„Nie mam dla kogo żyć, bo mąż umarł, a córka jest dorosła. To smutne, ale nigdy nie żyłam dla siebie”

kobieta która została sama w życiu fot. Adobe Stock
„Mój mąż umarł lata temu, a córka dorosła, wyprowadziła się za granicę i zaczęła żyć własnym życiem. Zostałam sama i okazało się, że nagle nie mam już dla kogo żyć – bo dla siebie samej nie żyłam nigdy. Trudność sprawiały mi nawet najprostsze czynności. I odmieniła to ta mała, cicha istotka…”.
/ 04.04.2024 15:20
kobieta która została sama w życiu fot. Adobe Stock

Po wyjeździe Kasi na studia poczułam się bardzo samotna. Zdałam sobie sprawę, że całe życie poświęciłam córce, a teraz, kiedy dorosła, nie mam dla siebie nic. Mąż zmarł, gdy Kasia była jeszcze w podstawówce. Od tego czasu byłyśmy tylko we dwie. Nie szukałam nowego męża ani nawet partnera.

Owszem, przewijali się przez moje życie różni mężczyźni, ale jakoś żaden nie wydawał mi się odpowiedni – przede wszystkim na ojca dla mojej córki. Kochałam Kasię jak nikogo na świecie, była taka podobna do Konrada...

Kiedy była już w liceum, zaczęła czasem wspominać, że powinnam sobie kogoś poszukać.

– Jeszcze jesteś młoda, mamuś – szeptała, przytulając się do mnie. – Powinnaś sobie ułożyć życie. Bo co będzie, jak dorosnę? Zawsze będę cię kochała oczywiście, ale nie wiadomo, jak się poukłada.

Z perspektywy czasu widzę, że była bardziej przewidująca ode mnie.

– Daj spokój, córcia, przecież dobrze nam tak, jak jest – machnęłam ręką.

– Bardzo dobrze – zgadzała się Kasia i dodawała: – Ale dziś. A za dziesięć lat?

Nie sądziłam, że kiedykolwiek zostanę sama

Chyba już wtedy, kiedy próbowała prowadzić ze mną te rozmowy, miała swoje dalekosiężne plany, ale nie wiedziała, jak mi o nich powiedzieć. Dopiero na pół roku przed maturą w końcu zdobyła się na odwagę.

– Mamuś – zaczęła cichutko, jak to miała w zwyczaju – chciałabym ci coś powiedzieć.

– Słucham – nie podniosłam oczu znad sporządzanego właśnie bilansu.

Sądziłam, że Kasia poprosi mnie o pieniądze na kino, albo może upatrzyła sobie jakąś nową bluzkę. Zastanowiło mnie jednak milczenie Kasi, więc podniosłam w końcu wzrok. Stała nade mną i przyglądała mi się niespokojnie.

– Stało się coś, kochanie? – zapytałam.

– Mogłabyś to odłożyć na trochę? – poprosiła. – Chciałabym porozmawiać.

– W takim razie – odsunęłam papiery i wstałam – chodź, zrobimy sobie kawę.

Pół godziny później siedziałam przy kuchennym stole nad zimną, niedopitą kawą i wpatrywałam się w Kasię nie wiedząc, co powiedzieć. Oto dowiedziałam się właśnie, że moja córka chce wyjechać na studia do Warszawy, na Akademię Sztuk Pięknych. Dlaczego nigdy nie przyszło mi to do głowy? Zawsze myślałam, że będzie studiowała w Lublinie, przecież mamy tu tyle uczelni... Niby powinnam się cieszyć, że moje dziecko, naprawdę uzdolnione dziecko, ma większe ambicje, że chciałoby studiować w stolicy, ale...

– Tam są większe perspektywy – tłumaczyła Kasia. – Mogłabym nawet pojechać na stypendium za granicę. Do Paryża, mamuś. Bardzo bym chciała. Obiecuję, że będę często przyjeżdżać, zgódź się, przecież Warszawa nie jest daleko.

