, że nie potrwa to długo. Że lada moment się obudzę i cała ta wizja zniknie, tak samo jak wiele razy wcześniej. Zboże zaszeleściło gwałtowniej, coś się zmieniło i wtedy ją zobaczyłem. Dziewczyna wędrowała przez pole. Szła przed siebie, gładząc dłońmi kłosy. Długi warkocz w kolorze zboża kołysał się na jej plecach.
Piękny to był obrazek
Chciałbym zostać tam dłużej, zobaczyć, co wydarzy się później, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Obserwowałem tę scenę już tyle razy, że nie miałem wątpliwości, co będzie dalej: chmura zakryje słońce, zerwie się gwałtowny wiatr, dziewczyna krzyknie, a ja… Obudziłem się. Dokładnie – i jak zawsze – w tym samym momencie, który tak dobrze przewidziałem. Nadal czułem na skórze dotyk słońca i słyszałem ten ostrzegawczy krzyk. Nie miałem jednak pojęcia, co to wszystko znaczy, i dlaczego wciąż śni mi się ten sam sen. W nieregularnych odstępach, raz częściej, raz rzadziej, czasem przez kilka lat – wcale. A jednak zawsze do mnie wracał i na nowo mieszał mi w głowie.
– Może to wspomnienie z dzieciństwa? – zgadywała Maja, moja koleżanka. – Może spędzałeś kiedyś wakacje na wsi i…
– Nie mam rodziny na wsi – powiedziałem. – W ogóle nie mam żadnej rodziny.
– No tak – zasmuciła się.
Byłem sierotą, w dodatku bez szczęśliwego zakończenia. Nie trafiła się żadna rodzina chętna mnie adoptować, musiałem sobie radzić sam. Najgorsze było jednak to, że nie znałem swoich rodziców, nie miałem na ich temat żadnej informacji. Zostało mi po nich tylko imię, nazwisko i skrócony odpis aktu urodzenia. No i notatka, że „rodzice nie żyją, innych krewnych nie posiada”. Nic więcej, zero szczegółów. Bywało ciężko. Zwłaszcza po kolejnym z tych enigmatycznych snów.
– To musi coś znaczyć – upierała się Maja wbrew zdrowemu rozsądkowi.
– To tylko głupi sen, nic więcej – wzruszyłem obojętnie ramionami.
Bo ja nie wierzyłem w magiczną moc snów i tym podobne brednie. Pewnie mózg płatał mi figle albo ewentualnie był to objaw jakiejś choroby. Na jawie na pewno nigdy nie byłem na wsi, nie spacerowałem po żadnym polu ani nie widziałem takiego drzewa. Gdyby było inaczej, na pewno bym to pamiętał. Czasami wprost żałowałem, że to wytwór wyłącznie mojej wyobraźni. Koleżanka uśmiechnęła się do mnie i poklepała pocieszająco po ramieniu.
– Nie martw się, na pewno kiedyś rozwiążesz tę zagadkę.
Wiedziałem, co miała na myśli
Majka na pewno chciałaby, aby kobieta z warkoczem okazała się moją mamą… Wydawało jej się, że dzięki temu odzyskałbym część siebie. Jakieś wspomnienie, okruch przeszłości, tożsamość. Jednak życie to nie bajka, tutaj takie pobożne życzenia się nie spełniają. Przecież ich szukałem, pytałem… Już gdy byłem małym chłopcem, zadręczałem na ten temat wychowawczynie w sierocińcu. Nic. Podobno jakiekolwiek zapisy mogłyby ewentualnie istnieć w pierwszym ośrodku, na którego próg mnie podrzucono, ale został zlikwidowany dawno temu, a papiery zaginęły. Jakiś czas później Majka namówiła mnie na wyjazd w plener. Zajmowała się amatorsko fotografią, ale liczyła w przyszłości na płatne zlecenia, dlatego chciała się w tym rozwijać.
– Słyszałam o takim pałacu, nieco zrujnowanym, jednak wciąż pięknym – kusiła mnie umiejętnie.
Z wykształcenia byłem przecież historykiem, zawsze łasym na takie kąski.
– Jasne, jedziemy!
