Załamałem się. Poczułem się gorszy, jakiś niepełny. Takie pół faceta. Nie dostałem awansu, bo nie mam dzieci? To niesprawiedliwe. Ale i… cholernie przykre. No bo jak to – nigdy nie usłyszę słowa „tata”?
W moim życiu wszystko było zaplanowane. Od podstawówki nie pozostawiałem miejsca na improwizację. Kiedy koledzy z klasy marzyli o pracy strażaka albo pilota, ja już planowałem karierę bankowca. Skąd mi się to wzięło? Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Mama nigdy nie pracowała. Niby jak, przy czwórce przychówku… Ojca wspominam jako wiecznie zmęczonego, sfrustrowanego „pracownika umysłowego”. O ile można określić tym mianem urzędnika niższego szczebla w urzędzie powiatowym. Krótko mówiąc, klepaliśmy biedę.
Może nie taką jak z nowelek Konopnickiej, głodni nie chodziliśmy. Ale ja, najmłodszy z rodzeństwa, pierwszy nowy ciuch włożyłem, dopiero kiedy sam zacząłem zarabiać. Wcześniej musiałem nosić znoszone łachy dwóch starszych braci, a nawet – o zgrozo – po siostrze. Czułem się gorszy od innych. Jakbym sam był towarem z recyklingu.
Moim najwcześniejszym marzeniem było więc to, żeby być bogatym. Mieć forsę na to, żeby pójść sobie do sklepu i wziąć parę nowych rzeczy z półki. Tylko jak się wzbogacić? Odpowiedź znalazłem w wenezuelskim serialu, którego tytułu już nie pamiętam. Występował w nim pewien cyniczny, ale bardzo zamożny bankier. Wszyscy nim gardzili. Ja go podziwiałem. Aby stać się kimś podobnym, wkuwałem matmę, uczyłem się angielskiego, czytałem o ekonomii. Po maturze bez trudu dostałem się do Szkoły Głównej Handlowej w stolicy.
Wypad na dziewczyny? Zgrzewka piwa w akademiku? Nie, to nie dla mnie. Ja realizowałem swój plan. Prestiżowy staż, dyplom, praca za granicą, a po kilku latach powrót do kraju w charakterze menedżera. Rodzina? Dzieci? Owszem, ale we właściwym momencie kariery. Nie teraz. Nie jestem specjalnie uzdolniony, ale trzymając się wyuczonych procedur, nigdy nie zaliczyłem poważniejszej wpadki. Mozolnie piąłem się w górę.
Najpierw kariera, potem żona i trzech synów
Podobno mężczyźni, którzy mieli słabych ojców, podświadomie szukają na żonę kobiet podobnych do matki. Podobno. Ja tam nie wiem. W każdym razie Monika miała być moim domowym zapleczem. Widziałem ją w roli pani domu i matki moich dzieci. Zaplanowałem, że będzie ich troje. W mojej branży to widomy wyznacznik wysokiej pozycji. Dwójka to nic nadzwyczajnego, czwórka – już patologia.
Monika nadawała się do roli matki i żony idealnie. Szczera i bezpośrednia, atrakcyjna, ale niepretensjonalna, inteligentna, lecz nie przemądrzała. Pochodziła z tej samej małej miejscowości co ja. Tak samo wyfrunęła stamtąd do dużego miasta na studia. Tyle że ona skończyła bezsensowny kierunek – pedagogikę.
– Dlaczego wybrałaś takie mało perspektywiczne studia? – spytałem ją już na pierwszej oficjalnej randce. Zaczerwieniła się i przyznała:
– Bo ja bardzo lubię dzieci.
Zawsze staram się być powściągliwy także w relacjach towarzyskich, ale wtedy nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Studiować coś tylko dlatego, że się to lubi. Paradne!
Wzięliśmy ślub w dokładnie zaplanowanym przeze mnie momencie kariery. Mojej kariery, rzecz jasna, bo Monika była jedynie nauczycielką klas 1–3. Wróciłem właśnie na stałe do Polski po kilku latach spędzonych w siedzibie macierzystego banku w Londynie. Tam musiałem się wykazać. Być agresywnym i nieprzejednanym jastrzębiem.
Do kogoś takiego świetnie pasowała rola kawalera przesiadującego w pracy po 12 godzin na dobę. W kraju jednak, już jako menadżer, musiałem grać inną rolę. Zostać statecznym i przewidywalnym mężem oraz tatusiem. Początkowo szło nieźle. Monika była wprawdzie trochę nieśmiała i wypadała na nieformalnych spotkaniach, czyli „na gruncie prywatnym” z moimi przełożonymi odrobinę zbyt blado.
Dużo bardziej wyrobione towarzysko żony szefów dawały delikatnie do zrozumienia, że mają ją za prowincjonalną gąskę. Jednak jej młodość, energia i optymizm sprawiały, że już nazajutrz na firmowych briefach koledzy gratulowali mi żony.
Teraz potrzebowałem już tylko dzieci
Żeby pokazywać w pracy ich fotki w smartfonie, a na służbowym biurku ustawić rodzinne zdjęcie. I tu pojawił się problem. Dwanaście miesięcy intensywnych prób i nic. Bezpośredni szef zaczął mnie wypytywać na stronie, czy u nas wszystko w porządku. Zapewniałem, że sytuacja jest pod pełną kontrolą, po czym wracałem do domu, by z Moniką odliczać, kiedy najbliższe dni płodne.