„Warszawa nie, ale Paryż?” – przebiegło mi przez głowę, jednak nie mogłam podcinać skrzydeł mojej Kasi, niech leci najwyżej jak się da.

– Jasne, córcia – powiedziałam. – Bardzo się cieszę, że masz takie ambicje. Będę trzymała kciuki, aby ci się udało i pomogę ci, ile tylko będę mogła.

– I nie będziesz miała do mnie żalu, że wyjadę? – cichutko spytała moja córka.
Przytuliłam ją mocno.

– Nie będę miała, córcia. Będę się cieszyła twoim szczęściem, naprawdę.

Pięć miesięcy później Kasia zdała maturę i bez problemu dostała się na Akademię. Zasługiwała na to, jej grafiki były zachwycające, przynajmniej w mojej ocenie. Kiedy tylko mogła, starała się przyjeżdżać do domu, choćby na weekend, ale pracowała bardzo ciężko i miała niewiele wolnego czasu. Bardzo zależało jej na tym, aby otrzymać wymarzone stypendium. W końcu na trzecim roku udało się.

– Przyjedziesz do mnie, mamuś, w lecie, obiecaj – mówiła podekscytowana. – Weźmiesz urlop i przyjedziesz, prawda?

– Przyjadę, córciu – obiecywałam ze łzami w oczach.

Obie zresztą płakałyśmy na lotnisku.

– Paryż to też nie jest koniec świata – powtarzałyśmy sobie nawzajem.

Cały lipiec spędziłam u Kasi w Paryżu. Spacerowałyśmy po uliczkach Montmartru, godzinami przesiadywałyśmy w kafejkach, ale najwspanialsze było to, że byłyśmy razem. Jednak czułam, że moja córka do Polski na stałe nie wróci, ona była już stamtąd. A kiedy przedstawiła mi Pierre’a, kiedy zobaczyłam, jak na siebie patrzą, byłam już pewna, że Kasia zostanie w Paryżu. „No cóż – tłumaczyłam sobie – przecież zawsze chciałam, aby moje dziecko było szczęśliwe”.

Powrót do domu był jednak bardzo smutny, bardziej, niż się spodziewałam. Zrozumiałam, że Kasia ma swoje własne życie i już mnie nie potrzebuje, a przynajmniej nie tak jak dawniej. Próbowałam uciec w pracę, poświęcałam jej bardzo dużo czasu, wzięłam nawet dodatkowy bilans do zrobienia, ale trudno mi było się skupić.

Zauważyłam, że nawet proste księgowania zajmują mi coraz więcej czasu i stają się jakby coraz trudniejsze. Widziałam, że koleżanki z pracy przyglądają mi się dziwnie i podejrzliwie. Byłam zaprzyjaźniona tylko z jedną, Justyną, właściwie zaprzyjaźniona to nawet za duże słowo, lepiej byłoby powiedzieć zakolegowana, czy coś w tym stylu.

I właśnie ta Justyna któregoś dnia odwiedziła mnie w domu. Nie kryłam zdziwienia.

Marysiu, czy ty masz może jakieś kłopoty? – zapytała wprost, kiedy usiadłyśmy przy kawie.

– Nie, skąd ci to przyszło do głowy?

– Nie gniewaj się na mnie, kochana, ale nie wyglądasz ostatnio najlepiej.

– A dziękuję ci bardzo – udałam ironię.

– Przepraszam, nie chciałam cię urazić, po prostu martwimy się o ciebie.

– Niby kto?

– No, dziewczyny w biurze.

Patrzyłam na nią zdziwiona. Martwią się? O mnie? Niby z jakiej racji? Nigdy nie byłam dla nich dobrą koleżanką, raczej surową przełożoną.

Kasia wyjechała – powiedziałam niespodziewanie dla samej siebie.

– Twoja córka?

– Tak.

– Dokąd wyjechała? Zresztą, jak wyjechała, to i wróci.

– Sama nie wiem – wzruszyłam ramionami i nie zastanawiając się ani chwili, opowiedziałam Justynie, że Kasia studiuje w Paryżu, odnosi sukcesy, ma wspaniałego chłopaka, a ja czuję, że już nie jestem nikomu potrzebna, że nie mam po co żyć.

