Sześć lat temu urodziłam dziecko. Chłopca. Zmarł zaraz po porodzie. Nie zdążyłam go przytulić, nawet go nie zobaczyłam… Od tamtego dnia moje zranione serce ani na chwilę nie przestało krwawić.
Miałam siedem lat, gdy rodzice po raz pierwszy dali mi do rąk skrzypce. Wtedy moje dzieciństwo się skończyło. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia… Ojciec był dyrygentem, mama skrzypaczką, a więc i ja musiałam grać. Nie bawiłam się na podwórku. Nie chodziłam na dyskoteki ani domówki. A już na pewno nie na randki! Miałam jasno wyznaczone priorytety. Najpierw mam zostać solistką, podbić największe sale koncertowe świata, potem będzie czas na przyjemności. Nie buntowałam się. Ufałam rodzicom.
Moje osiemnaste urodziny świętowaliśmy na kolacji w eleganckiej restauracji. Ja, rodzice, kilkoro ich znajomych i asystentka taty. O pięć lat starsza ode mnie, była jedyną młodą osobą, z którą miałam styczność na co dzień. Po kolacji Maria ubłagała moich rodziców, żeby puścili mnie z nią na tańce.
– Ten jeden raz, w końcu to jej osiemnaste urodziny – przekonywała.
Zgodzili się.
Poszłyśmy do klubu dwie przecznice dalej. Muzyka wprawiła mnie w trans. Choć wcześniej nie tańczyłam, czułam się na parkiecie jak ryba w wodzie. Okazało się, że oprócz idealnego słuchu, mam też doskonałe wyczucie rytmu. Nagle zauważyłam, że od dłuższej chwili tuż koło mnie podskakuje jakiś chłopak. Bardzo wysoki, szczupły, sportowy typ.
Gdy zobaczył, że zwróciłam na niego uwagę, szeroko się uśmiechnął.
– Krążę koło ciebie od kwadransa. Myślałem, że już nigdy na mnie nie spojrzysz – wykrzyczał mi do ucha. Naprawdę niewiele było słychać, więc gestem głowy wskazał bar.
Po drodze rozglądałam się po sali, ale Marii nigdzie nie było widać. W barze było trochę ciszej.
– Jestem Kamil – przedstawił się chłopak.
– Julia – podałam mu rękę, a on, ku mojemu zdumieniu, pocałował ją.
– Przepraszam, to impuls. Do ciebie po prostu nie pasuje prosty uścisk dłoni – zaczął się tłumaczyć. – Widzisz, wśród tych dziewczyn wyglądasz jak nimfa, księżniczka, no jakbyś była z innej bajki…
Rozejrzałam się po parkiecie i zrozumiałam, o czym mówi. Większość dziewczyn miała na sobie obcisłe dżinsy lub krótkie spódniczki i wydekoltowane bluzki. A ja białą koszulkę i fioletową szeroką spódnicę z tiulu. Rzeczywiście, trochę się wyróżniałam.
– Mam dziś osiemnaste urodziny – wyjaśniałam. – Przyszłam tu prosto z kolacji z rodzicami, stąd ten strój.
Niby wszystko, co mówiłam, było prawdą, ale nie do końca. W mojej szafie nie było ani jednej pary dżinsów, ani jednej spódniczki mini. Na co dzień chodziłam w skromnych bluzeczkach z kołnierzykiem, pastelowych sweterkach i spódnicach za kolano. Ale mój nowy znajomy nie musiał tego wiedzieć!
– Urodziny? Brawo, sto lat! – zawołał Kamil i nagle gdzieś zniknął.
Gdy po chwili wrócił, za nim szła kelnerka z tacą, na której leżała krucha babeczka ze świeczką wbitą w środek. Zamilkła muzyka i didżej zaintonował:
– Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam…
Ludzie na parkiecie podchwycili i nagle cała sala śpiewała dla mnie. Znalazła się też Maria, razem ze wszystkimi biła mi brawo, gdy zdmuchnęłam świeczkę.
– A teraz, jubilatka dla nas zatańczy – zawołał didżej i włączył jakiś pulsujący kawałek.
Nie miałam wyjścia – zaczęłam tańczyć. Maria nagrywała wszystko komórką. Przez lata, gdy miałam chandrę, oglądałam to nagranie. Widać na nim też przez chwilę Kamila. Tylko dzięki temu ciągle pamiętam jego twarz…
Straciłam cały zapał do gry
Kilka tańców później Kamil zaproponował, żebyśmy poszli się przewietrzyć. Maria znowu gdzieś przepadła, złapałam więc torebkę i ruszyłam za Kamilem.