Do licha, w mojej branży facet, który nie może spłodzić potomka, postrzegany jest jako niekompetentny. Nie słyszałem jeszcze, żeby członkiem zarządu został bezdzietny żonkoś. Już lepiej byłoby zostać kawalerem!
– Byłaś u ginekologa? Może jesteś chora? – atakowałem Monikę.
– Ze mną wszystko w porządku, jestem zdrowa – odpowiadała z urazą. – Martw się lepiej o siebie. Czas płynął, a mnie ominął ważny awans. Ważny i zasłużony. Na dyrektora oddziału został wyniesiony przeciętniak, którego jedyną zasługą było, że chadzał ze swymi dwiema rozkapryszonymi córkami na kinderparty do naszego CEO, czyli szefa szefów. Początkowo mnie to wkurzało na płaszczyźnie – że tak powiem – zawodowej.
Potem, niepostrzeżenie, dopadły mnie refleksje natury egzystencjalnej. Czy nigdy nie usłyszę słowa „tata”? Czy nie będę miał okazji przekazać swojej wiedzy, ideałów, doświadczenia synowi lub córce? W końcu uległem Monice, poszedłem do lekarza i zrobiłem badania.
– Ma pan bardzo mało plemników w ejakulacie – usłyszałem. – To prawdopodobna przyczyna waszych problemów z poczęciem potomka.
Co to za wydruki, jesteś chora? No, powiedz!
Ta diagnoza mnie załamała. Co to za mężczyzna, który nie może zapłodnić kobiety? Poczułem się gorszy od innych, niepełny. Takie pół faceta. Od razu powiedziałem Monice, że jeśli zechce ode mnie odejść, nie będę jej stwarzał problemów. O dziwo, nie skorzystała z oferty.
– Kocham cię, głuptasie – odparła. – Wygląda, że zestarzejemy się tylko we dwoje. Cóż, trudno.
Cała ta sytuacja sprawiła, że zaczęła do mnie docierać niepokojąca prawda. Ścieżka kariery, awanse i społeczny status – choć nadal ważne – nie były już dla mnie pierwszoplanowe. Coś we mnie pękło. Chciałem być ojcem, mieć prawdziwą rodzinę. Zrozumiałem, że naprawdę kocham Monikę, choć początkowo być może traktowałem ją nieco instrumentalnie…
Coraz smutniejszym wzrokiem wodziłem w parku czy hipermarkecie za rodzicami próbującymi okiełznać swoje rozbrykane pociechy. Rany, jak ja im zazdrościłem! Niewiele ponad rok temu wróciłem do domu skonany i w złym humorze. Zebrania, narady briefy i rebriefy… To nie był już wcale mój żywioł. Śmiertelnie mnie to nudziło, widziałem w tym przerost formy nad treścią.
– Mam coś dla ciebie – żona powitała mnie szerokim uśmiechem. Po czym wyjęła zza pleców długi pasek papieru, na którym widniało kilka czarnych kwadracików z jakimiś białymi cieniami. Niejasno uświadomiłem sobie, że trzymam w ręce wydruki zdjęć usg.
– Jesteś chora? – zaniepokoiłem się.
– Nie nazwałabym tego chorobą, choć wiąże się to z pewnymi fizycznymi niedogodnościami – jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. Kompletnie nic nie zrozumiałem. Nadal patrzyłem na nią wyczekująco. Co jeszcze się zwali na nasze głowy?
– Jestem w ciąży! – krzyknęła; poczułem, jak uginają się pode mną nogi. Lekarze powiedzieli, że czasem tak bywa. Kiedy przestaje ci zależeć, gdy tak bardzo się nie starasz, kiedy nie liczysz już płodnych dni… los obdarza cię dzieckiem.
Nieważne. Grunt, że się udało! Kilka miesięcy temu zostałem ojcem. Poród odbył się bez komplikacji, córcia przyszła na świat zdrowa, duża i rozkosznie pulchna. Jak dotąd, nie wróciłem do pracy. Wziąłem urlop tacierzyński, potem wypoczynkowy, w końcu bezpłatny. Cieszę się tym ojcostwem, obserwuję codzienne postępy w rozwoju Kasi, chętnie wyręczam w opiece Monikę.
Opuszczam wielki świat
W firmie nie mogą się nadziwić, że tak się zaangażowałem. Przecież czekają na mnie liczne wyzwania, widoki na awans, kariera… Tyle że mnie nie chce się już w tym uczestniczyć. Mam o wiele ciekawsze plany. Oni jeszcze tego nie wiedzą, ale podjęliśmy z żoną decyzję. Wracamy do naszej rodzinnej miejscowości. Świeże powietrze i bliskość dziadków dobrze wpłyną na rozwój córki, a do tego Monice zaproponowano pracę w tamtejszej podstawówce. A ja? Na pewno znajdę pracę w którymś z lokalnych oddziałów banku. Będziemy żyć skromnie, ale szczęśliwie. Nareszcie nadrobię stracone lata.
Więcej prawdziwych historii:
„Mój mąż raz w życiu powiedział mi, że mnie kocha. Gdybym umarła, pewnie nawet nie uroniłby ani jednej łzy”
„Przez starania o dziecko prawie rozpadło się moje małżeństwo. Nic nie było dla mnie ważniejsze, nawet miłość męża”
„Nie chciałam zostawić męża i rodziny, by uciec z kochankiem. Straciłam za to ich wszystkich…”