– Głupia jesteś – podsumowała mnie koleżanka. – Zacznij żyć dla siebie.

Pewnie miała rację, ale ja chyba nawet nie wiedziałabym, jak to zrobić. Odkąd pamiętam, żyłam dla Kasi.

– Nie umiem.

– Nie umiesz? – Justyna wstała z krzesła. – To chodź, coś ci pokażę. Włóż płaszcz i buty, pójdziemy tam od razu.

– Dokąd? – przestraszyłam się. – Nie mam sił, nie chce mi się i boli mnie głowa.

– Przewietrzysz się, to przestanie cię boleć. No już, przebieraj się i idziemy.

Naprawdę nie miałam ochoty, ale nie wiedziałam, jak pozbyć się Justyny. Nawet nie chciała mi powiedzieć, dokąd mnie zabiera. Poszłam z nią, nie ukrywając niezadowolenia. Po drodze wstąpiłyśmy do supermarketu. Justyna kupiła owoce i trochę słodyczy.

– Justyna, dokąd idziemy?

– Zobaczysz – zbywała mnie.

Zaprowadziła mnie do domu dziecka

Okazało się, że Justyna od dawna tam chodzi, sprawia maluchom drobne prezenty, bawi się z nimi. Sama nie może mieć dzieci i oboje z mężem szykują się do adopcji.

– Mamy dostać takich fajnych chłopaczków, bliźniaków. Już nawet parę razy byli u nas na święta – powiedziała.

– Nie miałam pojęcia... Czemu nigdy nic nie powiedziałaś? – zapytałam, kiedy wracałyśmy do domu.

Justyna roześmiała się.

– Wszyscy wiedzą – oznajmiła wprost, a widząc moją zdziwioną minę, dodała: – No, może nie wszyscy, większość. Ty nigdy nie włączałaś się do naszych rozmów.

Westchnęłam. Miała dziewczyna rację. Zawsze wydawało mi się, że to zwykłe plotki, i szkoda mi było na nie czasu. Przez kilka następnych dni ciągle przypominała mi się mała dziewczynka w czerwonej sukience. Miała takie smutne oczka... I nie bawiła się z innymi dziećmi. Kiedy weszłyśmy z Justyną, wszystkie dzieci momentalnie nas obstąpiły, tylko ona jedna stała z boku.

W końcu nie wytrzymałam i zapytałam o nią Justynę.

– To Weronka, a dlaczego pytasz?

– Miała takie smutne oczy... W ogóle cała była smutna.

Co ci mam powiedzieć, te dzieci wszystkie są smutne. Weronka jest tam od niedawna, z tego co wiem, sąd odebrał ją matce alkoholiczce. Chyba się nad nią znęcała, ona czy jej konkubent, nie wiem.

– Mogłabym ją odwiedzić?

– Musisz o to zapytać kierowniczkę.

Zapytałam. I dowiedziałam się, że mogę przyjść, kiedy chcę, ale mam bawić się ze wszystkimi dziećmi z grupy, nie tylko z Weronką, przynajmniej na początku. Gdybym chciała przynieść słodycze lub owoce, to też dla wszystkich.

Te dzieci bardzo szybko się przywiązują, szukają kogoś, kto by je pokochał, kto by je zechciał, i mocno przeżywają każde rozczarowanie. A Weronika jest bardzo poraniona, boi się ludzi, odstaje od grupy, ma trudności w kontaktach zarówno z dziećmi, jak i z dorosłymi. Czasami są takie dni, że w ogóle się nie odzywa. Nie chciałabym, aby wyczuła, że pani przychodzi do niej, żeby się nie przywiązała. Ona dopiero zaczyna dochodzić do siebie.

– Może mogłabym jej pomóc, może mogłybyśmy się zaprzyjaźnić...

– Może, ale bardzo powoli, ostrożnie.