Zaprowadził mnie na dach klubu.
– Niewiele osób wie o tym miejscu. Kiedyś pokazał mi je kumpel – wyjaśnił.
Na dachu słychać było ciągle muzykę, ale dużo ciszej. Ostre rytmy ustąpiły łagodniejszym. Z głośników popłynęła nastrojowa piosenka, chyba po hiszpańsku. Kamil skłonił się teatralnie. Podałam mu rękę, zatańczyliśmy. A potem wszystko potoczyło się swoim biegiem. Po prostu miałam pewność, że tego chcę. Tu i teraz. I z tym chłopakiem.
Na dachu stała stara kanapa. Kamil rozłożył na niej swoją kurtkę… Gdybym była bohaterką kiczowatego romansu, autor z pewnością by napisał: „Tej nocy, pod rozgwieżdżonym niebem, Julia stała się kobietą”.
Ze snu wyrwał mnie głos Marii. Okazało się, że szukała mnie od kilku godzin. Już miała dzwonić na policję…
– Twój ojciec mnie zabije – lamentowała.
Rozejrzałam się. Kamila nigdzie nie było.
Udało mi się wrócić do domu, zanim wstali rodzice. W czasie ćwiczeń ziewałam, ale jakoś dałam radę. Dwa miesiące później zorientowałam się, że jestem w ciąży. Ze strachu nikomu o tym nie powiedziałam. Odmienny stan udało mi się ukrywać aż do szóstego miesiąca. W końcu bomba wybuchła. Po awanturze, w czasie której w końcu do wszystkiego się przyznałam, Maria straciła pracę.
Rodziłam w prywatnej klinice. Oczywiście dla mojej wygody. Kiedy dziecko było na świecie, pielęgniarka owinęła je w pieluszkę i natychmiast wyniosła z sali. Zza drzwi dobiegł mnie płacz. Lekarz powiedział, że musiało mi się wydawać, bo synek nie był w stanie samodzielnie oddychać.
– Miał poważną wadę serca, odszedł we śnie, nie cierpiał – usłyszałam.
Rodzice oczekiwali, że o wszystkim zapomnę i, jak gdyby nigdy nic, wrócę do ćwiczeń, prób, koncertów. Starałam się, ale to było niemożliwe. Miałam wrażenie, że moje życie nie należy do mnie, że odgrywam w nim tylko określoną rolę, jak aktorka na scenie kiepskiego teatru. Sama nic nie czułam.
– To nie ma sensu, jej grze brakuje pasji, emocji – powtarzali dyrektorzy orkiestr, w których miałam zostać solistką.
W końcu trafiłam do kameralnej orkiestry, gdzie byłam jedną z wielu akompaniatorek. Wyprowadziłam się od rodziców. Żyłam z dnia na dzień, w niczym nie odnajdując radości. Tak mijały miesiące i lata.
Tego chłopca zobaczyłam po raz pierwszy pół roku temu. Zmieniliśmy salę prób. Moja droga z przystanku prowadziła koło domu dziecka. Już pierwszego popołudnia wyłowiłam go z grupki dzieci. Wyglądał tak, jak wyobrażałam sobie mojego syna. Miał kręcone czarne włosy jak ja i błękitne oczy Kamila. Serce mi zabiło, ale nawet nie zwolniłam.
– Julia, ty wariujesz. Opanuj się – powiedziałam do siebie. – Twój syn nie żyje!
Następnego dnia nie wytrzymałam i przystanęłam przy ogrodzeniu, za którym bawiły się dzieci z domu dziecka. Chłopiec mnie zauważył i… pomachał. Odeszłam szybkim krokiem. Brakowało mi tchu. Na próbie zupełnie nie mogłam się skupić, więc dyrygent odesłał mnie do domu.
Nazajutrz czekałam przy tym płocie od samego rana. Niestety padał deszcz i dzieci bawiły się w środku. Już miałam się poddać, gdy nagle zza chmur wyszło słońce. Po chwili drzwi domu dziecka otworzyły się i wesoła gromadka wylała się na plac zabaw. Maluchy huśtały się, biegały, grały w piłkę. Tylko ten chłopiec stał z boku i… patrzył prosto na mnie. Przywołałam go ręką. Bardzo powoli podszedł do ogrodzenia. Upewniłam się, że opiekunka jest w drugim końcu ogrodu i powiedziałam:
– Mam na imię Julia. A ty?