Nie musiała mnie namawiać, oboje uwielbialiśmy wszelkie wycieczki. Tak zaprzyjaźniliśmy się jeszcze podczas studiów, ciągle kombinowaliśmy, gdzie by tu pojechać przy jak najmniejszym nakładzie finansowym, bo oboje byliśmy zrujnowani. Ja utrzymywałem się całkiem sam, próbując rozpaczliwie łączyć dzienne studia (niby darmowe, ale wiadomo, jak to jest) z dorywczą pracą, a Majka… też pochodziła z biednej rodziny, która w dodatku uznawała jej studia za fanaberię dla bogaczy. I tak przyklejaliśmy się do różnych klubów studenckich, projektów badawczych, pielgrzymek. Gdzie tylko się dało. Na szczęście te biedne czasy dawno minęły i teraz mogliśmy po prostu zrzucić się na paliwo, wsiąść do mojego samochodu i pojechać w stronę horyzontu. A tym razem podróż trwała długo, bo upatrzony przez Majkę pałacyk znajdował się kawał drogi od Wrocławia.
Nie przeszkadzało nam to
Majka włączyła muzykę na telefonie i radośnie wyliśmy do naszych ulubionych piosenek. Musieliśmy już zbliżać się do celu, bo teren zabudowany gwałtownie się skończył. Pobocze porastały dziko rozsiane drzewa i krzewy, cywilizacja się skończyła, moja cierpliwość powoli też, gdy auto raz za razem podskakiwało na kolejnych dziurach.
– Zaraz nam coś odpadnie – pożaliłem się.
– Spokojnie, to już niedaleko – Majka wgapiała się w telefon, szukała czegoś na mapie. – Za tym zakrętem… Jak skręcimy, powinniśmy już coś widzieć. Ale ostrzegałam cię, że tak będzie. Kiedyś to była piękna posiadłość, jednak teraz jest kompletnie zrujnowana.
W bliskiej odległości widziałem już zakręt. Dotąd jechaliśmy drogą ukrytą pod baldachimem drzew dawnej parkowej alei (jak się domyślałem), w przyjemnym cieniu i o ograniczonej widoczności. Jednak gdy skręciliśmy, jasne sierpniowe słońce uderzyło prosto w nasze szyby. Oślepiło mnie kompletnie, aż musiałem sięgnąć po okulary. A potem, gdy spojrzałem przed siebie… Kierownica omal nie wyślizgnęła mi się z rąk. Za zakrętem rozciągało się wielkie pole, które przecinała tylko cieniutka niteczka drogi. Nowej drogi, której wcześniej z pewnością tam nie było, bo… Bo nie widziałem jej w swoim śnie, a na pewno bym ją zapamiętał. Tak jak pamiętałem wszystko inne: jasne, oślepiające słońce, falujące łany zbóż i dominujące nad całym krajobrazem wielkie drzewo. Teraz już przełamane na pół, jakby walnął w nie piorun, ale nadal silne i na swoim miejscu.
– Adam? – zaniepokoiła się Majka. – Co się stało?
Zahamowałem. Nie obchodziło mnie, że tarasuję drogę. Wyskoczyłem z auta i stanąłem na skraju pola. Wdychałem zapach, słuchałem szumu falujących kłosów, chłonąłem ten obrazek wszystkimi zmysłami. Po raz pierwszy to nie był sen, tylko jawa. Miejsce z mojego snu istniało naprawdę.
– O Boże – szepnęła moja koleżanka, która domyśliła się, co się dzieje. – Czy to… Czy to naprawdę…?
– Tak. Tak to powinno wyglądać.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, zbyt oszołomieni, żeby skomentować to niezwykłe zdarzenie. W końcu Majka dotknęła mojego ramienia.
– Musimy jechać – powiedziała. – Umówiłam się z kustoszką z gminy, która opiekuje się pałacem. Ona może coś wiedzieć.
Skinąłem głową.
Wsiedliśmy i pojechaliśmy dalej
Przez cały czas myślałem o tym, co się wydarzyło… i co to może oznaczać? A kobieta, o której wspominała Majka… Nawet jeśli coś wiedziała, to jak miałem ją o to zapytać? Powiedzieć wprost, że od wielu lat śnią mi się te pola? Tylko co w związku z tym? Przecież uzna mnie za wariata! Na szczęście moje zadanie okazało się prostsze, niż myślałem. A to wszystko dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Imponujący przedwojenny pałac rzeczywiście był zrujnowany, ale dobrze zaopiekowany.
– Mają państwo szczęście – przywitała nas miła kobieta w średnim wieku, lokalna historyczka i działaczka. – Nasz pałac akurat w końcu zdobył sobie zainteresowanie władz, na które od dawna zasługiwał. W związku z tym otrzymaliśmy dofinansowanie. Wkrótce zaczniemy prace renowacyjne, a na razie przygotowaliśmy skromną wystawę pamiątek w głównej sali.