Zaczęłam odwiedzać Weronikę. Zawsze przynosiłam słodycze i owoce. Bawiłam się z dziećmi razem z wychowawczynią. Weronika trzymała się z boku, podchodziła, kiedy ją wołałyśmy, ale sama nie wykazywała inicjatywy. Cały czas trzymała w objęciach zniszczoną, rozczochraną lalkę i za nic nie pozwalała innym dzieciom jej dotknąć. Awantura, jaka wybuchła w chwili, kiedy ciemnowłosa Ala wzięła odłożoną na chwilę lalkę, spowodowała wreszcie przełom w naszych wzajemnych kontaktach.

Weronika wprost rzuciła się na Alę, usiłując zabrać jej swoją własność. Alusia odruchowo schowała zabawkę za siebie.

– Oddaj, oddaj! – krzyczała Weronika, usiłując wyrwać koleżance lalkę.

Wychowawczyni z trudem rozdzieliła dziewczynki. Chciała zabrać lalkę, lecz Ala gwałtownie rzuciła nią o podłogę.

– Możesz sobie zabrać, jest ohydna, nie chcę jej.

Weronika chwyciła lalkę, przytuliła ją do siebie. Drżała.

– Weronko, chodź do mnie – przykucnęłam, wyciągając do niej ręce i, o dziwo, dziewczynka podeszła, i zarzuciła mi łapki na szyję. Milczała, jak zwykle zresztą, ale przytulała się z całych sił.

Wieczorem zadzwoniłam do Kasi.

– Wiesz, córeczko? Weronka się dzisiaj do mnie przytuliła, pierwszy raz!

– Mamo, o czym ty mówisz?

– Przecież opowiadałam ci o tej dziewczynce z domu dziecka...

– No tak, rzeczywiście. No i co?

Od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że moja Kasia jest jakaś inna. Chyba oddalałyśmy się od siebie.

– Ona jest taka nieufna – opowiadałam. – Smutna, nie bawi się z dziećmi, a dzisiaj się do mnie przytuliła, sama z siebie.

– Mamuś, może byś do mnie przyjechała – Kasia zmieniła temat. – Wydaje mi się, że jesteś tam samotna...

– Trochę jestem, córcia, tęsknię za tobą, ale nie przyjadę, nie mogę teraz. Za to ty mogłabyś na trochę przyjechać do domu.

– Nie ma takiej opcji, jestem strasznie zapracowana. Może za jakiś czas.

Kasia miała już swoje życie, zdawałam sobie z tego sprawę. Nie byłam już jej potrzebna. Ale byłam potrzebna Weronice. Od wypadku z lalką stawałyśmy się sobie coraz bliższe. Dziewczynka przychodziła się przywitać, zaczęła się do mnie odzywać, z początku niewiele, ale z tygodnia na tydzień było coraz lepiej. Pewnego dnia wychowawczyni dzieci poinformowała mnie, że dyrektorka chciałaby zamienić ze mną kilka słów.

– Pani Mario – kobieta przyglądała mi się uważnie. – Nie wiem, czy pani zauważyła, ale Weronika bardzo się do pani przywiązała.

– To chyba dobrze? – nie byłam pewna. – Jest spokojniejsza, nawiązała kontakt z dziećmi...

– Tak, ale ona czeka tylko na panią.

– Nie rozumiem...

– W dni, kiedy pani przychodzi, stoi w oknie już od południa.

– Czy to znaczy, że mam już jej nie odwiedzać...?

– Ależ nie, niech pani przychodzi jak najczęściej. Ja się tylko obawiam, że może się pani rozmyśli i przestanie pani przychodzić, a Weronika jest tylko małym, pragnącym miłości dzieckiem.

– Bardzo panią przepraszam – z trudem powstrzymywałam się, aby nie podnieść głosu – ale za kogo mnie pani uważa? Nie jestem nieodpowiedzialną nastolatką, tylko dojrzałą, rozumną kobietą. Pokochałam to dziecko i będę je regularnie odwiedzać. Czuję się za nią odpowiedzialna. Gdyby pani wyraziła zgodę, chętnie zabrałabym małą do siebie na niedzielę albo na święta – z rozpędu zabrakło mi tchu.