Chłopiec zawstydził się i zakrył twarz rączkami. W końcu wyszeptał:
– Jaś. Jesteś moją mamą?
Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Wiedziałam, że dzieci z sierocińców pytają tak każdej kobiety, ale miałam ochotę zawołać: „Tak, myślę że jestem twoją mamą!”. Nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się do niego jak najpiękniej umiałam. A on uśmiechnął się do mnie. Zupełnie tak, jak Kamil – tam na dachu klubu. Wtedy zobaczyła nas opiekunka. Wzięła chłopca za rączkę i odeszli.
To oni uknuli tę intrygę
Nie spałam całą noc. Wspomnienia najtragiczniejszego dnia w moim życiu powróciły. Ten płacz za drzwiami... Czy naprawdę tylko mi się wydawało, że go słyszę?
Wiedziałam, że od rodziców niczego się nie dowiem. Jeżeli uknuli intrygę po to, żeby odebrać mi dziecko – a umieliby to zrobić, ojciec miał wszędzie znajomości – to za nic by się do tego nie przyznali. Musiałam znaleźć inny sposób, aby poznać prawdę.
Pojechałam do prywatnej kliniki, w której urodziłam syna. Zapytałam, czy mogłabym zajrzeć w moją dokumentację medyczną. Miła recepcjonistka poprosiła o dane. Przez chwilę szukała czegoś w komputerze, po czym podniosła wzrok i oznajmiła:
– Nie mieliśmy takiej pacjentki. Jest pani pewna, że rodziła u nas? – zapytała w końcu, patrząc na mnie podejrzliwie.
Bąknęłam coś pod nosem i wyszłam. O co tu chodzi? Czy ja zwariowałam?
Następnego dnia znowu poszłam do kliniki. Założyłam okulary, twarz zasłoniłam szalikiem. Upewniłam się, że w recepcji jest inna dziewczyna. Weszłam i zadałam to samo pytanie, co wczoraj. Ale tym razem podałam dane mamy.
– Mam tutaj wszystko, akt urodzenia syna, wypis ze szpitala. Poproszę tylko o pani dowód tożsamości – uśmiechnęła się.
Udałam, że go szukam.
– Musiałam zostawić w innej torebce. To ja przyjdę jutro – rzuciłam i wybiegłam.
Żadne dokumenty nie były mi potrzebne. Wiedziałam już to, co najważniejsze: mój syn żyje! Nie miałam oczywiście pojęcia, jak to się stało, że trafił do domu dziecka. Ale byłam pewna, że Jaś, chłopiec, którego widziałam na placu zabaw, to był on!
Pobiegłam pod ośrodek. Było słonecznie, dzieci bawiły się w ogródku. Z daleka dostrzegłam Jasia, pomachałam do niego.
– Niedługo cię stąd zabiorę, synku. Poczekaj jeszcze chwilkę! – szeptałam w myślach.
Łzy ciekły mi po twarzy.
Wieczorem pojechałam do rodziców. Nie zdejmując płaszcza, zaczęłam mówić:
– Mój syn żyje. Nie zaprzeczajcie, wiem wszystko. Nigdy wam tego nie wybaczę. Nigdy! Pozbawiliście mnie dziecka, a jego – matki. Co wy sobie wyobrażaliście? Nie wstyd wam, że wasz wnuk mieszka w domu dziecka? Nie przerywaj mi, tato! Nie, nie będę słuchać, że to dla mojego dobra. Nie wiem jak to zrobicie, ale musicie natychmiast wszystko odkręcić. Może was wsadzą do więzienia, może nie, nie wiem, zresztą wcale mnie to nie obchodzi. Liczy się tylko Jaś. Jeśli mi nie pomożecie, pójdę do sądu…
Zamilkłam, aby nabrać tchu, a wtedy odezwała się mama:
– O jakim domu dziecka mówisz? Jaś trafił do wspaniałej rodziny, bogatej, mają dom z wielkim ogrodem i basenem. Na pewno niczego mu nie brakuje, uwierz mi...
– Jak mogę ci wierzyć?! Przez tyle lat mnie okłamywaliście. Może chociaż teraz dowiem się prawdy?! – krzyknęłam.
Tak jak podejrzewałam, mój syn został zapisany jako ich dziecko, dzięki temu mogli go oddać do adopcji. I kłopot się rozwiązał. Tak przynajmniej sądzili...