Zobaczyłem typowe gablotki ze starymi dokumentami oraz przedmiotami codziennego użytku, które udało się uzbierać w okolicy. To mnie jednak wyjątkowo nie zainteresowało, bo moją uwagę przyciągnęły zdjęcia. Szczególnie jedno – młoda dziewczyna z długim warkoczem na plecach stała pośród morza kłosów. Czarno-białych, bo fotografia była bardzo stara, nadszarpnięta zębem czasu. Podszedłem do niej jak zahipnotyzowany.
– Piękna, prawda? – cieszyła się kustoszka. – Możliwe, że to jedna z pierwszych fotografii wykonanych na terenie pałacu. To młody panicz, syn ówczesnego właściciela tych ziem, wrócił z zagranicznych wojaży z tak niezwykłym sprzętem. Namiętnie fotografował okoliczne kobiety i, jak głosi plotka, nie tylko je portretował…
– Co ma pani na myśli? – zapytała Majka, ja nie miałem siły się odezwać.
Rozejrzałem się. Kobieta z warkoczem nie była jedyna. Zauważyłem wokół mnóstwo zdjęć młodych dziewcząt w starodawnych strojach. Uśmiechniętych, uroczo zakłopotanych, o błyszczących oczach.
– Ekhm – odchrząknęła znacząco nasza przewodniczka. – Panicz nie cieszył się dobrą opinią. Młody, przystojny zawracał dziewczynom w głowach. Korzystał, a później porzucał. Historia stara jak świat, niestety… Muszę przyznać, że interesuję się nią z osobistych powodów – dodała po chwili.
Podeszła bliżej i wskazała jedną z fotografii. Rumianą pannę zakrywającą się skrajem chusty.
– To moja prababcia, a panicz… Również mógł być moim przodkiem – zaśmiała się z zakłopotaniem. – Czytałam wszelkie dokumenty, pamiętniki i zapiski z tamtych czasów, jakie tylko wpadły mi w ręce.
– A… a ta kobieta? – Majka znowu była moim głosem.
Zapytała o dziewczynę z warkoczem
– Bożenka. Jej historia też jest ciekawa – pokiwała głową kustoszka. – To właśnie ona przeklęła panicza i całą jego rodzinę.
– Słucham? – wyjąkałem.
Kobieta spojrzała na mnie dziwnie.
– Tak twierdziła moja prababcia. A także, że owa klątwa okazała się wyjątkowo skuteczna – stwierdziła. – Cała rodzina panicza zginęła już na samym początku wojny, podczas próby ucieczki za granicę. Niestety, to samo przekleństwo uderzyło w nią rykoszetem.
– Co to znaczy?
– Przeklęła całą rodzinę, tak? Jednak prawdopodobnie wtedy jeszcze nie wiedziała, że jest w ciąży. Jeżeli więc wierzy się w takie rzeczy…
– Klątwa przeszła na dzieci kochliwego paniczyka – odgadła bez trudu Majka, która interesowała się takimi rzeczami.
– Na synów – zaznaczyła. – Przyznaję, że mnie to zaciekawiło, więc starałam się prześledzić dalsze losy Bożenki. Na tyle, na ile było to możliwe. Wszyscy jej potomkowie umierali młodo, chorowali lub ulegali wypadkom. Często osieracali dzieci. Udało mi się nawet wytropić ostatniego potomka, trafił do sierocińca niedaleko stąd w latach osiemdziesiątych. Niestety, tam ślad się urwał. Placówkę zlikwidowano, dokumenty zaginęły. Zachowałam jednak kopię wszystkiego, co udało mi się znaleźć. Jeśli macie ochotę je przejrzeć…
Majka potwierdziła, ja nadal nie byłem w stanie się odezwać. Komórka kustoszki zadzwoniła, więc przeprosiła nas i odeszła na bok.
Majka ścisnęła mnie za rękę
– Czy to możliwe? – westchnąłem.
– Dziwniejsze rzeczy się zdarzały – rzuciła pocieszająco. – Na pewno warto się tym zainteresować, a nuż…
– A nuż – zgodziłem się z nią.
Wiedziałem, że to nie koniec. Że może to moja pierwsza wizyta w tym pałacu, ale na pewno nie ostatnia. Musiałem to zbadać, musiałem wiedzieć, czy naprawdę w końcu udało mi się znaleźć jakiś ślad mojej rodziny, odzyskać korzenie. Podniosłem wzrok i spojrzałem na portret Bożenki. Żałowałem, że nie widać jej twarzy, że jest tylko ten jej piękny warkocz. Czy naprawdę była moją babcią… prababcią? To nie może być przypadek, że trafiłem akurat na to pole, do tego pałacu. Na pewno tego tak nie zostawię. Poruszę niebo i ziemię, żeby się wszystkiego dowiedzieć.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”