– Przepraszam – powiedziała pani dyrektor. – Wierzę pani, ale moja praca polega na tym, że muszę cały czas trzymać rękę na pulsie.

– Rozumiem – odparłam.

– Jeśli chodzi o święta czy niedziele, to jeszcze za wcześnie. Ale może pani zabrać małą na spacer.

– Bardzo pani dziękuję.

Poszłyśmy do zoo, choć pierwszym życzeniem dziewczynki było zobaczyć mój dom. Na to jednak nie miałam pozwolenia, więc na pociechę zaproponowałam małej wizytę w ogrodzie zoologicznym. Weronka biegała od klatki do klatki i śmiała się w głos, naśladując różne zwierzęta. Chętnie zjadła watę cukrową, a potem jeszcze lody, i wypiła sok brzoskwiniowy. Nawet bałam się trochę, żeby jej nie zaszkodziło tyle słodyczy, ale nie potrafiłam odmówić. Jednak przy pożegnaniu mała wróciła do nurtującego ją tematu.

Ale na drugi raz zabierzesz mnie do domu? – spojrzała na mnie błagalnie.
Przytuliłam ją i pocałowałam.

– Zobaczymy, kochanie, zobaczymy...

Wieczorem zdałam sobie sprawę, że zapomniałam już o swojej samotności, że nie tęsknię tak rozpaczliwie za Kasią. Odwiedzałam Weronikę tak często, jak tylko mogłam, chodziłyśmy na spacery, na lody, ciastka, do kina. W końcu zaczęłam zabierać ją do domu, na początku tylko na kilka godzin. Nie zapomnę jej radości, kiedy po raz pierwszy została u mnie na noc. Ciężko było odwieźć ją z powrotem, ciężko dla nas obydwu. Ja miałam łzy w oczach, a Weronika płakała cicho i upewniała się co chwilę:

– Przyjdziesz jeszcze do mnie, ciociu, przyjdziesz prawda?

– Oczywiście, że przyjdę.

A będę mogła mówić do ciebie mamo?

Ze wzruszenia ścisnęło mnie w gardle tak, że nie zdołałam nic odpowiedzieć. Wiedziałam, że nie mogę adoptować Weroniki. Pomijając fakt, że jej matka miała tylko ograniczone, a nie zabrane prawa rodzicielskie, to byłam samotną, niemłodą już kobietą. Nikt nie pozwoliłby mi adoptować małej. Ale może mogłaby u mnie zamieszkać?

Następnego dnia poszłam do znajomego prawnika. Okazało się, że mogłabym się starać o ustanowienie rodziny zastępczej dla Weroniki, że mogłabym zostać taką rodziną. Jakby mi skrzydła u ramion urosły!

Musiałabym, co prawda, przejść odpowiednie szkolenia, kursy czy coś tam, spełnić odpowiednie procedury, ale skoro inni sobie z tym radzą, to czemu nie ja? I udało się. Od dwóch miesięcy mieszkamy już z Weroniką razem.

Mała jest zupełnie innym dzieckiem niż wtedy, kiedy ją poznałam – radosna, wesoła. Tylko od czasu do czasu pyta mnie jeszcze przed zaśnięciem:

– Ale już zawsze będę mogła z tobą zostać? Nikomu mnie nie oddasz? Kochasz mnie, mamusiu? Kochasz?

– Kocham, córeczko – odpowiadam i znów wzruszenie ściska mi gardło.
Jesteśmy razem szczęśliwe. Na wakacje wybieramy się do Paryża, do Kasi, która bierze ślub ze swoim Pierre’em. Moje życie znowu nabrało wartości.

Czytaj także:
„Siostra całe życie lubiła się wywyższać i upokarzać mnie. Dopiero tragedia zdołała ją trochę utemperować”
„Zaszłam w ciążę z nieodpowiednim facetem. Nie chciałam mieć na wychowaniu dwóch dzieciaków, wiec odeszłam”
„Moja rodzina kazała mi wybierać: albo związek z dzieciatym rozwodnikiem, albo oni. Dziś żałuję swojej decyzji”

Redakcja poleca

REKLAMA