O tym, że sprytny plan moich rodziców nie wypalił, dowiedzieliśmy się dużo później. Gdy mój synek miał dwa lata, okazało się, że cierpi na bardzo rzadką, nieuleczalną chorobę skóry. Nie pasował do idealnego domu swoich nowych rodziców, więc oddali go do domu dziecka. Rozwiązanie adopcji trochę trwało, Jaś zachorował jeszcze na nerki. Nikt inny już go nie chciał.
Zmusiłam rodziców, żeby poszli razem ze mną do domu dziecka. Kierowniczka początkowo nie chciała z nami rozmawiać, ale udało nam się uzyskać zgodę na pobranie od Jasia materiału do badania DNA. Dwa tygodnie później nadeszły wyniki. Nie miałam żadnych wątpliwości, ale i tak ręce mi się trzęsły, gdy rozrywałam kopertę, w której znajdowało się potwierdzenie, że jestem biologiczną matką Jasia.
Zaczęła się batalia prawna o uznanie mnie za matkę Jasia. Za adwokata płacił tata. Nie miałam żadnych skrupułów. Ale już wcześniej, gdy tylko dostałam dokument z wynikiem badań genetycznych, poprosiłam dyrektorkę domu dziecka, żebym mogła odwiedzać Jasia. Była pełna obaw.
– Wie pani, to bardzo wrażliwy chłopiec. Nie chcemy go narażać na kolejne rozczarowanie – tłumaczyła.
Opowiedziałam jej więc całą historię. Uwierzyła mi, chyba uznała, że nikt by tego nie wymyślił. Pamiętam, jak czekałam w jej gabinecie, trzęsąc się z niecierpliwości. W końcu drzwi się otworzyły i opiekunka wprowadziła Jasia. Na początku chował się przestraszony za nią. Uklękłam na podłodze.
– Pamiętasz mnie? Kiedyś rozmawialiśmy przez płot. Zapytałeś mnie, czy jestem twoją mamą. Widzisz, prawda jest taka, że jestem. I niedługo zabiorę cię do domu. A potem już zawsze będziemy razem…
Miałam nadzieję, że jakoś go ośmielę, ale tego, co się stało, nie spodziewałam się. Chłopiec nagle oderwał się od opiekunki i zarzucił mi rączki na szyję.
– Mamusia! – wyszeptał mi do ucha.
Rozkleiłam się na dobre.
– Mamusia płacze, bo jest szczęśliwa. Wszystko jest dobrze, maleńki.
Kamil był w szoku, gdy go zobaczył
Przez trzy tygodnie odwiedzałam go codziennie w domu dziecka. Aż w końcu nadeszła decyzja sądu: mogłam zabrać synka do siebie na cały weekend!
Gdy zapinałam mu płaszczyk i wiązałam sznurowadła, trzęsły mi się ręce. W drodze na przystanek miałam ochotę krzyczeć z radości, zaczepiać każdego przechodnia, żeby mu powiedzieć: „To jest mój syn!”.
Wieczorem zagrałam Jasiowi na skrzypcach kołysankę. Pewnie słyszał ten instrument po raz pierwszy, ale widać było, że mu się podoba. Muzykę miał we krwi…
Gdy zasnął, zadzwoniłam do mamy.
– Właśnie po raz pierwszy położyłam mojego syna spać. Nie wiem, czy ci kiedykolwiek wybaczę, że chciałaś mi to odebrać – powiedziałam i się rozłączyłam.
Wtedy przyszło mi do głowy, że mogłabym spróbować odszukać ojca Jasia.
Znalazłam w internecie telefon do tamtego klubu. Miałam szczęście, bo jeszcze istniał. Zapytałam, czy jest ktoś, kto pracował u nich sześć lat temu.
– Kinga, nasza menedżerka. Jak wpadnie pani do nas jutro o osiemnastej, to powinna ją pani zastać – wyjaśnił głos w słuchawce.
Nazajutrz punkt szósta weszliśmy z Jasiem do baru.
– Szukam Kingi – zaczepiłam barmana.
Zdziwił się na widok dziecka, ale tylko skinął głową na drzwi za barem
– Pierwszy pokój po lewej.
Znowu dopisało mi szczęście. Tak, Kinga pracowała tamtej jesieni. Była wtedy kelnerką. Kiedy pokazałam jej nagranie na komórce, rozpromieniła się.
– Pamiętam! – wykrzyknęła. – To ja przyniosłam tę babeczkę ze świeczką!
– A pamiętasz tego chłopaka? Chyba bywał u was wtedy często. Szukam go – wskazałam palcem na Kamila.
Kinga zamyśliła się.
– Tak, pamiętam go całkiem nieźle – odpowiedziała w końcu. – Wiesz, on nawet kilka razy przychodził i wypytywał o ciebie. Nie znam jego nazwiska, ale zdaję się, że był koszykarzem. Kilka miesięcy później wyjechał z miasta, tak przynajmniej słyszałam. Byłam zaskoczona. Dowiedziałam się więcej, niż mogłam się spodziewać.
W domu zaczęłam gorączkowo przeszukiwać internet. Wpisywałam kolejne hasła: koszykówka, ekstraklasa, Kamil… Okazało się, że w Polskiej Lidze Koszykówki grało trzech zawodników o tym imieniu. Bez trudu wypatrzyłam tego właściwego. Nic się nie zmienił. Może trochę zmężniał. Jak przystało na szanującego się sportowca, miał swój oficjalny profil na facebooku. Napisałam wiadomość.
Zadzwonił po godzinie.
– Przepraszam, to naprawdę ty? Szukałem cię długo, ale w końcu się poddałem. Dlaczego postanowiłaś znaleźć mnie teraz?
– To długa historia. Nie na telefon…
Umówiliśmy się na następny weekend. Wiedziałam, że Jaś znowu spędzi go u mnie. Gdy Kamil wszedł do salonu i zobaczył chłopca, stanął jak wryty.
– Gdyby to był film, powiedziałabym: poznaj swojego syna – odezwałam się.
– Czy to żart? – spytał.
– Nie. To długa i mało radosna historia. Ale to naprawdę nasz syn.
– Dlaczego teraz mi o nim mówisz?
– Bo sama dopiero niedawno wiem o tym, że jestem matką.
Kamil wysłuchał całej historii bez słowa. Nie powiedział nic nawet wtedy, gdy Jaś wpakował mu się na kolana. Kiedy skończyłam, zapadła długa cisza. Kamil patrzył na Jasia, głaskał go po głowie, ale wciąż nic nie mówił.
– Mam syna – wydusił w końcu z siebie.
– Kamil, posłuchaj. Ja nic od ciebie nie chcę. Dam sobie radę. Ale pomyślałam, że masz prawo wiedzieć. I że Jaś zasługuje na to, żeby poznać swojego tatę.
– Poczekaj, Julia…
– Nie wiem, może masz żonę, dzieci – ciągnęłam. – Nie chcę robić ci kłopotów.
– Nie, nie mam żony. Ani dzieci. Ale muszę pomyśleć, pozbierać myśli. Daj mi trochę czasu… Normalnie ciąża trwa dziewięć miesięcy, a ty oczekujesz, że stanę się ojcem w ciągu pięciu minut? – uniósł brwi.
Kiwnęłam głową, a Kamil, przecząc swoim słowom, nagle wsadził sobie Jasia na ramiona i zaczął z nim ganiać po salonie. Synek zaśmiewał się ze szczęścia. Potem układali klocki. Zjedliśmy razem kolację i Kamil przeczytał Jasiowi bajkę.
– Jak widać, wystarczyły dwie godziny – uśmiechnął się w drzwiach. – Odezwę się.
Od tamtej wizyty minęło pół roku. Od trzech miesięcy jestem oficjalnie mamą Jasia. W akcie urodzenia jako ojciec figuruje Kamil. Odwiedza go w każdy weekend, o ile akurat nie ma meczu. Już dawno powiedział Jasiowi, że jest jego tatą, ale mały na razie nazywa go Kamilem.
– Kiedy usłyszę „tato”? – niecierpliwi się.
– Daj mu czas. Całkiem niedawno mieszkał w domu dziecka. Nagle ma i mamę, i tatę. To sporo zmian, nie sądzisz ? – tłumaczę mu, ale widzę, że się martwi.
Z rodzicami nie rozmawiam. Nie wiem, czy kiedyś będę umiała im wybaczyć. I czy pozwolę, by poznali Jasia. Za to w mojej orkiestrze awansowałam na solistkę. Podobno nagle zaczęłam grać „z uczuciem”.
Czytaj także:
„Miałem romans z żoną brata. Nakrył nas, bo wrócił wcześniej do domu. On też kiedyś jej uległ, zostawił dla niej Kasię”
„Zostałam z brzuchem jako 19-latka. Córce powiedziałam, że jej ojciec nie żyje. Tak było łatwiej i mniej bolało”
„Sąsiadka stołowała się u mnie i naciągała na zakupy. Mina jej zrzedła, gdy zaczęłam oczekiwać tego samego”